O księciu Gotfrydzie opowieść dwunasta
Najpiękniejsze damy tańczyły z najpiękniejszymi rycerzami, truwerzy królewscy stare śpiewali pieśni, a wasale Zygmunta, szlachetni książęta, grafowie i baronowie, pili zdrowie młodej pary złotym miodem w pięknych srebrnych pucharach.
A po prawej stronie siedział książę Gotfryd, a po lewej księżniczka Roksana i rozmawiali ze sobą o zaczarowanym ogrodzie, w którym mieli zamieszkać, o zaczarowanym ogrodzie, w którym tysiące motyli o tęczowych skrzydłach tańczy w słońcu.
I wtedy to właśnie usłyszano ów tętent.
Z początku było to tak, jak gdyby hufiec rycerski pędził we sto koni, a kopyta ich grzmiały po zamkowej drodze.
— To pewno przybywa jakiś gość spóźniony — rzekł król.
Ale tętent rósł i potężniał. To już nie sto, to tysiąc koni grzmiało podkowami!
— Czy to nie jakiś zdradziecki nieprzyjaciel chce napaść niespodzianie na zamek? — szepnął dowódca królewskiej straży, a rycerze odstawili puchary, powstali i słuchali w ciszy.
A tętent rósł i potężniał. To już nie tysiąc koni grzmiało podkowami — to leciało sto tysięcy dzikich rumaków! Nie! To huczały gromy, to waliły się góry, to zapadała się ziemia cała!
Rzucili się ku oknom król i rycerze i znieruchomieli z przerażenia. Po zamkowej drodze pędził rumak tak wielki jak góra, na której wznosił się zamek. Rumak zdawał się cały jak gdyby wyciosany ze skały, oczy jego paliły się niby dwie krwawe gwiazdy, a z nozdrzy szedł ogień, spod żelaznych kopyt tryskały iskry.
Na rumaku siedział olbrzymi rycerz, od stóp do głów w czarną zbroję zakuty, a na czarnym jego szyszaku powiewał płomienny pióropusz.
Jednym uderzeniem potężnej pięści, w żelazną rękawicę zakutej, zgruchotał czarny rycerz bramę i mur zamkowy i położył trupem stu wartujących halabardników, po czym z konia zeskoczył i zginając się wpół wszedł do sali, gdzie odbywała się uczta weselna. Jak zaklęci w kamień stali wasale i dworzanie królewscy, nie śmiejąc poruszyć się.
Jeno dwoje ludzi nie zwróciło uwagi na przybycie strasznego gościa, tak jak nie zwróciło jej poprzednio na huk kopyt jego kamiennego konia: księżniczka Roksana i książę Gotfryd siedzieli wciąż trzymając się za ręce i rozmawiali o zaczrowanym ogrodzie, w którym tysiące motyli o tęczowych skrzydłach tańczy w słońcu...
Czarny rycerz podszedł prosto do księżniczki i zanim zdążyła krzyknąć, porwał ją na ręce, wybiegł przed zamek, skoczył na konia i zniknął.
Książę Gotfryd stał przez chwilę nieruchomo, blady jak płótno, po czym z dzikim okrzykiem wyrwał miecz z pochwy, zbiegł na dół, skoczył na swego rumaka i rzucił się za czarnym rycerzem.
— Gotfrydzie! Gotfrydzie! — wołali rycerze, którzy zdołali tymczasem ochłonąć z przerażenia i zrozumieć, co się właściwie stało. — Poczekaj, Gotfrydzie! Nie pędź za tym olbrzymem, bo zabije cię jednym uderzeniem. Poczekaj! Naradzimy się wspólnie, co mamy uczynić! Gotfrydzie! Gotfrydzie!
Ale książę Gotfryd już ich nie słyszał.
Bez hełmu, ze wzniesionym do góry mieczem, pędził co koń wyskoczy za czarnym rycerzem, wołając:
— Stój! Stój, nikczemny tchórzu! Stój i zmierz się ze mną!
Ale czarny rycerz nie obejrzał się nawet.
Może zresztą głos Gotfryda nie dochodził do niego, bo tętent kopyt jego konia głuszył wszystko. Kopyta te żłobiły w ziemi tak ogromne doły, że Gotfryd z trudnością mógł je przeskakiwać, czarny rycerz oddałał się coraz bardziej, aż wreszcie Gotfryd stracił go zupełnie z oczu.
I wówczas książę Gotfryd, ten Gotfryd, którego zwano „Zwycięzcą” i „Niezłomnym”, zapłakał jak dziecko. Jego rycerskie serce nie mogło znieść myśli, że jego narzeczona, złotowłosa księżniczka Roksana, delikatna jak kwiat i jak motyl, znajduje się w rękach czarnego rozbójnika, a on, Gotfryd, nie może jej ocalić.
