tłum. Emil Zegadłowicz

ULICA

Faust, Mefistofeles.

FAUST

I cóż? więc jakże? jakież wieści?

MEFISTOFELES

Brawo! Pan, widzę, płonie nie na żarty!
wierę — rychło się panicz z Małgosią popieści.
Dziś wieczór spotkasz się z nią w ogrodzie u Marty.
Co to za baba kuta! ma w niej diabeł służkę,
kuplerka wymarzona! stworzona na wróżkę!

FAUST

Świetnie! Nie będziem czasu tracić!

MEFISTOFELES

Lecz widzisz, trzeba jej zapłacić.

FAUST

Przysługę wynagrodzić trzeba.

MEFISTOFELES

Musim zaświadczyć jak należy,
że mąż jej przeniósł się do nieba,
a zewłok jego w Padwie leży.

FAUST

Więc w podróż!?

MEFISTOFELES

Wpisz się w głupców bractwo!
Świadectwo złożyć masz, nie jechać!

FAUST

Nie piszę się na to matactwo,
kiepski twój plan, trza go poniechać!

MEFISTOFELES

O, mężu świątobliwy! Panie,
czy to raz pierwszy w twoim życiu
fałszywe złożyć masz zeznanie?
Czyliż o Bogu, świecie, o wszelkim żywiole,
o człowieku zamkniętym w wszechistnienia kole,
o świadomości ludzkiej, iż jest nieśmiertelną,
nie plotłeś prawd rzekomych z odwagą bezczelną?
Bądź szczery, przyznaj proszę, że o tym wiesz tyle,
co o pana Mieczyka nieznanej mogile!

FAUST

Byłeś i jesteś kłamcą i sofistą.

MEFISTOFELES

Im głębiej, bardziej mroczno i bardziej jest mglisto;
już jutro z czcią należną, wymowy potęgą
tumanić będziesz dziewkę z wiarą oczywistą
I poprzesz swoją miłość wieczystą przysięgą.

FAUST

To z serca!

MEFISTOFELES

Pięknie! rzecz dla mnie nie nowa!
A potem o wierności będą słowa znaczne,
O przemożnym popędzie — ostatnie! rozpaczne!
Czyliż to także będzie — powiedz! — serca mowa?

FAUST

Tak jest: bo jeśli czuję
i dla mych uczuć szukam słów,
gdy się wspólnoty nić wysnuje
i w mgłach otchłani gubi znów,
kiedy w wszechświata szukam łonie
najdalszej w mrokach lśniącej skry,
gdy ogień, który we mnie płonie,
nazwę wiecznością,
czy to też kłamstwo, czarcie gry?!

MEFISTOFELES

Lecz słuszność przy mnie!

FAUST

Dosyć! prowadź!
Kto umie szpadą słów szermować,
zawsze ma rację; a więc: ty!
Chodźmy! tematu tego więcej nie poruszę —
twoja racja! przegrałem, bo ustąpić — muszę!

OGRÓD

Faust, Małgorzata, Mefistofeles, Marta. MałgorzataFaustem, MefistofelesMartą spacerują na przemiany.

MAŁGORZATA

Ja wiem, pan tylko tak z grzeczności
rozmową bawi mnie układnie.
Wojaże uczą uprzejmości
zażywać, gdzie wypadnie.
Jeno mi to jest bardzo dziwno,
że pan rozmawiać chce z naiwną.

FAUST

Ponad mądrości cenię więcej
wzrok, słowo, urok twój dziewczęcy.
Całuje ją w rękę.

MAŁGORZATA

Nie trzeba, nie! przepraszam bardzo.
Ja nie mam ręki gładkiej,
robotą ręce me nie gardzą,
z mej woli — z woli matki.
Przeszli.

MARTA

Więc wy tak, panie, zawsze w drodze?

MEFISTOFELES

Ciągle ku innym, nowym krajom
pcha zawód, obowiązki gnają;
czasem ta zmiana boli srodze.

MARTA

W latach młodzieńczych łatwiej sami
dajemy sobie radę w świecie,
lecz kiedy starość już za drzwiami —
samotność gniecie, bardzo gniecie,
lecz pewno sami o tym wiecie.

