O księciu Gotfrydzie opowieść piąta
W niedługi jakoś czas potem, gdy owa koza, pastuszków ulubienica, zginęła, a Gotfryd się przez nią w przygodę z elfami wplątał, zabłąkały się znowu dwie inne kozy, potem baran i cztery owce, a wreszcie krowa wielka i mleczna, całego stada chluba i ozdoba.
Gryzł się bardzo tą stratą stary baca, a zwłaszcza owej krowy odżałować nie mógł, i gniewał się na pastuszków, że to im tylko figle w głowie i że powierzonych im bydlątek upilnować nie umieją. Gdy jednak wkrótce po owej krowie przepadł bez śladu byk, tak mocny i nieustępliwy, że każdemu wilkowi dałby radę, pokiwał smutnie głową i rzekł:
— Oj, chłopcy, chłopcy! Nieczysta to jakaś siła, a nie wilki! Dopóki kozy i owce ginęły, myślałem, że waszego nadzoru to wina, bo wiadomo, że stworzenia to głupie, płoche i żadnego zastanowienia we łbie niemające, to im się jaka przygoda łatwo przytrafić może i strzec ich od niej pilnie trzeba. Ale z krową to już całkiem inna sprawa! I to z jaką krową jeszcze?! Spokojną, stateczną, do samotnych harców i figli wcale nie skłonną! Przekładałem sobie jednak, że taka krowa spłoszyć się przecie może i od stada odbiec, a o nieszczęście w borze nietrudno. Ale byk! Toż on wilka, a nie wilk jego by położył!
Nie skończył jeszcze mówić, a tu przybiegają pasterze z sąsiedniej hali i dopytywać się poczynają, czy też nie widziano dwóch krów z ich stada.
— Jedna, powiadają — czarna, druga — łaciata.
Zaraz też skargi i żale wywodzić poczęli, że rady sobie ostatnimi czasy dać nie mogą, tak im bydło spod ręki ginie. I żeby tylko bydło. Ale jak wczoraj dwóch pasterzy poszło w las owiec szukać, tak dotychczas nie wrócili.
— Byli też u nas — powiadają — gospodarze z pobliskich wsi o dzieci się pytać. Na jagody pono poszły i przepadły. Ale, co dziwniejsza, przybiegła wczoraj pod wieczór na naszą halę żona Jana Celnego, który jest, jak wiadomo, pierwszy strzelec na okolicę, i z płaczem nam odpowiadała, że trzy dni temu na kozicę się wybrał i dotychczas go w chałupie nie ma. Ani chybi, jakieś ogromne wilcze gromady aż hen z drugiej strony gór przywlec się tu musiały, wygłodniałe i bardzo zuchwałe!
Słuchał w posępnym milczeniu tych opowiadań stary baca, a potem w te ozwał się słowa:
— Oj, nie wilki to, nie wilki po okolicy grasują, ale wilkołak się włóczy ze swoją diabelską kompanią. Wyginiemy wszyscy marnie, my i nasze stada!
Strach padł wielki na pasterzy. Umilkli wszyscy, jeden na drugiego z bojaźnią spoglądając. Gotfryd jednak nie strwożył się wcale i z ciekawością jął rozpytywać, kto to jest ten wilkołak i jego kompania, że się go wszyscy tak lękają. Ale stary baca tak mu odparł:
— Niedobrze jest o tym rozpowiadać. Pustymi gawędami niczemu się nie zaradzi, a nieszczęście łatwo ściągnąć można. Ostrożni bądźcie! Nigdzie się nie rozbiegajcie, a może, da Bóg, jakoś przebiedujemy, bo złe licho gromady nie lubi.
Usłuchali go pastuszkowie i żaden nie śmiał już od towarzyszy się oddalać, by malin lub grzybków szukać, a w nocy to się jeden do drugiego tulili jak te owieczki spłoszone.
Umilkł śmiech i wesołe gawędy, smutek i strach zapanowały w gromadzie. Jeden Gotfryd tylko ducha nie tracił i piosenkami swymi serca towarzyszy krzepił.
Ale minęło dni kilka w spokoju zupełnym i otucha wstąpiła w serca pastuszków. Może złe minęło i nie wróci więcej? Jaki taki odważył się znowu od towarzyszy oddalać, to, by kozę zapędzić, to, by drzewo dobre na piszczałki wyszukać.
