Zwabiony przez elfy, niebezpieczeństwa wielkiego dzięki cudownej mocy swych pieśni uniknie...

O księciu Gotfrydzie opowieść czwarta

Wśród stada, które Gotfryd wraz z pastuszkami pasał, była kózka, którą sobie szczególnie upodobał i do której przywiązał się wielce. Śliczne to było zwierzątko! Sierść miało długą i białą jak mleko, oczki czarne, bystre i wesołe. Zawsze w pląsach, zawsze w skokach, nieraz pastuszków figlami swymi uciesznymi rozweselała, ale i kłopotu było z nią co niemiara, bo często się od stada odłączała i trzeba jej było długo po skałach i zaroślach szukać. Aż razu pewnego jak znikła, tak i ślad za nią przepadł. Szukali jej pastuszkowie dzień, szukali drugi i trzeci, aż wreszcie przestali.

— Widać — powiadają — wilcy ją zjedli, daremny trud i zachody.

Ale raz nocy jednej, bardzo jasnej i miesięcznej, jak to często w lipcu bywa, budzi się Gotfryd, który między innymi pastuszkami przy ognisku spał, i słyszy coś niby daleki dźwięk dzwoneczka. Uniósł się na rękach. Słucha... Ani chybi — to kózka musi być w pobliżu! Jej to dzwoneczek, od wszystkich w stadzie inny, co go jej baca na jarmarku zeszłego tygodnia kupił, wyraźnie gdzieś niedaleko słychać!

Zerwał się więc i nikogo nie budząc, w stronę, skąd go ów dzięk dochodził, pobiegł.

Ale choć mu się przed chwilą zdawało, że nie dalej jak o kilkanaście kroków go słyszy, to teraz, gdy polanę, gdzie spali towarzysze, minął, w zarośla się zagłębiając, zmiarkował, że dzwoneczek ów gdzieś aż w głębi lasu dźwięczy. Pobiegł tedy za jego głosem, ale i kózka widać głębiej w zarośla się zaszyła, bo coraz dalej go słychać.

— Wesoła! Wesoła! — jął ją tedy nawoływać, bo zwierzątko było nad podziw łaskawe i zwykle zaraz do niego przybiegało.

Ale — gdzie tam! Dzwoneczek wciąż dalej i dalej się odzywa, ledwie za nim Gotfryd podążyć może.

Zmęczył się wreszcie tak, że zatrzymać się musiał, by tchu zaczerpnąć. I koza zatrzymała się widać również, bo nie dalej niż o kilka kroków usłyszał ją nagle Gotfryd.

Nie, nie o kilka kroków! O krok najwyżej! Wystarczy jeden skok, a będzie tuż przy niej!

Skoczył — kozy ani śladu, a dzwoneczek znowu gdzieś dalej się odzywa. Zgniewało go to tak, że aż nogą o ziemię tupnął, a tu go z zarośli cichy śmiech dolatuje. Zupełnie, jakby ktoś przedrwiwał sobie z niego. Zdumiał się Gotfryd: Czy to jakieś leśne licho żarty sobie z niego stroi?

Nieswojo mu się jakoś zrobiło, że to drzewa takie wielkie i czarne w bladym świetle miesięcznym stoją, że to cisza taka i pustka dokoła, a dziwne cienie pełzną między gałęziami...

Może lepiej wracać? Może to nie koza, a duch jakiś leśny ku sobie go wabi?

Ale toć najwyraźniej dzwoneczek jej słyszy, a teraz to znowu jakby beczenie dolatywało do niego. Wstyd byłoby stchórzyć i zwierzątko na pastwę wilków w lesie zostawić. Minął więc Gotfryd rzednące drzewa i wybiegł na niewielką polanę.

Kie licho! Kozy ani śladu, a śmiech ów znowu się rozlega, tylko głośniejszy i bliższy jeszcze. Rozgląda się, aż tu otoczy go nagle gromada małych człowieczków, ze skrzydłami motylimi u ramion, w spiczastych czerwonych czapeczkach na głowie. I tańczą wokoło niego, i cieszą się, i radują, aż się po lesie rozlega.

