W wigilię Bożego Narodzenia, Roku Pańskiego (w tym miejscu rękopis jest nieczytelny), tłumy zaległy podworzec zamkowy. Wszyskie oczy wpatrzone były w krużganek, z którego herold oznajmić miał wielką nowinę.
Wszystkie serca biły zgodnie, o jedno prosząc Pana.
Nigdy chyba żaden następca nie był goręcej przez lud oczekiwany. I nie dziwota: brat królewski, książę Gerald, który w razie bezdzietności króla tron by po nim objął, znany był z charakteru okrutnego, podstępnego i gwałtownego.
Trudno było zaiste powiedzieć, czy więcej się go bano, czy też nienawidzono bardziej.
Jednak dziwny niepokój ogarniał wszystkich, albowiem Bóg zdawał się przez szczególne znaki i wypadki niezwykłe zwiastować. Niesłychaną bowiem jest rzeczą, by burza w grudniu się zdarzyła, a tymczasem na dwa dni przed wilią taka się nawałnica rozpętała, że w dzień ciemno było od chmur, w noc jasno od błyskawic, a od łoskotu grzmotów waliły się drzewa.
Dwa dni i dwie noce srożyła się owa burza, aż na trzeci, w wilię właśnie, uspokoiła się nagle. Niebo wypogodziło się, słońce świeciło, jakby to już marzec albo i kwiecień nadchodził, a powietrze było takie ciepłe i pachnące jak w maju.
Zmrok już zapadł, ale nikt z miejsca się nie ruszył, by do domu na wieczerzę podążyć.
I oto w tej samej chwili, gdy na niebie błysnęła pierwsza gwiazda, ta co niegdyś pastuszków do Betlejem prowadziła, na krużganku ukazało sia dwóch pachołków z pochodniami, a za nimi herold królewski. Niech żyje syn i dziedzic pana naszego! — wyrwał się z tysiąca piersi gromki okrzyk, ale nagle wszyscy zamilkli, bo oto nad swymi głowami tłum ujrzał coś niezwykłego: w srebrzystym, oślepiającym blasku ukazał się w górze śnieżnobiały gołąb, a za nim czarny jastrząb.
Z błyskawiczną szybkością zatoczył gołąb krąg nad dziedzińcem i przez otwarte okno, ponad głową herolda, do zamku wleciał, a za nim drapieżnik okrutny. Gołąb przeleciał jedną i drugą salę i ostatkiem sił do komnaty, gdzie leżała królowa, dotarłszy wprost na piersi śpiącego w kołysce małego księcia upadł.
Jastrząb przypadł do niego chcąc go porwać, ale jakby przeraziwszy się dziecka cofnął się, ze strasznym krzykiem w tył się rzucił, głową o wiszącą na ścianie lirę uderzył i martwy na ziemię upadł.
Strwożył się bardzo król, przywołać mnie kazał i w te ozwał się słowa:
— Znane ci są, mistrzu, wszyskie dziwne znaki, które przyjściu na świat mego syna i następcy towarzyszyły. Powiedz mi więc, co by one znaczyć mogły i co syna mego w przyszłości oczekuje?
— Miłościwy królu! — rzekłem. — Daj mi trzy dni czasu, iżbym mógł księgi moje i gwiazdy o pomoc prosić, a spełnię twe życzenie.
— Niech i tak będzie, choć serce moje drży z niepokoju i niecierpliwości — odparł król. — Za trzy dni nakazuję wszystkim moim rycerzom stawić się w sali tronowej.
Wysłucham w otoczeniu mych wiernych wasali twojej odpowiedzi. Bacz jednak, byś tylko to, co w księgach i gwiazdach wyczytasz, mówił, nic dla uspokojenia mnie lub pochlebienia mi nie dodając.
Kiedy po trzech dniach wezwano mnie przed oblicze królewskie, zastałem miłościwego pana w otoczeniu wszystkich wasali. Po prawej zaś jego stronie stał książę Gerald, chmurny i posępny jak zwykle, z ręką wspartą na rękojeści miecza, a na ławach purpurą okrytych, pod ścianami stojących, siedzieli dostojni grafowie i baronowie.