Złe nie spało jednak, a przyczaiło się tylko, by czujność pastuszków oszukać. I oto pewnego dnia zginął bez śladu Jasiek, zwany Bezdomnym, że to sierotą był i nikogo na świecie nie miał. Gotfryda to był druh najserdeczniejszy. Przerażenie ogarnęło wszystkich, a Gotfryd mimo zakazu bacy długo towarzysza miłego samotnie szukał, bardzo po nim płacząc i smucąc się. Gdy zaś bez niego do obozu powrócił, zemstę potworowi i walkę śmiertelną w duszy poprzysiągł. Nic on o tym nikomu nie mówił, ale wciąż przemyśliwał, jak by wilkołaka odnaleźć.
Jakoż sposobność miała mu się wkrótce nadarzyć.
Przybył pewnego dnia na halę gospodarz z dalekiej górskiej wsi i, bacy się pokłoniwszy, powiedział, że o grajku wielkim, co wśród jego pasterzy przebywa, zasłyszawszy, umyślnie tu przywędrował, by go na wesele prosić. Nie zdziwiła ta prośba ani bacy, ani jego pasterzy, gdyż, jak to już mówiłem, sława Gotfrydowych piosenek tak się po całej okolicy rozeszła, że żadne się wesele ani chrzciny obejść bez niego nie mogły.
Pysznił się też wielce stary baca, że wśród swoich pasterzy takiego ma grajka, i rad Gotfrydowi swe przyzwolenie dawał. Ten jednak gospodarz nie widział mu się jakoś: obrośnięty jak wilk, cały w skóry odziany, oczyma niby zwierz dziki błyskał, uśmiechając się chytrze a złośliwie.
Nie chciało mu się Gotfryda z nim puszczać, więc na stronę go odciągnąwszy tak powiada:
— Nie wiem, co on za jeden, ten przybysz, ale źle mu z oczu patrzy, a czasy są niepewne. Od dziada zaś mego słyszałem jeszcze, że wilkołak ludzką postać czasem przybrać może, by tym łatwiej figla jakiegoś niecnego wypłatać. Nierad bym cię też widział w góry i lasy dzikie z tym obcym odchodzącego, a przykro mi odmówić jego prośbie, boć człek to może być najpoczciwszy, a jak sam powiada, z daleka tu przywędrował.
Uradował się Gotfryd te słowa usłyszawszy i myśli:
Bóg by dał, żeby wilkołak to był, a nie wieśniak z gór dalekich. Nie wiem jeszcze, co uczynię, ale to jedno wiem, że mu jego diabelskie sztuki na sucho nie ujdą!
Głośno zaś tak do bacy rzekł:
— Opowiadał i mnie stary góral, co na halę po mleko i sery przychodził, jak to się czasem wilkołaki w ludzkiej postaci włóczą. Mówił mi jednak także, że niedobrze się w ludzkiej skórze czują i łatwo ich po tym poznać można, że, by ulżyć sobie nieco, niby suknię niewygodną, często ją zrzucają, to ślepiem krwawym, to pazurem wilczym błyskając. Ten jednak nie czyni tego. A przy tym, na cóż by aż ludzką postać przybierał, by mnie, pastuszka małego, zwabiać? Czyż nie mógłby, gdyby jeno chciał, porwać mnie po prostu i zgładzić, jako z Jaśkiem Bezdomnym uczynił? Wieśniak to zwykły, jeno zarośnięty i źle odziany, jak to czasem wieśniacy z dzikich górskich okolic bywają. Nie godzi się, myślę, takimi podejrzeniami go krzywdzić i prośbie jego odmawiać.
— Idź z nim tedy, jeśli taka twoja wola — rzekł baca — nie będę ci się sprzeciwiał, choć niepokój mnie jakiś trapi.
Wziął więc Gotfryd swe skrzypki i z nieznajomym, bacę i pastuszków pożegnawszy, wyruszył.
Nie uszli jeszcze wiele drogi, aliści ów przybysz tak do Gotfryda powiada:
— Strasznie dziś słonko dopieka. Muszę czapkę i kożuch zdjąć. — Zdjął czapkę, a tu spod niej nie włosy, ale coś jakby sierść wilczą widać...
Zdjął kożuch, koszula mu się na piersiach rozchełstała, a ciało miał jak u zwierza włosem obrosłe...
Otarł sobie ręką spocone czoło, a ręka jakby nagle w łapę zwierzęcą z pazurami drapieżnymi się zmieniła...