MEFISTOFELES

Ze zgrozą czasem myślę o tem.

MARTA

Za wczasu zmieńcie się, bo potem...
Przeszli.

MAŁGORZATA

Co z serca — z myśli! mówię śmiele,
choć słowa me prostacze,
przyjaciół ma pan mądrych wiele,
cóż ja tam przy nich znaczę.

FAUST

Wierzaj, nadobna, to, co zwą mądrością,
zbyt często jest szalbierstwem i próżnością.

MAŁGORZATA

Czy tak?

FAUST

Doprawdy: skromność, cnota
nie umie sycić się swym czarem;
pokora, ufność i prostota
największym są przyrody darem.

MAŁGORZATA

Panu wciąż nowość myśl odmienia,
ja mam dość czasu na wspomnienia.

FAUST

Pani samotna?

MAŁGORZATA

Tak; gospodarstwo jest nieduże,
lecz wszystko trzeba zrobić samej
więc tak po prawdzie w domu służę.
rozkazy spełniam mamy,
mamusia bardzo drobiazgowa!
A już jeżeli o tym mowa:
skąpić nie musim! — mamy własny kątek
wielu by z nami los swój zamieniło;
ojciec zostawił dość ładny majątek:
domek z ogródkiem; schludnie tam i miło.
Obecnie spokój mam po prawdzie duży.
siostra umarła, a brat w wojsku służy.
A z tą siostrzyczką miałam wiele żmudy.
lecz po raz drugi poniosłabym trudy
z radością: — słodka dziecina, kochana!

FAUST

Anioł, gdy w ciebie podana.

MAŁGORZATA

Samam to dziecko wychowała
po ojca śmierci narodzone,
mamusia ciężko chorowała,
myślałam — wszystko już stracone;
mama nie mogła karmić wcale
i tak się przy mnie wychowało,
i rozwijało się wspaniale
na mleku z wodą; już się śmiało,
zaczęło chodzić, paplać — wierzcie,
maleństwa nigdy nas nie nużą
— to dziecko właściwie moje.

FAUST

Cichego szczęścia miałaś dużo.

MAŁGORZATA

Ciężkie przeżyłam z siostrą znoje:
w nocy, by zawsze mieć ją blisko,
przysuwałam ją z kołyską
do swego łóżka: praca trudzi,
usypiam prędko — już mnie budzi.
już wstawaj, karm ją, kładź przy sobie,
już płacze, chodź z nią po komnacie.
— Czasem płakałyśmy tak obie;
rano w domowym już kieracie —
to pranie, na targ znów iść trzeba.
przynieść jarzyny, mięsa, chleba —
znów gotuj — i tak do wieczora,
to samo jutro, co i wczora:
tak, tak, mój panie, znój był srogi,
lecz za to jakiż spokój błogi,
gdy się tak dzień przepracowało,
jak smakowało, jak się spało.
Przeszli.

MARTA

Biedne niewiasty! czyż jest sposób
na starokawalerstwo? nie!

MEFISTOFELES

Więcej podobnych pani osób,
a byłoby z nami źle.

MARTA

Czy pan wciąż lata za czymś nowem? —
a może pan związany słowem?

MEFISTOFELES

Przysłowie mówi: szczęście to rodzina.
ognisko własne i miłość żonina.

MARTA

Chętki nie zaznał pan w swym życiu całem?

MEFISTOFELES

Właściwie wszędzie mile czas spędzałem.

MARTA

Rzec chciałam: miał pan zamiary uczciwe?

MEFISTOFELES

O, z niewiastami żarty niegodziwe!

MARTA

Ach, nie rozumie mnie pan?

MEFISTOFELES

To mnie rani,
rozumiem jedno — żeś grzeczna, o, pani!
Przeszli.

FAUST

Mówisz — poznałaś, kto ku tobie kroczy,
gdy z towarzyszem weszliśmy w podwoje?

MAŁGORZATA

Wszak zauważył pan: — spuściłam oczy.