Ale niegodnym prawdziwego rycerza byłoby rozpaczać, gdy nie wszystko jeszcze stracone. Opanował więc Gotfryd swój ból i popędził dalej śladami kamiennego konia.
Dwa dni i dwie noce jechał Gotfryd, nie pijąc i nie jedząc, aż trzeciego dojechał do gór. I tutaj ujrzał, że ślady kamiennego rumaka znikają zupełnie, jak gdyby zapadł się on wraz ze swym jeźdźcem w ziemię. Ale Gotfryd nie tracił nadziei. Koń tak wielki mógł przecież przeskakiwać skały i ślady jego kopyt znajdą się po drugiej ich stronie. Tak pomyślawszy zsiadł z konia, wziął go za uzdę i zaczął się piąć stromą ścieżką w górę. Kamienie osuwały się spod jego nóg, głód i pragnienie dokuczały mu, ciężka zbroja, której już trzeci dzień nie zdejmował, gniotła i wpijała się w ciało. Ale nie na darmo zwano go przecież „Niezłomnym” — szedł wytrwale wciąż naprzód i naprzód.
Tymczasem zapadła wczesna noc zimowa i zadymka śnieżna zasypała wszystkie drogi w górach.
Gotfryd nie wiedział już teraz, dokąd iść dalej. Wtem usłyszał tuż obok siebie cichy jęk i ujrzał, że u jego stóp leży mała sarenka i patrzy na niego smutnie wielkimi, czarnymi oczyma.
Gotfryd pochylił się nad nią i pogłaskał jej śliczną główkę.
— Co ci jest, biedactwo? — rzekł ze współczuciem. — Jaka szkoda, że nie umiesz mówić! W każdym razie nie mogę pozwolić, abyś tu zmarła na śniegu. — I zdjąwszy swój płaszcz okrył ją.
Ale sarenka zerwała się i powiedziała wesoło:
— Mylisz się, książę Gotfrydzie, mylisz się! Dziś jest noc Bożego Narodzenia, a w tę noc cudowną wszystkie zwierzęta mogą mówić na pamiątkę, że pan Jezus narodził się między nimi.
— Ale skądże wiesz, jak się nazywam? — zapytał zdziwiony Gotfryd.
— Ta, która mnie posłała do ciebie, powiedziała mi: „Poznasz go po tym, że jest najpiękniejszym z rycerzy”. Wielu jest pięknych rycerzy — odpowiedziałam. „Więc poznasz go po tym, że jest najmężniejszy!”. Jakże się będę mogła o tym przekonać? — zapytałam. „A więc poznasz go po tym, że choćby sam cierpiał, nie przejdzie obojętnie obok cudzego cierpienia... ”. I poznałam cię. Bądź pozdrowiony, książę Gotfrydzie!
— A któż cię do mnie przysłał? — zapytał Gotfryd.
— Twoja narzeczona, księżniczka Roksana! — odparła sarenka.
— Jak to? Więc widziałaś ją! Rozmawiałaś z nią?! Wiesz, gdzie się ona znajduje?! Możesz mnie do niej zaprowadzić?!
— Nie Gotfrydzie. Nie mogę tego uczynić. Twoją narzeczoną więzi król wichrów i ciemności, lodowców i przepaści. Każdego śmiałka, który by się porwał przeciw niemu, czeka pewna śmierć. Roksana zaklina cię, abyś jej nie szukał, bo zginiesz.
— Zginę albo wyswobodzę ją! — zawołał Gotfryd dobywając miecza. — Prowadź mnie!
Sarenka wstrząsnęła główką.
— Nie mogę tego uczynić, Gotfrydzie! Ale idź za mną, zaprowadzę cię do chaty starego pustelnika. Zna on nie tylko wszystkie drogi w górach, ale i sposoby walki z królem ciemności i może dać ci niejedną dobrą radę.
— Dobrze, sarenko! — rzekł Gotfryd. — Prowadź mnie do niego, prowadź mnie prędko, bo serce moje goreje z niecierpliwości!
Zeszli tedy razem w niewielką dolinę. W jasnym świetle księżyca ujrzał Gotfryd chatkę pustelnika.
Pustelnik, siwy jak gołąb staruszek, siedział na jej progu, wpatrując się w dal, jak gdyby oczekiwał kogoś.
— Witaj, młody rycerzu! — rzekł ujrzawszy przed sobą Gotfryda. — Dobrze, że tędy przechodzisz, gdyż jestem już taki stary, że nie mam sił narąbać sobie drzewa, a ty nie odmówisz mi pewnie tej przysługi. Topór leży w izbie.