Przypomniał sobie Gotfryd, jak to raz stary baca opowiadał, że elfy w księżycowe noce pastuszków do siebie zwabiają, dzwoneczki zaginionych owiec naśladują, a później tańczyć im ze sobą do rana każą. Że zaś tańczyć mogą elfy bez chwili wytchnienia, a wytłumaczyć im niepodobna, że się jest znużonym, bo i same nie wiedzą, co to zmęczenie, i drugiemu spocząć nie dadzą, więc najczęściej takiego nieszczęsnego pastuszka martwego nad ranem znajdują.

Źle ze mną! — myśli Gotfryd. — Trzeba iść po rozum do głowy, bo zginę.

I pokłoniwszy się pięknie elfom, powiada:

— Leśne ludki! Widzę, że chcecie ze mną tańczyć, ale prawdę powiedziawszy lepszy ze mnie grajek niż tancerz. Czy nie lepiej byłoby tedy, bym, miast z wami tańczyć, do tańca wam zagrał?

I skrzypki, które zawsze ze sobą nosił, z torby dobył.

Uradowały się bardzo elfy, muzykę bowiem miłują nade wszystko, a każdy rozumie, że co innego skrzypce, a co innego żabia kapela, którą zwykle zadowalać się muszą.

Zaraz też na to przystały, a Gotfryd tak im skocznie i ochoczo wygrywać począł, jak to on jeden potrafił.

Przyszły go słuchać nie tylko elfy, ale i błędne ogniki, leśne panny, i wszystek lud borowy.

Zaglądają przez gałązki sarenki i płochliwe zajączki.

Wypełza z trawy zielona jaszczurka, ogonkiem kręci, czarne oczka figlarnie mruży i do ślimaka powiada:

— Może by i kum w tan się puścił?

A ślimak, choć z natury poważny i powolny, wysadził ciekawie główkę ze skorupy i różkami wesoło rusza...

Tańczą i hulają, a wciąż o nowe piosenki proszą. Zagrał im Gotfryd jedną, drugą, trzecią i czwartą i całemu się zgromadzeniu pokłoniwszy, na polanę, gdzie towarzyszy zostawił, chce wracać. Ale ci ani myślą go puszczać, wciąż o nowe piosenki nagabując.

Oj, źle! — myśli Gotfryd. — Zamęczą mnie oni graniem, jak innych tańcem zamęczyli. Trzeba znowu użyć fortelu, bo inaczej do rana mnie stąd nie puszczą, a ledwie mi już smyczek po strunach chodzi.

Począł im tedy grać piosenkę-kołysankę. A od tej piosenki cały ów borowy ludek zrobił się taki senny, że każdy, gdzie mógł, kładł się i zasypiał. Nawet sowy i puszczyki, i ćmy nocne posnęły, choć wiadomo, że to naród do snu nocnego niezwyczajny. Tylko elfy uśpić się jeszcze nie dają, choć w takt piosenki Gotfryda coraz to wolniej i wolniej krążą.

Gdy im jednak Gotfryd jął przygrywać, że to w kielichach kwiatów są wonne łóżeczka, że to tak dobrze i miło wyciągnąć się na mięciutkich pierzynkach z puchu dmuchawców, gdy wiatr lekko a pieściwie do snu kołysze — to i je sen zmógł wreszcie.

Powrócił tedy Gotfryd do pastuszków, rad, że mu się szczęśliwie z tej opresji ujść udało.

Bardzo się towarzysze tej jego przygodzie, gdy ją im nad ranem opowiedział, dziwowali.

A więcej jeszcze dziwował się stary baca.

A najwięcej dziwowałem się ja sam, Johannes Sarabandus, gdy mi ją wiele lat potem tenże baca opowiedział. Wiem bowiem z książek czarnoksięskich, że elfy to ludek złośliwy, naprzykrzony i do podejścia niełatwy. I dziwowałbym się pewnie mocy, którą miała w sobie pieśń tego pacholęcia, jeszcze bardziej i dłużej, gdyby mi stary ten pasterz nie opowiedział o nim historii daleko dziwniejszej, którą zaraz, szlachetni panowie, usłyszycie.