FAUST

I wybaczyłaś mi natręctwa moje
z onegdaj, pomnisz, gdy u bram kościoła
ujrzałem ciebie, ujrzałem anioła?

MAŁGORZATA

Wtedy to siebie zapytałam drżącą,
jak to się stało? przecież nigdy o mnie
nikt nigdy mówić nie mógł, iż wyzywająco
stroić się pragnę lub noszę nieskromnie:
cóż we mnie było, pytałam w obawie,
co mogło mówić o mojej złej sławie?
Rzecz najdziwniejsza dla mnie, chociaż pewna:
żalić się siła wzbraniała nieznana —
na siebie byłam zła i bardzo gniewna,
a nie umiałam gniewać się na pana.

FAUST

Kochanie!

MAŁGORZATA

Chwilkę!
Zrywa margerytkę — obrywa płatki jeden po drugim.

FAUST

Cóż to będzie? wian?

MAŁGORZATA

Zabawka.

FAUST

Jaka?

MAŁGORZATA

Wyśmieje mnie pan!
Zrywa i szepcze.

FAUST

Co mówisz?

MAŁGORZATA

półgłosem
Kocha — nie kocha mnie nic!

FAUST

Urzekła mnie, dziewczę, piękność twoich lic!

MAŁGORZATA

w dalszym ciągu
Kocha — nie kocha — kocha — nie kocha —
zrywa ostatni płatek; z słodką radością
kocha mnie

FAUST

Tak, lube dziecię! Słowem tym rozpocznij
swe nowe życie w tej kwiatów wyroczni:
on kocha ciebie, czy wiesz, co to znaczy?
on kocha ciebie — tak! już nie inaczej!
Bierze jej ręce.

MAŁGORZATA

Drżę cała!

FAUST

Nie drżyj! niechaj w oczu mowie,
niech w tym uścisku rąk cichszym od cienia
cud niewymowny serca się wypowie:
wielkie oddanie, rozkosz współistnienia,
bezmiar uczucia błękitny, daleki,
co dnie żywota słońcem opromienia
i już do końca — na wieki — na wieki!
Małgorzata żegna go uściskiem ręki — zrywa się, wybiega, Faust trwa chwilę w zamyśleniu — idzie za nią.

MARTA

wchodzi
Zapada noc.

MEFISTOFELES

Już na nas czas.

MARTA

Chętnie bym, mili, zatrzymała was,
lecz trudno, w ciągłym żyjem swarze,
sąsiedzi straszni to plotkarze!
nic, jeno śledzą wciąż przez cale dnie,
a jak, a skąd, a co, a gdzie,
jakby wdzięczniejszej nie mieli roboty,
jak brać swych bliźnich w omowne obroty;
cała ich radość, Boże ty mój słodki,
zbierać, hodować i wypuszczać plotki.
Gdzież nasza parka?

MEFISTOFELES

O, tam, zakręt mija,
gruchają sobie!

MARTA

Młodzieniec jej sprzyja.

MEFISTOFELES

A ona jemu — tak się zawsze splata
i splatać będzie aż po koniec świata.

ALTANA

Małgorzata, Faust, Marta, Mefistofeles. Małgorzata wpada do altany — skrywa się za drzwiami — palec na wargach, patrzy przez szczelinę.

MAŁGORZATA

Idzie!

FAUST

wchodzi
A tuś mi! szukam małej,
a ona tu!
Całuje ją.

MAŁGORZATA

obejmuje go — oddaje pocałunek
Kocham cię, drogi, z duszy całej!
Mefistofeles puka.

FAUST

zły
Kto tam?

MEFISTOFELES

Przyjaciel!

FAUST

Zwierzę!

MEFISTOFELES

Na nas czas!

MARTA

wchodzi
Już bardzo późno.

FAUST

Czy mogę odprowadzić was?

MAŁGORZATA

Nie, nie! Idź sam! Matka by zaraz do sumienia...

FAUST

Więc muszę iść już? — do widzenia!

MARTA

Adiu!

MAŁGORZATA

Do zobaczenia!
FaustMefistofeles wychodzą.