Ehe... — myśli Gotfryd, ale ni słowa nie rzekł.
Idą dalej, a tu towarzysz Gotfryda znowu skarżyć się pocznie, że mu ciżmy bardzo dolegają.
— Zrzućcie je, gospodarzu — mówi Gotfryd — to wam lżej będzie.
A tamten na to:
— Zrzuciłbym ci je chętnie, cóż kiedy się boję, że się przestraszysz nogi moje ujrzawszy.
— Czegóż bym miał się przestraszyć? — zapytał Gotfryd zdziwienie wielkie udając.
— E, bo... nie mam ja takich nóg, do jakich przywykłeś!
— A cóż to — rzekł Gotfryd ramionami wzruszając — kopyta macie na nogach czy jak?
— Kopyta nie kopyta... Ale ciągle po górach chodząc takie sobie odciski i guzy porobiłem, że jak kopyta wyglądają...
— Wiem ja dobrze, jak to czasem skóra od ciężkiej pracy i ciągłego krzątania się twardnieje — odpowie mu na to Gotfryd — a strwożyć mnie byle czym nie można. Mój dziadek to takie odciski na rękach i na nogach miał, że je do dwóch pni sękatych podobnymi czyniły. Czemuż by wasze do kopyt podobne być nie miały? Rozzujcie się tedy nie troszcząc się o nic.
Uradował się wielce nieznajomy.
— Roztropne z ciebie chłopię! — powiada.
I na kamieniu usiadłszy zdjął ciżmy. A u nóg to nie miał wcale palców, jeno końskie kopyta, zwyczajne jak u diabelskiego ludu, ale takie ogromne, że aż się Gotfryd zadziwił.
Niczego jednak po sobie nie pokazał, a nawet uśmiechnął się i rzekł:
— Et, baba z was, gospodarzu! Mój dziadek większe sobie guzy ponabijał, a nie stękał tak jak wy!
Tak prawił, ale gniew w nim wielki wzbierał, a wściekłość aż go dusiła, bo już wiedział teraz na pewno, co to za gospodarz. I byłby pewnie wilkołakowi do gardła skoczył i marnie zginął, ale w czas Jaśka Bezdomnego wspomniał i pomyślał: Nie, towarzyszu miły! Nie będziesz ty niepomszczony! I nie będzie ten potwór okrutny więcej szkody ludziom czynił! Nie dam się zgładzić bezużytecznie! Poczekam sposobnej chwili, gniew na wodzy trzymając, aż dokonam tego, com zamierzył!
Szli tedy dalej cały dzień i całą noc, aż wreszcie do sadyby diabelskiej dotarli.
Stała zaś owa diabelska sadyba, gdzie wilkołak wraz ze swymi kumami, wiedźmami i zmorami mieszkał, wśród skał urwistych i nagich, w dolinie niewielkiej i dziwnie ponurej. Bardzo się Gotfryd zdrożył, zanim do niej dotarli, gdyż droga była ciężka, a wilkołak pozbywszy się ciżm, które mu bardzo przeszkadzały, ile że był ludzkiego obuwia niezwyczajny, biegł tak prędko, że ledwie za nim Gotfryd mógł nadążyć. Kiedy się więc w dolinę ową spuścili, na kamieniu przysiadł i rzekł:
— Musicie mi, gospodarzu, nieco spocząć pozwolić!
— Spocznij sobie — odparł wesoło wilkołak. — Choć dziwno mi, że się teraz dopiero znużony poczułeś, boć już stąd dachy chałup widać, a powiadają, że koń prędzej bieży zobaczywszy stajnię.
Usiedli tedy obaj, a Gotfryd ciekawie się dookoła rozgląda i wszystko, co zobaczy, w myśli pilnie waży.
Ale, prawdę powiedziawszy, niewiele tam było do zobaczenia: dolinka to była pusta, niczym nie porosła, a grunt jej czarny i twardy wielkie klepisko przypominał. Na samym jej końcu prawie leżało małe, ale głębokie jeziorko, a za jeziorkiem wznosił się pagórek, już do skał dolinę otaczających przytulony. Na tym to właśnie pagórku pobudował swoje chaty wilkołak i jego kompania.
— Co to za jeziorko? — zapytał wilkołaka Gotfryd.
— To jezioro Jeziorem Topielców zwane — odparł wilkołak.