Skłoniłem się głęboko królowi i w te ozwałem się słowa:
— Królu mój i wy, szlachetni mężowie! Oto jest przepowiednia, którą w gwiazdach i księgach tajemnych wyczytałem: Książę Gotfryd Zwycięzca (tak go bowiem wszyscy zwać będą) urodzony jest pod cudownym i tajemniczym znakiem Gwiazdy Wigilijnej. Zostanie on największym rycerzem i pieśniarzem, jaki istniał i istnieć będzie w chrześcijaństwie całym, a w noc Bożego Narodzenia siłą nadludzką i przez żadne potęgi niezwyciężoną obdarzony będzie. Przeznaczone jest mu życie niebezpieczeństw i chwały pełne.
Dziecięciem małym jeszcze będąc, w zawierusze wojennej rodziców utraci.
Z więzienia, w którym krewny i opiekun go zamknie, przez ptaki oswobodzony, na skrzydłach ich przeleci morze.
W obcym dalekim kraju, nie w jedwabiach i aksamitach, lecz w płótnie zgrzebnym, za owcami chodzić będzie.
Zwabiony przez elfy, niebezpieczeństwa wielkiego dzięki cudownej mocy swych pieśni uniknie.
Górali i pastuszków od okrutnego wilkołaka i wiedźm uwolni.
Córkę wielkiego króla uzdrowi i na dworze jego paziem zostanie.
Ostrogi rycerskie otrzyma, zwycięzcę stu turniejów pokonawszy.
Miecza nie dobywając zamek warowny, na który sam król z całą drużyną porwać się nie ważył, zdobędzie.
Księżniczka mórz podaruje mu pierścień czarodziejski, władzę nad morzem dający.
Wróżka Wiwiana obdarzy go ametystem, moc cudowną i tajemniczą mającym.
Do kraju powróciwszy, tyrana, co tronem jego podstępnie zawładnął, wypędzi i długo i szczęśliwie panować będzie.
Najpiękniejszą na ziemi królewnę z niewoli mocarza, co jednym uderzeniem obala skały, oswobodzi.
Oto opowiedziałem już wszystko, co wyczytałem w gwiazdach i księgach, nic dla uspokojenia serca twego, królu, ani dla pochlebienia ci nie dodając.
Zapalił się wielkim gniewem książę Gerald i parę kroków ku mnie postąpiwszy groźnie przemówił:
— Chytry starcze! Cóżem ci uczynił, że serce brata mego chcesz ode mnie odwrócić? Zaprawdę, gdyby nie wzgląd na majestat królewski, dobyłbym miecza i na miejscu jak psa bym cię ubił! Wszystkim jest przecie wiadomo, że nie ma król innych prócz mnie krewnych, więc o mnie to, nikczemniku, mówisz, że bratanka mojego ukochanego będę więzić? Ty oszuście kłamliwy!
— Astrologiem jestem — odparłem — obowiązkiem jest moim to, co w gwiazdach wyczytam, głosić, nic nie dodając ani też ujmując. Zamilknij tedy, książę, bo wielce obelżywe są twe słowa!
Zmarszczył brwi król i rzekł:
— Za niedołężnego mnie widać starca albo za dziecko nierozsądne ty i Gerald poczytujecie! Za dziecko, które bajce każdej uwierzy, choćby mu o morza na skrzydłach przelatywaniu, o mocarzu, co skały obala, lub o rycerzu, co bez miecza nieprzyjaciół poskramia, opowiadać. Gdyby nie twoje siwe włosy, nie uszłyby ci płazem te kłamliwe wymysły, w których w dodatku czci mego brata śmiesz uwłaczać!
— Czy do mnie tak mówisz, królu? — zapytałem. — Do mnie, któregoś przyjacielem swoim nazywał? Odkądże to, królu, za kłamcę mnie uważasz? Prawda, że wróżby moje dziwnie brzmiały, ale nie ma nic tak dziwnego, królu, co by się na świecie zdarzyć nie mogło. Skądże to wiedzieć możesz, że syn twój na skrzydłach nie przeleci morza lub nie pokona pieśnią nieprzyjaciół, jeśli się tak Panu Bogu będzie podobało? Skądże to wiedzieć możesz, że nie ma mocarza, co jednym uderzeniem rozbijałby skały? Czy zwiedziłeś wszystkie kraje i morza, i przepaści, i góry? Czyś wszedł w głąb ziemi i oglądałeś sfery nadpowietrzne? A gdybyś to nawet uczynił i takiego męża nie znalazł, to czy nie może on zjawić się na świecie w każdej chwili, jeśli się tak Panu Niebios będzie podobało?