MAŁGORZATA

Boże! Cóż on pomyśli o mnie,
drżę przed nim jak schwytany ptak
i odpowiadam nieprzytomnie,
na wszystko mówię: tak!
Jak dziecko stracham się i trwożę,
a on — cóż we mnie widzieć może?
Wychodzi.

JASKINIA W LESIE

Faust, Mefistofeles.

FAUST

sam
Dałeś mi wszystko, o, duchu potężny,
O co prosiłem. W tajemne ogniska
wzrok skierowałeś, wzrok mój niebosiężny,
I tam ujrzałem cud przyrody z bliska:
i panowanie dałeś mi nad światem,
poczucie siły, poczucie użycia,
iż mogłem stać się powiernikiem, bratem
i słyszeć bicie serca w piersi życia!
Szeregom przemian nakazałeś oto,
aby przed wzrokiem mym przeszły w pochodzie
i pozwoliłeś, bym ducha tęsknotą
poznał mych bliźnich w krzach, ogniu i wodzie.
A jeśli burza uderzy szalona
o rozjęczoną czarną lasu ścianę,
jeśli grom runie w kłąb zbitego łona
i strzaska dębu gałęzie rozwiane,
a on w upadku niezbłagany, srogi,
obala w wichrów zaplątany chórze
drzewa bliźniacze w dno śmiertelnej trwogi,
i echo huku góra rzuci górze —
i idzie jęk ten, to burzy wołanie
przez ziemię całą, w wieczności otchłanie —
wtedy mnie wiedziesz w cichych jaskiń łono
i każesz spojrzeć w swoje własne lice
i własną duszę poznać nieskończoną,
jej ból i radość — sny i tajemnice.
Wtedy przed okiem moim księżyc wstaje,
ziemię okrywa kojącą poświatą
i ożywają przeszłości rozstaje,
drzwi otwierają się ku wszystkim światom,
mrok ócz umarłych kirem nie zasłania
w wielkiej godzinie myśli i poznania.
A jednak baśnią ludzka doskonałość,
widzę to jasno w tej chwili upojnej,
gdyś mi dał boskie dojrzenie i źrałość
i wraz pchnął w lęku odmęt niespokojny.
Za towarzysza i za powiernika
wieczną ironię mam, wyrzut sumienia,
co zimnym wzrokiem czyny me przenika
i twe owoce w szary popiół zmienia.
On to czarami z pamięci wyłania
postać barwioną marzeniami skrycie.
Tak żyję w kręgu wiecznego wahania:
żądza mnie spala i kusi użycie.

MEFISTOFELES

wchodzi
No — może dość już ukrywania;
przez jakiś okres można — owszem,
lecz dłużej życie samo wzbrania
i każe tęsknić za czymś nowszem!

FAUST

Czyż nic lepszego nie masz do roboty,
jak dręczyć mnie codziennie?

MEFISTOFELES

Przeszkadzać nie mam ci ochoty,
zwłaszcza żeś ciągle zły niezmiennie.
Miły towarzysz z ciebie! — Bracie!
wciąż strzec się trzeba — stać na czacie,
co cię umęczy, co zamroczy —
jak pies trza patrzeć w pańskie oczy.

FAUST

Oto właściwy tenor mowy!
Mamże dziękować za udręki?

MEFISTOFELES

Cóż byś ty, synu mój globowy,
bez mej pomocnej czynił ręki?
Jakżebyś żyć potrafił?! Z mrzonek
imaginacji wybuchowej
zleczyłem cię w ów piękny dzionek,
w który, sam sobie będąc katem,
chciałeś się żegnać już ze światem;
a waść się teraz w norze chowa
jak gacek, lelek albo sowa;
mchem i pleśniami karmisz ducha
jak gad obmierzły lub ropucha:
ach, pozazdrościć cnej osobie,
wciąż doktor pokutuje w tobie.

FAUST

Gdybyś zrozumiał, jakie życia siły
na tej pustelni we mnie się zrodziły,
gdybyś mógł pojąć! — gniew by diablej mości
imał się srogi — gniew pełen zazdrości.