Gotfryd śpieszył się bardzo, ale nie przystoi prawemu rycerzowi odmawiać pomocy słabszemu. Skłonił się więc w milczeniu starcowi, wziął topór i zabrał się do pracy.
— Ot, co znaczy młodość i siła! — rzekł po chwili pustelnik. — Nie zdążyłem odmówić jeszcze jednego Ave Maria, a na całą zimę starczy. Wejdź do izby i rozpal ogień na kominie.
Gotfrydowi spieszyło się bardzo, ale nie przystoi prawemu rycerzowi odmawiać pomocy słabszemu. Wszedł więc Gotfryd do izby i rozpalił ogień.
— A teraz — rzekł pustelnik — zejdź do piwnicy. Znajdziesz tam dzban wina i bochenek pszennego chleba. Postaw dzban na ogniu, a gdy wino się zagrzeje, przyjdź tu do mnie z chlebem i gorącym napojem.
Gotfryd gorzał cały z niecierpliwości, ale nie przystoi prawemu rycerzowi odmawiać pomocy słabszemu, spełnił przeto i to żądanie pustelnika.
— Dziękuję ci, mój synu — powiedział pustelnik. — Usiądź koło mnie i pokrzep się chlebem i winem, gdyż już trzy dni nic nie jadłeś, a ciężka czeka cię jeszcze przeprawa.
— Skąd wiesz o tym?! — zawołał zdumiony rycerz.
Pustelnik uśmiechnął się.
— Czytam w gwiazdach — odparł. — Podnieś głowę! To całe niebo, które widzisz, jest dla mnie ogromną, roztwartą księgą, w której na ciemnoszafirowych kartach znaczą się srebrnymi literami losy świata. Wiedziałem, że tu przyjdziesz, zanim jeszcze pomyślałeś o tym. Posłuchaj więc mojej rady: Czy widzisz tę lodową ścianę, która wznosi się naprzeciw nas, a której szczyt tonie aż w obłokach?
— Widzę — odparł Gotfryd.
— Na ten szczyt musisz się wspiąć, a później skoczyć w ciemną otchłań, która ukaże się twoim oczom...
— Dobrze! — odparł Gotfryd tak spokojnie, jak gdyby pustelnik doradzał mu zejście po wysłanych kobiercami schodach do sali tanecznej. — I co dalej?
— Otóż wtedy znajdziesz się w wielkiej komnacie, której ściany będą stanowiły cztery góry, a w środku, na granitowym tronie, zobaczysz swego wroga. Będzie on starał się przerazić cię swą potęgą. Wówczas cokolwiek on uczyni, rób to samo, choćby to były rzeczy przechodzące siły ludzkie. Jeśli to będziesz czynił z wiarą w powodzenie, uda ci się na pewno, gdyż dziś jest cudowna noc Bożego Narodzenia, a tej nocy zło nie może triumfować nad dobrem.
— Dziękuję ci — rzekł powstając Gotfryd. — Dziękuję ci za gościnę i za radę. Czy pozwolisz, że zostawię tu mego konia, gdyż nie mogę wraz z nim wspinać się po lodzie?
— Zostaw go — odparł pustelnik. — A sam ruszaj z Bogiem i wracaj zdrowo. A tę siekierę, którąś rąbał drzewo, weź ze sobą, może przyda ci się na co.
Pokłonił mu się tedy Gotfryd, raz jeszcze za wszystko podziękował i w drogę ruszył, a że szedł szparko, więc w niedługim czasie znalazł się u stóp skały. Ale na próżno obchodził ją ze wszystkich stron, szukając najmniejszego zagłębienia, najmniejszej pochyłości, po której można by się wspinać.
Skała była stroma i gładka jak lustro. Chyba ptak się mógł na jej szczyt dostać.
Rozpacz ogarnęła Gotfryda. Czyż ma odejść stąd i pozostawić Roksanę w rękach ohydnego zbója? Czyż ma jej pozwolić umrzeć z tęsknoty za słońcem, na dnie przepaści? Nie! Nigdy! Jeśli nie może wejść po tej skale, to zwali ją!
I wyrwawszy zza pasa topór uderzył nim z całej mocy w lodową ścianę. A wówczas stało się coś dziwnego: Oto topór wyrwał mu się z rąk i począł biec w górę po skale, rąbiąc w niej stopnie.
Gotfryd podniósł oczy w niebo chcąc podziękować Bogu za cud tak widocznej opieki i ujrzał tuż nad swą głową gwiazdę płonącą tak cudownym blaskiem, że gasiła pięknością wszystkie inne.
Pojął tedy Gotfryd w sercu swoim, że była to Gwiazda Wigilijna, i pełen radości i otuchy począł się piąć w górę.