Zaraz też sobie Gotfryd przypomniał, że mu o tym jeziorze baca opowiadał: Od samego brzegu prawie zaczyna się w nim głębia, a tajemne jakieś wiry wciągają najlepszych pływaków. Nikt z niego żywy jeszcze nie uszedł.
— No, chodźmy już! — rzekł podnosząc się wilkołak.
— Szkoda czasu tracić. W chałupie lepiej niż tu odpoczniesz i posilisz się.
Okrążywszy tedy jezioro, na pagórek, gdzie owe diabelskie chaty stały, wchodzić poczęli. Nie różniły się one wiele od zwykłych chat chłopskich. Jeno okien w nich wcale nia było, a ściany niepobielone były wapnem, a poczernione smołą, jako że zły duch białej barwy nie lubi.
Każdą z chat otaczał, jak to zwykle na wsi, mały ogródek. Dziwne to jednak były ogródki. Miast słoneczników rosły w nich na wysokich łodygach głowy kocie, które przyglądały się uważnie przechodniom, mrużąc swe błyszczące, zielone oczy. Drzewa miały liście w kształcie rozcapierzonych, zakończonych drapieżnymi pazurami, palców ludzkich, które nieustannie kurczyły się i prostowały, a z boku, porządnie niby główki kapusty posadzone, rosły brodate mordy czarnych kozłów. Ganki oplatało coś, co podobne było trochę do dzikiego wina. Gdy się jednak bliżej Gotfryd tej roślinie przyjrzał, spostrzegł, że jej pnące się łodygi poruszały się nieustannie niby kłębowisko zielonych węży, a kwiaty w kształcie długich, czerwonych języków chowały się i wysuwały znowu, mlaskając łakomie.
Inne chłopię omdlałoby pewnie z przerażenia ujrzawszy taką zagrodę, ale Gotfryd nie wiedział, co to strach. Wstręt go tylko przęjął i obrzydzenie wielkie, ale ani drgnął nawet, wiedząc, że wilkołak bacznie mu się przygląda. Wreszcie potwór zatrzymał się przed jedną z chat i furtkę otworzywszy wszedł do ogródka. Tu przywitała ich jakaś jejmość chuda jak tyczka, z pękiem grubych, stojących do góry, włosów na głowie. Przygląda jej się Gotfryd, co za dziwadło takie, aliści widzi, że to nic innego, tylko zwyczajna miotła w spódnicę i kaftanik pięknie przyodziana.
— To służąca mojej narzeczonej — rzekł wilkołak. — Bardzo z niej pracowita i poczciwa dziewczyna.
A miotła nuż wdzięcznie dygać i krygować się, i chichotać, fartuszkiem się, jak to zwykle wiejskie dziewczęta, wstydliwie zasłaniając.
— Nietoperze idę — powiada — napoić, bo już wieczór zapada i wnet się bydełko nasze obudzi.
Tymczasem wilkołak wchodził do izby, więc i Gotfryd za nim podążył.
Izba to była zupełnie ciemna, tylko na środku jej paliło się wielkie ognisko. W czerwonym jego świetle ujrzał Gotfryd siedzącą przy nim wiedźmę o twarzy żółtej jak cyrtyna, oczach jarzących się jak u kota, długim, haczykowatym nosie i jednym zielonym zębie, który jej ze szpetnej gęby aż na brodę wyłaził.
Wilkołak pokazał jej zaraz Gotrfyda, że to grajek, którego na jutrzejsze wesele przyprowadził.
— Pewnieście bardzo zdrożeni i głodni po tak dalekiej drodze — zaskrzeczała wiedźma głosem do skrzypienia niesmarowanych kół wielce podobnym — siadajcie więc i jedzcie, bo wieczerza gotowa.
I jęła wnet wyciągać jakieś garnki i garnuszki do czerepów ludzkich i zwierzęcych podobne, a dymiącymi potrawami napełnione.
Ale Gotfrydowi nie chciało się wcale tych diabelskich potraw kosztować, toteż wymówiwszy się, że zmęczenie mu głód odebrało, w kącie izby się położył i udał, że zasypia.
W samej jednak rzeczy nie spał wcale, jeno przysłuchiwał się pilnie rozmowie wiedźmy i wilkołaka.
— Co ty sobie tyle zachodu z jednym pastuchem robisz? — powiada wiedźma do wilkołaka. — Nie mogłeś go to zwyczajnie porwać, tu przyprowadzić i do grania przymusić, zamiast się tak męczyć, w ludzką postać się przyoblekając?