MEFISTOFELES

O, wielkie szczęście — nadświatowe!
na rośnej nocy złożyć głowę,
ziemię i niebo wziąć w ramiona
i u bożego spocząć łona;
miąższ ziemi przeczuć nieświadomie,
dni genezyjskie w ich ogromie;
użyć w poczuciu sił, w ich dumie —
lecz co? sam dobrze nie rozumiem;
to znów miłosnym rozemdleniem
rozpłynąć się w wszechświecie cieniem,
znika syn ziemi w snów rozmachu,
a potem — intuicji gmachu
gest niechlujny
jak, już nie powiem, zamknąć drzwi!

FAUST

Precz, obrzydliwcze!

MEFISTOFELES

A — nie dogadza ci?
W tym rzecz!
O tak! z słusznością mówisz: „precz”!
Często cnotliwe uszka parzy,
o czym cnotliwe serce — marzy!
Sądzisz, że zazdrość widzisz we mnie?!
Okłamuj siebie — to przyjemnie!
O — kłam przed sobą — kłam nadzieje!!
Zresztą — nie wytrwasz tutaj długo,
już się stanowczość twoja chwieje,
trwogi i strachu nędzny sługo!
Lecz dosyć! — Luba twa panienka
samotnie, tęsknie spędza czas
i wypatruje u okienka,
czyli nie zoczy nas.
Najpierw twa miłość tak wezbrała
jak wiosną zalew rzek,
gdy lubą siła fal porwała,
strumyczek zmalał — suchy brzeg.
Zamiast królować tutaj w lesie,
raczej — ukoić tęskny żar! —
niech wielki pan w jej domek wniesie
miłosny, wdzięczny dar.
Biedactwo małe liczy chmury —
jedna za drugą w dale mknie,
tam poza smutne. miejskie mury...
samotne noce, puste dnie —
i jeno śpiew ten: „gdyby ptaszkiem,
skrzydlatym ptaszkiem chwilę być”
snuje się pod gontowym daszkiem,
by się z powrotem w sercu skryć!
Dzień jeden — w nagłym zweseleniu!
Dzień drugi — deszczem łez owiany!
Dzień trzeci — w głuchym drżeniu!
A każdy tobą rozkochany!

FAUST

Żmijo podstępna!

MEFISTOFELES

Już w potrzasku!

FAUST

Przeklęty! mowa twa zbyt śmiała!
Jej imię czyste, białe!
Nie rzucaj na łup żądz jej ciała
przed zmysły oszalałe.

MEFISTOFELES

Nic nie rozumiem! Do tej chwili
ona jest pewna, żeś ją rzucił,
sądzę, że zbytnio się nie myli:
nie wierzę, abyś wrócił.

FAUST

Z nią jestem myślą rozkochaną,
bez niej mi ziemia pusta,
zazdroszczę Chrystusowym ranom,
które całują jej usta!

MEFISTOFELES

Zazdrość mnie gryzła w swoim czasie
— tak mówiąc między nami —
o parę jagniąt, co się pasie
pod wonnych róż pąkami.

FAUST

Rajfurze!

MEFISTOFELES

Wyzywasz! ja się śmieję!
Bóg, tworząc płci osobność,
musiał im także dać nadzieję —
więc stworzył i — sposobność!
A teraz chodźmy! bądź radosny —
wesoły wzrok i głos!
masz do komnatki iść miłosnej,
a przecież nie na stos!

FAUST

W słodkich ramionach radość wieczna,
jej pierś ogrzeje mnie słoneczna!
Niedole jej i dolę znam:
jestem wędrowcem i banitą,
co w parną noc niesamowitą
u zatrzaśniętych stoi bram.
Jak strumień burzą rozszalały
rwałem przez góry, bory, skały
w przepaści straszne dno;
ona w ufności bożej stała
na wonnej hali cicha, biała,
niebieskie za nią tło.
Mały jej świat w tych ścianach chaty,
lecz jakże wdziękiem przebogaty,
a ja skradałem się jak wróg.
Sam nad otchłanią czarną wiszę,
zabrałem spokój jej i ciszę,
przeto mną wzgardził Bóg.
Piekło — już znam do ciebie drogę!
Szatanie — skróć mój czas i trwogę!
Co stać się ma, niech zaraz stanie się!
Biorę na siebie los bezwiednej,
niechaj w przepaści legniem jednej:
los jeden jej i mnie!!