Zaprawdę nie była to łatwa droga.
Od ściany wiało na niego lodowe zimno, ręce przymarzały mu do stopni, a każde poślizgnięcie groziło śmiercią. Ale Gotfryd miał nad głową Gwiazdę Wigilijną, a w sercu wielką miłość, nie czuł więc ani zimna, ani bólu, ani strachu.
Wreszcie stanął na szczycie, a pod stopami jego otwarła się bezdenna przepaść. A kiedy Gotfryd spojrzał w nią, pierwszy raz w swym życiu zadrżał. Panowała tu głucha cisza i ciemność. Kamień, strącony jego nogą w głąb, upadł nie wydawszy dźwięku... Owiała go woń pleśni i zgnilizny.
Gotfryd zawahał się...
Ale zaraz przypomniał sobie, że tam w tej głębi bezdennej znajdzie Roksanę, i rozpostarłszy ramiona rzucił się w otchłań.
Przez chwil kilka leciał z błyskawiczną szybkością w ciemność, ale nagle poczuł, że czyjeś potężne ramię obejmuje go wpół, powstrzymuje od upadku i stawia na ziemi.
Gotfryd znalazł się, jak mu przepowiedział pustelnik, w wielkiej sali, której ściany stanowiły cztery góry.
Pośrodku wznosił się tron z ogromnych granitowych złomów, a na nim siedział król ciemności i przepaści.
— Skąd się tu wzięłaś, ludzka mrówko, i jak śmiesz wchodzić do mego zamku?! — zapytał groźnie. A głos jego był jak ryk orkanu i trzykrotnym echem powtórzyły go ściany.
— Przyszedłem tu, aby oswobodzić Roksanę i ukarać cię, nikczemny zbóju, za to, żeś śmiał ją więzić! — odparł dumnie Gotfryd i sam zdziwił się potędze swego głosu, bowiem zabrzmiał on jak spiżowy dzwon i sześciokrotnym echem powtórzyły go ściany.
Król przepaści roześmiał się obrzydliwym rechotem, który mógłby przejąć dreszczem najodważniejszego rycerza.
— Nędzny głupcze! — zawołał. — Ty chcesz się sprzeciwiać mej woli?! Roksana zostanie moją żoną, choćby opierała się temu jeszcze bardziej, niż się opiera, i choćby miała takich stu rycerzy jak ty, których potrafię jednym dmuchnięciem obalić.
I dmuchnął. A od tego dmuchnięcia zerwał się taki wicher, że podniósł Gotfryda jak piórko i rzucił nim o ziemię.
Powstał książę Gotfryd i zawołał:
— Jeśli ty masz taką siłę, to ja, który walczę o Roksanę, muszę mieć większą!
I nie zastanawiając się wcale nad tym, że olbrzym, z którym chciał walczyć, rozkazywał wszystkim huraganom, zadął, co miał siły w płucach.
Święty Boże! Co się wtedy za wichrzysko zerwało! Nie tylko czarnego rycerza rzuciło na ziemię, ale jego granitowy tron obaliło tak, że się w drobne kawałki rozpadł!
Jeszcze nie zdążył Gotfryd ochłonąć ze zdumienia, które go na widok tego, co uczynił, ogarnęło, kiedy król przepaści podniósł się i odezwał w te słowa:
— Widzę, że jesteś silniejszy, niż myślałem, albo też pomagają ci jakieś nieznane mi moce. Nie przypuszczaj jednak, że jesteś silniejszy ode mnie. Obacz, co potrafię uczynić!
I podszedłszy do jednej ze ścian pchnął ją ze wszystkich sił. Góra zachwiała się w posadach i runęła ze strasznym łoskotem.
— No i cóż? — zapytał szyderczo król przepaści. — No i cóż, rycerzu Roksany, potrafiłbyś to zrobić?
Zakipiał gniew w Gotfrydzie i nie zastanawiając się wcale, czy w ludzkiej to mocy skały obalać, do drugiej ściany podszedł i natężywszy całą siłę swych rycerskich ramion — pchnął.
Rozległ się łoskot jeszcze straszniejszy niż poprzednio i nie tylko ta ściana, ale i dwie pozostałe runęły rozpadając się w kawałki.
— Widzę — rzekł ponuro czarownik — żeś silniejszy ode mnie! Jesteś pewnie rycerzem Gwiazdy Wigilijnej i w tę noc nikt cię zmóc nie może. Uchodzę stąd, by nie polec z twej ręki, ale nie myśl, żeś odzyskał Roksanę. Rzucam na ciebie i na nią czar: Od tej chwili stajecie się dla siebie niewidzialni. Próżno będziesz szukał jej do świtu w stu komnatach mego zamku, a kiedy nadejdzie ranek i zgaśnie Gwiazda Wigilijna, wrócę tu, aby rozprawić się z tobą. Tylko że wtedy już nie będziesz mógł zwalać skał — jedynie ta noc należy do ciebie.