Ale król słuchać mnie wcale nie chciał i skinieniem ręki odprawił. Odszedłem tedy ze smutkiem w sercu. Od tej pory utraciłem zaufanie pana mojego, ale przyszłość, jak to się w tej księdze pokaże, ziściła wszystkie moje przepowiednie.
Nie po to jednak ją napisałem, by mądrość własną chwalić, ale po to, by sławę nauki, której służę, utrwalić. Zastrzegam się jeszcze, że nie cały żywot księcia Gotfryda, rycerza przesławnego, opowiadam, bo musiałbym chyba nie dwanaście opowieści, ale ksiąg dwanaście o czynach jego znakomitych napisać, jeno tę część jego, która się przepowiedni moich tyczy.
O księciu Gotfrydzie opowieść pierwsza
Nie mógł się król miłościwy synaczkiem swoim nacieszyć, nie mógł się mu dość napatrzyć, nie wiedział sam, jak ma Bogu za dziecko to cudowne dziękować.
Piękny bowiem był mały książę Gotfryd! Kiedy czasem na skrzypeczkach swych grając oczy szafirowe w niebo wzniósł, a włosy mu się w ciemnych pierścieniach na ramiona rozsypały, to zdało się każdemu, że to aniołek z chóru niebieskiego.
A grał książę Gotfryd na swych skrzypeczkach maleńkich, darze jednego z królewskich wasali, nad podziw pięknie, choć mu się siódma jeszcze nie zaczęła wiosna.
Ale dał Bóg Gotfrydowi nie tylko oczy błękitne i świetliste, lecz i duszę błękitną i świetlistą.
Nie przeszedł nigdy obojętnie książę Gotfryd obok czyichś łez i czyjegoś cierpienia, a choć tak mały jeszcze, każdego umiał pocieszyć i rozweselić, każdemu pomóc. Ale nie tylko ludzi miłowało owe dziwne chłopię, lecz także zwierzęta i rośliny, i wszystkie żywe stworzenia. I nikt nie śmiał w jego obecności krzywdy najmniejszemu zwierzątku uczynić, a najpłochliwsze ptaki i zwierzątka czuły widać, że mają w nim przyjaciela i opiekuna, bo nie lękały się go wcale i nie uciekały przed nim.
A odwagę i siłę miał taką, że gdy raz byczek jakiś młody, nie wiadomo skąd się wyrwawszy, wprost na niego z pochylonymi rogami wpadł, Gotfryd, miast do ucieczki się rzucić, za rogi go pochwycił i przytrzymał, dopóki nie nadbiegli pachołkowie...
Miłowali też wszyscy rycerzyka owego, a psuli, a pieścili!
Królowa go piosenkami do snu kołysała i piosenkami ze snu budziła.
Król, na kolanach go trzymając, o rodzie jego sławnym i rycerzach dzielnych opowiadał.
Kasztelan zamkowy miecze mu i łuki z drewna strugał i na konia sadzając dosiadać i jeździć na nim uczył.
Panny służebne w jedwabie go i aksamity stroiły, włosy mu trefiąc i w pierścienie zwijając.
Stara piastunka baśnie mu czarodziejskie bajała i przysmakami karmiła.
A już co do dworzan, to ci się w usługach i zabawach dla małego pana prześcigali; jedni dlatego, że go szczerze kochali, inni, by się królowi i królowej przypodobać.
Ale zdarzyło się razu pewnego, że nieprzyjaciel wielki na kraj napadł.
Pożegnał się tedy król z żoną i synkiem i z drużyną swą rycerską bronić granic państwa pojechał. W niepokoju wielkim i we łzach czekała królowa na wieści od męża. Minął dzień jeden i drugi, a żaden goniec z pola bitwy nie nadjeżdżał. Aż na trzeci dzień róg się pod murami zamku odezwał. Spuszczają pospiesznie strażnicy most zwodzony, wjeżdża na dziedziniec rycerz we krwi cały i kurzu. Wybiegła przeciw niemu królowa, wybiegł dwór cały, a rycerz z konia zeskoczywszy ozwie się wesoło:
— Raduj się, najjaśniejsza pani! Wojska nasze nieprzyjaciół rozbiły i król z rycerzami uchodzących ściga. Przygotujcie się na jego przyjęcie, bo tylko go w zamku patrzeć!