MEFISTOFELES

O, jakże wrze i kipi wrzątek!
Do niej! — by prędzej smutek szczezł!
Tam, gdzie dopiero jest początek,
rozumek ludzki mówi: kres!
Odważni żyją! Życie z nami!
Wszakżeś co nieco przediablony,
a nic głupszego na tej ziemi
jak diabeł zrozpaczony!

KOMNATKA MAŁGORZATY

Małgorzata.

MAŁGORZATA

sama; przy kołowrotku
Spokój mój przeminął,
w sercu płomień burz,
nie zaznam spokoju
nigdy, nigdy już.
Gdzież mój ukochany?
cóż z szukania prób?
cały świat bez niego
czarny, zimny grób.
Płonie moja głowa,
w myślach wir i szał,
szczęście i pogodę
ranny wicher zwiał.
Patrzę przez okienko,
szkoda moich ócz:
serce, moje serce,
pustki ty się ucz.
Puste moje życie,
pusty jest mój dom;
przejechał wodami
z ukochanym prom.
Jego chód wyniosły
i postaci czar,
uśmiech ust prześliczny,
oczu jego war,
mowa jego — pienia
wenecjańskich bark,
uścisk jego dłoni,
słodycz jego warg!
Spokój mój przeminął,
w sercu płomień burz,
nie zaznam spokoju
nigdy, nigdy już!
Piersi moje tęsknią,
moje piersi drżą,
bez jego pieszczoty
usychają, mrą.
Przy nim mego życia
ostateczny schron;
przecałować życie!
Przecałować zgon!

OGRÓD MARTY

Małgorzata, Faust, Mefistofeles.

MAŁGORZATA

Wybacz, Henryku —

FAUST

Powiedz proszę.

MAŁGORZATA

Dawno się już z myślami noszę,
czy się zapytać, jak twa sprawa
z religią — jesteś grzeczny
i dobry człowiek, i serdeczny,
lecz w tym względzie na niedowiarstwo coś zakrawa.

FAUST

Daj temu spokój! Znasz mnie przecie,
wiesz, jak cię kocham, drogie dziecię,
a już gdy kocham — oddam krew i życie!
a przecież nie przeszkadzam wam, którzy wierzycie.

MAŁGORZATA

Niedobrze mówisz, jeszcze trzeba wierzyć!

FAUST

Trzeba?

MAŁGORZATA

Ach! gdybym mogła wiarę twą rozszerzyć!
Wiem to, że nie czcisz świętych sakramentów!

FAUST

Czczę je.

MAŁGORZATA

Bez pragnień duch się próżno biedzi!
Nie chodzisz na mszę ani do spowiedzi,
Wierzysz ty w Boga?

FAUST

A któż bez wykrętów
rzec może śmiele: Tak! ja w Boga wierzę!
Kapłan czy mędrzec odrzeknąż ci szczerze?
Mogąż powiedzieć: tak czy nie?

MAŁGORZATA

Nie wierzysz w Boga!

FAUST

Nie chciej mnie źle rozumieć, wysłuchaj mnie, droga!
Któż nań imieniem zawoła?
Któż Go ogarnąć zdoła
i rzec: ja w Boga wierzę?!
Któż się ośmieli,
zważy, rozdzieli —
by rzec: ja weń nie wierzę?!
On — wszechogarniający,
On — wszechpodtrzymujący,
czyż nie ogarnia zarazem mnie, ciebie
i samego siebie?!
Nad nami dale błękitnieją,
pod nami twardy ziemski glob,
nocą się wieczne gwiazdy śmieją
jak złote ziarna wsiane w strop.
Patrzą me oczy w twoje oczy —
oto ku sercu i ku myślom
wieczność się święta garnie, tłoczy —
tajemne znaki w mgle się kryślą —
i cały bezmiar sił wszechświata
świetlistym skrzeniem cię oplata —
już tęczą przed tym wzrokiem legł;
napełń swe czucie aż po brzeg
i nazwij to przed wiary progiem
miłością! szczęściem! sercem! Bogiem!
Ja nazwy nie mam na to!
Uczucie to najwyższa władza,
a nazwa to czczy dym,
który świetlistość ćmi, zaczadza.