I powiedziawszy to czarownik zniknął, a Gotfryd został sam. Na razie nie zwrócił on uwagi na słowa króla przepaści. Dumny i szczęśliwy z pokonania wroga począł chodzić od jednej komnaty do drugiej, szukając Roksany.
Ale ciemne, ogromne i ponure sale były puste i ciche. Ostrogi jego dzwoniły o nie przykrytą kobiercem kamienną posadzkę, a sąsiednie komnaty powtarzały odgłos jego kroków głuchym echem, dziwnie przeraźliwym wśród milczenia.
Dziwne uczucie opanowało Gotfryda. Nie był to lęk, ale poczucie wrogiej samotności. Te sale były puste, a jednak za każdą z tych ogromnych, nieociosanych, granitowych kolumn, wspierających kamienne ściany, zdawało się czaić niebezpieczeństwo.
Gotfryd wyciągnął broń z pochwy i z nagim mieczem w dłoni szedł dalej, wołając:
— Roksano! Roksano!
Aż nagle usłyszał jej drżący ze szczęścia głos:
— Gotfrydzie! Czy to ty! Gotfrydzie! Gotfrydzie!
— Gdzie jesteś, Roksano?! — wołał Gotfryd wbiegając do następnej sali, skąd go dochodził głos. — Roksano! Gdzie jesteś?!
— Jestem tu, Gotfrydzie! Ale gdzie ty jesteś? Słyszę cię, ale cię nie widzę! Gotfrydzie! Gotfrydzie!
— Jestem tu, Roksano! Ale nie mogę dostrzec cię w mroku! Jestem tu, Roksano! Roksano!
I tak biegli to oddalając się, to zbliżając się do siebie, błąkając się to w nowych salach i korytarzach, przestając się słyszeć, to znów słysząc się z bliska, niemal na odległość wyciągnięcia dłoni, a echo powtarzało ich głosy: Roksano! Gotfrydzie! Roksano! Gotfrydzie! Gotfrydzie!
Ale na próżno. Urok, rzucony na nich przez króla ciemności, trwał.
Wreszcie wbiegli do sali, w której Gotfryd walczył z czarnym rycerzem. Nie było tu sklepienia, jeno gwiaździste tysiącem świateł roziskrzone niebo. Gotfryd ukląkł i podnosząc oczy tam, gdzie cudownym blaskiem lśniła Gwiazda Wigilijna, począł się modlić:
— Panie, któryś przenosił mnie dzieckiem na skrzydłach ptaków przez morze... Panie, któryś dał moc pacholęcemu ramieniu, gdy chciano zelżyć moją cześć rycerską... Panie, któryś dał mi więcej niż władzę, więcej niż sławę, więcej niż życie, któryś dał mi Roksanę — nie dozwól, by nikczemny czarownik zatriumfował nade mną...
A jeśli zawiniłem i chcesz mnie ukarać, to ukarz mnie tylko, ale ocal Roksanę!
I kiedy tak się modlił Gotfryd Zwycięzca, nagle poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia.
Obejrzał się i zobaczył małą sarenkę, którą okrył swoim płaszczem, by nie zmarzła na śniegu. Sarenka przyniosła mu teraz jego płaszcz i podając go rzekła:
— Okryj się nim, Gotfrydzie. Nabrał on przez twój uczynek cudownej mocy.
Gotfryd zarzucił płaszcz na ramiona i w tej samej chwili usłyszał radosny okrzyk Roksany:
— Jesteś! Widzę cię!
I poczuł jej ręce na swojej szyi. Okrył ją tedy płaszczem i wówczas ujrzał jej złotą głowę na swoich piersiach. Porwał więc ją na ręce i co sił biec z nią począł ku chatce pustelnika.
A kiedy zgasły gwiazdy i zaświtała jutrznia poranna, Gotfryd i Roksana byli już daleko od królestwa ciemności i przepaści.
Jechali razem białą drogą wśród białego lasu, a Gotfryd trzymał Roksanę przed sobą na siodle i rozmawiali ze sobą o zaczarowanym ogrodzie, o zaczarowanym ogrodzie, w którym tysiące motyli o tęczowych skrzydłach tańczy w słońcu. A las stał biały i cichy, jak panna młoda w dzień wesela. A sople lodowe błyszczały w słońcu jak diamenty. A od śniegu zdawała się bić srebrna łuna.