Ucieszyła się królowa, ucieszyli się dworzanie, ucieszył się lud cały i, w piękne szaty się przystroiwszy, z zielenią, kwiatami i śpiewem witać zwycięzcę wyszli.
Jakoż niedługo czekali.
Zatętniły kopyta, zabrzęczały zbroje i nadjechali królewscy rycerze.
Jeno nie dęli w rogi i pieśni nie śpiewali, jako zwycięzcom przystoi — w ciszy i w smutku wielkim.
Jeno nie jechał na ich czele król ich mężny, miłościwy i szlachetny — na płaszczach ciało jego czterech grafów z odkrytymi głowami niosło. Bowiem gdy wrogów rozbiwszy do zamku powracał, żołdak jakiś nieprzyjacielski, za drzewami się przyczaiwszy, oszczepem w niego rzucił.
Oj, jakżeś ty, płatnerzu królewski, tę zbroję złotą kuł, że ją na wylot oszczep zdradziecki przebił i w sercu wroga utkwił!
Pobladła królowa jak lilia, za serce się chwyciła i martwa na ręce panien służebnych upadła.
Oj, jakżeś ty, płatnerzu królewski, tę zbroję złotą kuł!
Zwołał tedy brat króla wasali co najznakomitszych na naradę i tak do nich przemówił:
— Otośmy stracili króla, brata mego umiłowanego, a wraz z nim i królowę. Osierocony został nasz tron. Co więc mi począć, szlachetni panowie, radzicie?
Tak prawił, a w sercu nadzieję miał, że go wasale na tron zaproszą.
Milczeli grafowie i baronowie, na Rolanda, „Prawym” zwanego, spoglądając, bo szanowali go wielce dla męstwa i rozumu wielkiego, i włosów siwych i zawsze mu w radzie głos pierwszy dawali.
Podniósł się Roland Prawy i odparł bratu królewskiemu:
— Nie przypadła mi do serca twa mowa, książę Geraldzie. Mówisz, że tron osierocony został, i o radę, co z nim czynić, pytasz. A nie zostawił to nam król księcia Gotfryda, syna swego i prawego następcy?
Tak rzekł, a przytaknęli mu wszyscy rycerze.
Nie w smak poszło to księciu Geraldowi, ale złość wielką uśmiechem słodkim pokrywszy rzekł:
— Nie zrozumiałeś mnie, Rolandzie, ani wy, szlachetni rycerze. Wiem ja ci dobrze i nie przeczę temu, że Gotfryd prawym jest tronu następcą. Ale bratanek mój dzieckiem jest jeszcze i trzeba mu dać opiekuna, który by, nim mały książę do lat męskich dojdzie, państwem zarządzał, a jego na dzielnego rycerza wychowywał.
Podniósł się baron Iwon, księcia Geralda przyjaciel i powiernik, i drużyny jego dowódca.
— Któż to, jeśli nie ty, książę, opiekunem Gotfryda być może? Stryjem mu przecież jesteś i mężem tronu najbliższym!
Tak przemówił, a chcąc nie chcąc zgodzić się z nim musiał Roland i inni rycerze, bo prawdą to było, że nikt od brata królewskiego praw większych nie miał do rządów sprawowania.
Został więc Gerald bratanka swego opiekunem i państwa wielkorządcą, ale w duszy korony królewskiej pragnął i jeno nad tym przemyśliwał, jak by się małego księcia pozbyć.
Rzekł tedy raz do niego Iwon:
— Nie może być inaczej, tylko zrób, jak ci radzę: Stoi nad morzem, pośród urwisk dzikich, wieża wysoka, co niegdyś strażnicą była. Poślij tam Gotfryda z żołnierzem jakim zaufanym i każ go w niej uwięzić, a panom powiedz, żeś go do zamku nad morze wysłał, bo chorowity jest bardzo, a morskie powietrze moc i zdrowie przywraca. Nie wytrzyma wątły dzieciak więziennych niewygód, tęsknoty i samotności i zemrze niedługo, a ty wtedy, żal wielki udając, z honorami królewskimi go pochowasz, a sam koronę otrzymasz, bo się tobie tylko będzie wtedy należała.
Tak mówił ten zbrodniarz niegodziwy, a rad go słuchał książę Gerald, bo był zaprawdę pan godny sługi.