MAŁGORZATA

Z radością słucham twojej mowy;
ksiądz także tak mniej więcej mówi,
jeno innymi słowy.

FAUST

Pod tym słonecznym, ziemskim niebem
tak samo każde serce powie, każde na sposób swój,
więc i ja w swojej mówię mowie.

MAŁGORZATA

Upajam się słów twoich winem,
lecz jest w nich to, czego nie słyszysz:
nie jesteś ty chrześcijaninem...

FAUST

Dziecino...

MAŁGORZATA

I jeszcze jeden ból ci zdradzę:
czemu on ma nad tobą władzę?
czemu ty z nim się towarzyszysz?

FAUST

Z kim?

MAŁGORZATA

Z człowiekiem, który chodzi z tobą;
czy wiesz co o nim? czy go znasz?
ja lęk przed jego mam osobą,
to człowiek zły i złą ma twarz!
Serce powtarza, wciąż ostrzega:
to człowiek zły i zły kolega.

FAUST

Nie lękaj się go, moja mała!

MAŁGORZATA

Od czasu, gdym go wtedy tu poznała,
obecność jego boli mnie i trwoży;
ja, która w ludziach zawsze dobro widzę,
tego człowieka z duszy nienawidzę;
na ciebie z dnia na dzień działa coraz gorzej!
Gdy stoi przy mnie, jakiś głaz mnie gniecie;
że się z nim wdajesz, pełnam jest rozpaczy;
jeśli go krzywdzę, niech mi Bóg wybaczy.

FAUST

Takie kaduki bywają na świecie.

MAŁGORZATA

Nie chciałabym z nim żyć pod jednym dachem!
ilekroć wchodzi, przejmuje mnie strachem:
zawsze z drwinami i zawsze zę złością,
a nigdy z sercem, prostotą, szczerością.
Spode łba patrzy jakoś chytrze, wrogo —
tacy pokochać nikogo nie mogą;
przeczuwam franta w nim i łgarza!
W twoich ramionach tak słonecznie
i tak swobodnie, i bezpiecznie —
jego obecność serce moje zmraża.

FAUST

Przeczucia twoja myśl powtarza.

MAŁGORZATA

Tak lękiem jestem spętana,
że gdy się do nas zbliża,
nie wiem, czy kocham, czym kochana —
myśl trwogą się naniża —
gdy na mnie wzrok swój zły wyszczerza,
to zapominam słów pacierza;
ty pewno też tak czujesz.

FAUST

To antypatia.

MAŁGORZATA

Iść już muszę.

FAUST

Czyż nigdy prośbą cię nie wzruszę?
Tak pragnę chwilę przemilczeć z twym śnieniem
i kochającym objąć cię ramieniem —
serce me stopić z twoim — w duszę wtopić duszę.

MAŁGORZATA

Ach, gdybym, widzisz — w domu spała sama,
drzwi byłyby otwarte, nie zamknięta brama.
Lecz, wiesz, matka śpi ze mną, sen ma bardzo lekki,
lada szmer ją przebudzi: otwiera powieki,
a gdyby nas we dwoje ujrzała! O, wstydzie!
żyć bym nie potrafiła w tak strasznej ohydzie!!

FAUST

Na to jest rada, mój aniele,
oto jej trzeba w napój wlać
trzy krople tego: całkiem śmiele,
a będzie twardo spać.

MAŁGORZATA

A co to jest? — czy tak się godzi?

FAUST

Nic jej to, miła, nie zaszkodzi!

MAŁGORZATA

Niczego odmówić ci nie zdolę
w tym miłującym dziele;
coś mnie przymusza pełnić twoją wolę,
choć mogę tak niewiele.
Wychodzi.