Ale w głębi puszczy mieszkało czterdziestu straszliwych zbójców, co grabili podróżnych po drogach. Tedy ich przywódca, hersztem zwany, ujrzał, jak lśni złota zbroja Gotfryda i złote włosy księżniczki Roksany pomiędzy drzewami, i zwoławszy towarzyszy rzecze:
— Zbroja tego rycerza waszym będzie łupem, a ta cudna dziewka, którą przed sobą w siodle trzyma, moim!
Wzięli więc maczugi i toporzyska, i noże, i dzidy, i mieczyska okrutne i z dzikim krzykiem ze wszystkich stron Gotfryda opadli.
Hej! Szkoda, żeście tam nie byli, szkoda, żeście nie widzieli, jak potykał się w owej puszczy Gotfryd Zwycięzca z czterdziestoma zbójami!
Jak błyskawica spadał miecz jego na ich karki, a z maczug tylko drzazgi leciały pod jego uderzeniami!
Hej! Szkoda, żeście tam nie byli, szkoda, żeście nie widzieli, jak uciekało czterdziestu zbójów przed jednym rycerzem!
A kiedy zostali sami, zapytała Gotfryda księżniczka Roksana:
— Czy nie jesteś ranny, Gotfrydzie?
— Nie — odparł Gotfryd. — Nie jestem ranny, Roksano.
Ale mówił nieprawdę, bo pierś jego krwawiła pod złotym pancerzem, jeno nie chciał spłoszyć uśmiechu z ust ukochanej.
Jechali tedy dalej, a Gotfryd trzymał Roksanę przed sobą na siodle i rozmawiali ze sobą o zaczarowanym ogrodzie, o zaczarowanym ogrodzie, w którym tysiące motyli o tęczowych skrzydłach tańczy w słońcu...
A tymczasem król Zygmunt zwołał wszystkich wasali i ogłosić kazał, że kto księżniczkę Roksanę z mocy czarnego rycerza oswobodzi, ten pół królestwa otrzyma i ją samą za żonę dostanie.
Był zaś pomiędzy wasalami króla Zygmunta graf jeden, Rodrygiem zwany. Opowiadano sobie o nim, że podróżnych, co przez lasy jego przejeżdżają, napada, że dobra wdów i sierot zagrabia, że w walkach rycerskich praw się nie trzyma.
Pozywał go już nawet król na sąd razy kilka, ale Rodryg zawsze jakoś wykręcić się umiał. Otóż teraz zebrał graf Rodryg swoją dryżynę i tak powiada:
— Szukać czarnego rycerza nie pojadę, bo tylko głupi guza szuka, ale zaczaję się przy zamkowej drodze i jeśli temu szaleńcowi Gotfrydowi udało się wyswobodzić księżniczkę, odbijemy mu ją, a jego zabijemy lub wymożemy na nim rycerskie słowo, że będzie milczał. Potem królowi Roksanę przywieziemy, jako żeśmy to ją niby z niewoli srogiej wyswobodzili, i nagrodę otrzymamy, a nadto zdobędziemy sławę wielką.
Oj, nie rycerz to był ten Rodryg, ale rozbójnik prawy!
Już się tedy Gotfrydowi i Roksanie wieże królewskiego zamku miały ukazać, kiedy ich nagle Rodryg i jego drużyna z dobytymi mieczami opadli.
Zadziwił się wielce książę Gotfryd i te rzeknie słowa:
— Grafie Rodrygu i wy, mężni rycerze! Czy szaleństwo opętało wasze zmysły, że przyjaciół od wrogów rozróżnić nie umiecie? Czy nie poznajecie waszego króla córki i mnie, przyszłego jej męża, towarzysza tylu wypraw waszych?
Tak mówił Gotfryd Zwycięzca, nie dobywając miecza, bo szlachetne jego serce nie podejrzewało zdrady.
— Nie ty — odparł mu na to Rodryg — ale ja mężem Roksany zostanę. Jeśli oddasz mi ją dobrowolnie i przysięgniesz, że świadczyć będziesz przed królem, jako ja ją oswobodziłem, daruję ci życie. Jeśli tego nie uczynisz, zginiesz marnie — jest nas tu stu dwudziestu!
Pobladł z gniewu i oburzenia Gotfryd i miecz z pochwy wyrwawszy z okrzykiem: — Giń, nikczemniku! — na Rodryga się rzucił.
I byłby zbójnik ten, całego rycerstwa plama, od tego potężnego ciosu zginął, gdyby mu się od niego zręcznym uchyleniem uchronić nie udało.
Ale teraz opadła ze wszystkich stron Gotfryda drużyna hrabiowska.
Hej! Nie umie już młódź nasza takich młynków zawrotnych, takich cięć mieczem krzyżowych, takich kopią uderzeń mistrzowskich, ale nade wszystko nie umie twardo i niezłomnie nieprzyjacielowi, nawet najliczniejszemu, czoła stawiać i raczej zginąć, niż się zhańbić!