— Żem się zmęczył, tom się zmęczył — odpowie jej na to wilkołak, który resztki skóry z siebie zrzuciwszy stał się nagle wielkim wilczyskiem o błyszczących, czerwonych ślepiach i końskich kopytach. — Uf! Ledwie oddycham! Nie mogłem jednak inaczej postąpić; gdybym bowiem chłopaka porwał i tu przywlókł do grania zmuszając, byłby on ledwie żywy ze strachu i niewesoło by nam do tańca grał. A przecież ma to być takie wesele, jakiego jeszcze nie widziano. Nie darmo wilkołak z wiedźmą się żeni.
Oj, sprawię ja wam wesele! — myśli Gotfryd, ale dalej udaje, że śpi, pochrapuje nawet.
— Prawda i to — odezwie się znowu wiedźma. — Mądrześ to obmyślił! Ale powiedz no, co z nim później zrobić zamierzasz?
Roześmiał się wilkołak i swe ostre, białe kły szczerząc odparł:
— Myślę, że pieczeń z grajka nie gorsza od innej. Zje się go razem z tym pastuchem, com go zeszłego tygodnia z ich hali porwał!
— Tuczę go ciągle, ale wciąż jeszcze chudy jak tyczka — skrzywiła się wiedźma.
Uradował się Gotrfyd wielce i myśli: Żyw jeszcze jesteś tedy, Janku, towarzyszu miły! Da Bóg, że cię wyswobodzę i cały a zdrów ze mną na halę powrócisz.
Tak myślał, był bowiem już sobie ułożył, jak zmory, czarownice i wilkołaka zgładzi i całą okolicę od tej plagi diabelskiej oswobodzi. A tymczasem słucha dalej, co wiedźma wilkołakowi szepce.
— Za głośno ze sobą mówimy. Chłopak gotów usłyszeć!
— E... — odpowie jej wilkołak — widzisz przecie, jak mocno śpi...
— Śpi albo i nie śpi... Może udaje tylko?
Ale wilkołak roześmiał się.
— Nie taki on chytry! Nie domyśla się nawet, gdzie się znajduje. Strasznie to jakieś głupie chłopczysko!
Więcej nie słuchał już Gotfryd, gdyż wiedział wszystko, czego dowiedzieć się pragnął, i postanowił wypocząć nieco. Zasnął tedy i przespał nie tylko tę noc, ale i cały niemal dzień następny, ile że znużony był bardzo i wyczerpany po trudach ciężkiej podróży. Obudziły go dopiero przygotowania, które wiedźma i wilkołak przy pomocy miotły do wesela czynili.
— Trzeba będzie wszystkie sprzęty z izby wynieść — powiada wiedźma — bo jak się roztańczy, to miejsca w niej będzie mało.
— Niewiele to pomoże! — westchnął wilkołak. — Izba mała, a gości dużo!
— Już ja bym wiedział, jak ściskowi zaradzić — odezwał się niespodzianie Gotfryd, który obudziwszy się uważnie tej rozmowy słuchał.
— Cóż byś nam tedy poradził? — zapytał go wilkołak.
— Jeśli chcecie mojej rady — rzekł Gotfryd — to nie tańczcie w izbie, a w dolinie nad jeziorem. Noc dziś będzie księżycowa, miejsca do pląsów dużo, a że krzaków i kamieni tam nie ma, a grunt jest równy i twardy, to wam wygodniej niż w izbie będzie. Wy sobie w dolinie po jednej stronie jeziora hasać będziecie, a ja po drugiej na wzniesieniu pagórka stanę i do tańca grać wam będę. Że zaś góry wokoło, to echo moje piosenki po całej dolinie głośno i wyraźnie powtórzy.
— Jak mi diabeł miły! — krzyknie na to wilkołak, który coraz częściej zapominał, że ma wieśniaka udawać. — Jak mi diabeł miły, ma chłopak rację!
Ale wiedźma, że to zwyczajnie baba chytrzejsza jest od chłopa, więcej miała w sobie niż wilkołak przebiegłości. Tak więc do Gotrfyda się odezwie:
— Z tą doliną toś mądrze poradził. Ale powiedz no, dlaczego to chcesz aż z drugiej strony jeziora nam grać, kiedy możesz przecie w dolinie między nami stanąć?