MEFISTOFELES

zbliża się
Poszła turkawka?

FAUST

Szpiegowałeś?

MEFISTOFELES

Dokładnie doszło do mych uszu
doktorskie katechizowanie;
dobregoś pełen animuszu!
Mają w tym swój interes panie,
nie bez kozery tak mniemają
— wniosek zupełnie słuszny:
kto skromnie podda się zwyczajom,
ten w domu będzie też posłuszny.

FAUST

Tego nie widzisz już, potworze,
że serce to ofiarnie
ogniem miłosnej wiary gorze,
że zanim rozpacz je ogarnie,
broni tą wiarą i sumieniem
mnie! mnie! przed wiecznym potępieniem!

MEFISTOFELES

Duchowa zmysłowości maska!
O, już ty wisisz u jej paska!

FAUST

Pomiocie piekielnego smrodu!

MEFISTOFELES

Ą jaka ona już za młodu
fizjonomistka! jak ją wzrusza
mej obecności moc nieznana —
wyczuwa we mnie i geniusza,
a może nawet i — szatana —
pod maskę tak się wejrzeć stara!
Więc dzisiaj będzie po harapie?

FAUST

Tobie od tego wara!

MEFISTOFELES

Kąsek uciechy i ja złapię!

PRZY STUDNI

Małgorzata, Halszka. Obie z konewkami.

HALSZKA

Ależ się Basia nam spisała!

MAŁGORZATA

Nic nie wiem.

HALSZKA

Lecz ja wiem na pewno!
Tak! „Żeby kózka nie skakała...”
I tak się Basia doigrała,
a chciała być królewną!

MAŁGORZATA

Jak to?

HALSZKA

To wszystko z tej pańskości przecie;
a gdzie jest dwoje, tam jest trzecie,
to już tak bywa — na tym świecie.

MAŁGORZATA

Co ty powiadasz?

HALSZKA

Nie żałuję,
nic nie żałuję, sama chciała!
ciągle się z drabem swym swędrała
— jak cień się za nim, bywa, snuje:
przechadzki, tańce i zabawy
przez tyle nocy, tyle dni,
a ino aby zażyć sławy,
że to jest pierwsza w całej wsi:
a on wciąż znosi jadło, wino
i baraszkuje wciąż z dziewczyną —
a ona dufna w siebie, śmiała
— bezwstydny zatraceniec —
z śmiechem podarki przyjmowała —
no, i na kołku zawisł wieniec. —

MAŁGORZATA

Biedna dziewczyna!

HALSZKA

Co? żałować?
Nie! — to my musimy pracować?
Nas matka nie wypuszcza z domu
— siedź jedna z drugą przy kądzieli!
a ona idzie po kryjomu —
czasem pół nocy przesiedzieli
z gaszkiem to w sieni, to na przyzbie,
a nigdy w domu! nigdy w izbie!
Jaka zasiadka, taki łup!
Pewnie, że szatę wdziać pokutną
po kozaczeniu trochę smutno!

MAŁGORZATA

Powinien wziąć z nią ślub.

HALSZKA

Nie głupi! Szwarny — to w okolu
inną dziewczynę znajdzie snadnie,
a zresztą — szukaj wiatra w polu!

MAŁGORZATA

A to nieładnie!

HALSZKA

Choćby ją zechciał jej kochanek,
my się rozprawim z kochaneczką;
chłopcy jej zerwą z głowy wianek,
a próg jej obsypiemy sieczką.
Wychodzi.

MAŁGORZATA

zmierza do domu
O, jakżem łatwo przewinienia
dziewczęce potępiała —
starczył mi drobiazg, ba, cień cienia,
skaza nieznaczna, mała,
już mnie raziło to, gniewało —
z wyśmiewem i pogardą
mówiłam: „grzesznaś” i szłam śmiało,
podnosząc głowę hardo!
Dziś by mi szukać trza pociechy
za własne winy, własne grzechy;
lecz jestże winą, co miłością
jest, szczęściem jeno i radością?