Hej, szkoda, żeście tam nie byli, szkoda, żeście nie widzieli, jak się przeciw owej nawale książę Gotfryd bronił!
Nie minęły i trzy Ave Maria, a dwudziestu siedmiu rycerzy Gotfryd z siodła wysadził.
Ale Gotfryd był ranny i coraz słabiej miecz jego po zbrojach wrogów dzwonił.
Ale Gotfryd walczył sam jeden przeciw stu nieprzyjaciołom. Od tyłu go tedy zaszedłszy, z siodła ściągnęli, powrozami związali i na ziemię rzucili.
Hej, nie rycerski to był bój!
Stanął graf Rodryg nad skrępowanym przeciwnikiem i tak mu urągał:
— Gdzież się podziała twoja duma, Gotfrydzie? Gdzież się podziała twoja sława rycerska? Oto leżysz u nóg moich i życie twoje w mojej jest mocy. A zwano cię przecież „Zwycięzcą”, Gotfrydzie, a zwano cię przecież „Zwycięzcą”...
I ostrze swego miecza na piersi jego oparł.
A odrzekł mu na to Gotfryd, nie pobladłszy ani nie zmrużywszy powiek, dumnie w twarz wroga patrząc:
— Oto leżę u nóg twoich i życie moje w twojej jest mocy, a mimo to jam jest Gotfryd Zwycięzca, a ty — zbój nędzny i podły!
Zatrząsł się z wciekłości Rodryg i byłby pchnął miecz w pierś rycerza, gdyby księżniczka Roksana ramienia jego nie powstrzymała.
— Głupi zuchwalcze! — zawołała. — Czy myślisz, że jeśli zamordujesz Gotfryda, to mnie zdołasz prośbą lub groźbą zmusić do milczenia?! Zaiste, lepiej będzie dla ciebie, jeśli zwolniwszy Gotfryda zdasz się na jego łaskę, bo wiem, że jest on mężem wspaniałomyślnym! Gdybyś nie uczynił tego, kat odepnie ci z rozkazu króla ostrogi, kat złamie miecz twój i pod katowskim toporem spadnie twoja głowa!
Roześmiał się strasznym śmiechem Rodryg.
— Zaprawdę dobrze się stało, Roksano, żeś pokazała, iż nie gołąbką tchórzliwą jesteś, ale orlicą. Każę ci wyrwać język i powiem ojcu twemu, że to czarny rycerz tak cię okaleczył... Będziesz milczała, Roksano, przysięgam na miecz mój, będziesz milczała!
— Mylisz się, Rodrygu, mylisz się! Ojciec mój spojrzy w me oczy i w oczach mych wyczyta prawdę całą. Oczyma opowiem mu wszystko!
— Każę wypalić ci oczy, te oczy, które Gotfryd w pieśniach swych do górskich jezior porównywał, i powiem, że to czarny rycerz tak cię okaleczył. Będziesz milczała, Roksano, przysięgam na miecz mój, będziesz milczała!
— Mylisz się, Rodrygu, mylisz się! Łamać będę me ręce, szrpać będę me włosy i opowiem memu ojcu wszystko!
— Każę obciąć ci twe włosy, o których Gotfryd śpiewał, iż są jego harfy strunami, każę odrąbać twe białe dłonie, o których mówił Gotfryd, iż są jak lilii kwiaty! Będziesz milczała, Roksano, przysięgam na miecz mój, będziesz milczała!
Zadrżał tedy książę Gotfryd, gdyż czuł, że nie są to pogróżki na wiatr rzucone i że okrutnik ten zdolny jest do wszelkiej nikczemności.
— Nie zważaj na jej słowa, Rodrygu — rzekł. — Cóż znaczą słowa szalonej? A ona jest szalona z rozpaczy. Zabij mnie, ale jej nie tykaj!
— Nie — zawołała Roksana. — To mnie raczej zabij, a jego weź ze sobą na zamek i powiedz ojcu memu, że król ciemności rzucił mnie w przepaść, a Gotfryd oszalał z bólu i ledwieś go uratował. Mój ojciec nie da wówczas wiary jego słowom, a ty dostaniesz pół królestwa w nagrodę, gdyż kocha go on jak syna.
— Nie, to mnie raczej zabij, Rodrygu!
— Nie, to mnie raczej!
I kiedy się tak ze sobą spierali, które z nich ma umrzeć, rycerze Rodryga poczuli, że dzieje się z nimi coś szczególnego.