— Zaraz wam to wytłumaczę — odparł jej Gotfryd. — Słyszeliście pewnie, że gdy ja skocznie a do ucha wygrywać zacznę, to nikt i nic w miejscu ustać nie może i na nikogo nie zważając, póki tchu stanie, wyskakuje. Toteż, gdybym między wami stanął, tobyście mnie ciągle potrącali, grać mi przeszkadzając. A przy tym chciałbym i ja na wasze pląsy popatrzeć, a z pagórka łatwiej mi to będzie uczynić, niż gdybym stał w ścisku, wśród gromady.
— Niech więc będzie tak, jak to ułożyłeś — zgodziła się wiedźma zbywszy podejrzenia.
I zaraz pobiegła gości w dolinę prosić.
*
Oj! Było na co patrzeć i czemu się dziwować, jak się ci goście schodzić poczęli!
Nie brakowało tam ani wiedźm ohydnych, co jeno patrzą, jakby ludziom szkodzić, ani zmór i upiorzyc krwią się ludzką żywiących, ani latawic, co to we mgły i ciemne noce podróżnych po rozstajnych drogach wodzą. Noc była miesięczna i Gotfryd ze swego pagórka mógł dobrze widzieć, jak się to całe towarzystwo w pary do tańca ustawia, bardzo się weseląc, że to im taki grajek będzie grał. Zwykle bowiem na diabelskich weselach jeno wiatr poświstuje i ropuchy rechocą.
No — myśli Gotfryd — ostatni to będzie z boską pomocą wasz taniec. — I pociągnął smyczkiem po strunach.
Hej! Rozległa się po całej dolinie taka taneczna i skoczna muzyka, że nie tylko zmory, wiedźmy i latawice z wilkołakiem na czele w pląsy się puściły, ale z chat wybiegły miotły, które, jak wiadomo, czarownicom służą, i ze swoimi paniami w taniec poszły.
A coraz bardziej szaleńczy, coraz zawrotniejszy ów taniec się stawał, aż tchu brakło, aż iskry przed oczyma latać poczęły, a rozwaga opuściła głowy.
Wczepiły się wiedźmy pazurami jedna drugiej w rude kłaki — tańczą.
Wzięły się za ręce zmory i latawice i takie koła zataczają, wyjąc i gwiżdżąc z uciechy, że aż wiatr leci po całej dolinie, a nietoperze, dzikim wrzaskiem przestraszone, z dachów diabelskich chałup gromadami uciekają.
Pogubiły spódnice i kaftaniki miotły i tak na prawo i lewo wywijają, że jaka taka z wielkiego rozmachu swoją panią po łbie utnie!
A pośrodku tańczy sam wilkołak, kopytami przytupując, krwawymi ślepiami błyskając i kly ostre szczerząc. Hu! Ha!
Oj, niedługo będziesz ty się radował, diabelski synu! — myśli Gotfryd i mocniej jeszcze po strunach pociągnął.
— Naprzód! Naprzód! Do mnie! Do mnie! — zawołały skrzypki.
I całą ławą runęła przed siebie czartowska kompania w tę stronę, skąd ów głos taneczny wabił, niepomna na to, że dzieli ją od niego jezioro bezdenne.
Może ktoś z niej opamiętałby się i zatrzymał, ale roztańczony tłum porywał go ze sobą i unosił.
A skrzypki wołały wciąż z drugiego brzegu jeziora, coraz to głośniej, coraz to bardziej ochoczo:
— Naprzód! Naprzód! Do mnie! Do mnie! Hu! Ha!
Przed samą wodą zawahała się jakby gromada, ale muzyką upojona, resztę rozsądku tracąc, prosto w jezioro runęła.
Tak to uwolnił Gotfryd całą okolicę od wilkołaka, zmór, wiedźm i latawic, i całej jego diabelskiej kompanii. Odnalazł też w jednej z chat diabelskich Jaśka Bezdomnego, którego z wielu innyni pasterzami wilkołak tam więził i których od strasznej śmierci czynem swoim uratował.
Wielka radość zapanowała na wszystkich halach i w całej okolicy, a sława pieśni Gotfryda, które taką moc miały, że nawet siła czartowska oprzeć się im nie mogła, nie tylko już po górach, ale po kraju całym się rozeszła, aż dotarła na dwór królewski.
Panował zaś był właśnie podówczas król Zygmunt Wspaniały.