Poczuli, że coś ściska ich za gardło, że coś pali ich pod powiekami i wilgocią napełnia oczy. I żaden z nich nie śmiał podnieść wzroku na drugiego, i każdy starał się ukryć twarz w fałdach płaszcza...
Mężowie ci, co już od lat zbójami z rycerzy się stali, poczuli nagle żal i wstyd, i łzy, że sławę swą i cześć rycerską podeptali, nikczemnikowi do zbrodni prowadzić się dając.
I nagle jeden z nich, Rudolfem zwany, z gromady się wysunąwszy, zawołał:
— Czy pozwolicie, aby zginął ten najwaleczniejszy i najznakomitszy z rycerzy i ta cudna jak jutrzenka pani?! Czy chcecie okryć się hańbą, pastwiąc się nad jeńcem i kobietą?!
I wtedy cała drużyna odparła jak jeden mąż:
— Zaprawdę, nie!
A że byli to ludzie twardzi i mało kiedy litość znający, więc zaraz z nich jeden dodał:
— I czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy temu nędznemu zbrodniarzowi wyrwali język i wypalili oczy, a później na przydrożnej powiesili gałęzi, bo innej śmierci niewart?
I znowu odparła, jak jeden mąż, drużyna cała:
— Zaprawdę, że byłoby lepiej.
Powiódł hrabia Rodryg oczyma po swoich ludziach, a srogie ich twarze obaczywszy, jak osinowy liść zadrżał i do ucieczki się rzucił, ale go wraz kilkadziesiąt rąk pochwyciło i przed Gotfryda, któremu właśnie więzy rozcinano, powlokło.
Padł tedy przed nim na kolana i o litość błagać go począł, nogi jego obejmując, bowiem, zaprawdę powiadam wam, że jeśli kto urąga słabym, to płaszczy się przed silnymi, a jeśli jest mężny wobec bezbronnych, to tchórzem jest wobec zbrojnych.
Spojrzał na niego z politowaniem Gotfryd i rzekł:
— Nierycerska to rzecz katowskim rzemiosłem się trudnić. Puśćcie go wolno!
Aliści ozwał się jeden:
— Jakże to może być, żeby nie ukarany odszedł?
A rzekł na to Gotfryd:
— Jakiejże chcecie dla niego jeszcze kary, kiedy już największą otrzymał?
Zdziwili się bardzo rycerze i zapytali:
— Jaką?
A odparł im Gotfryd:
— Hańbę! — i omdlał, albowiem krew upływała mu z ran.
Przypadła do niego księżniczka Roksana i głowę jego na swych kolanach położywszy pancerz mu rozpinać poczęła.
Otoczyli ją kołem rycerze i każdy, co miał, jej podawał: ten płótno, ów wodę, inny wino.
A kiedy Gotfryd puchar wina wychylił, powróciły mu zupełnie siły.
Wsiadł tedy na konia, Roksanę przed sobą na siodle posadziwszy i rozkazawszy żołnierzom w drogę ruszać, jednego z nich jako gońca przodem wysłał.
Pędzi tedy ów goniec co koń wyskoczy do stolicy, aby króla Zygmunta o oswobodzeniu Roksany powiadomić, a oczy mu z podziwu mało na wierzch nie wyjdą, takie dziwa po drodze widzi:
Słońce, jakby to maj był, a nie grudzień, grzeje, śniegi topnieją, sasanki, fiołki, kaczeńce i stokrocie zakwitają po łąkach, na gałęziach drzew pąki zielenieją, ptaki z głośnym świergotem zza morza ciągną, a w przydrożnych wioskach zakwitają sady wiśniowe...
Zerwał więc ów rycerz kilka rozkwieconych gałęzi i w okna chat wioskowych nimi pukając wołał:
— Książę Gotfryd i księżniczka Roksana wracają! Książę Gotfryd i księżniczka Roksana wracają!
Zrywał się kto żyw i kwiecie wiosenne po drodze zrywając na spotkanie Roksany i Gotfryda biegł.
Jechali tedy Gotfryd i Roksana po usłanej kwiatami drodze, wśród radosnych okrzyków ludu.
A nad nimi leciały rozśpiewane ptaki.
A przed nimi leciały dzieci z pękami rozkwitłych gałęzi wiśni i jabłoni w ręku.
A Gotfryd trzymał przed sobą na siodle Roksanę i rozmawiali ze sobą o zaczarowanym ogrodzie, o zaczarowanym ogrodzie, w którym tysiące motyli, o tęczowych skrzydłach tańczy w słońcu...
Kiedy zaś wjechali do stolicy, zabiły na ich powitanie dzwony wszystkich kościołów i uderzono w tysiąc moździerzy, i z wszystkich okien wionęły ku nim setki kolorowych flag, i rycerze w złotych zbrojach kłaniali im się mieczami...
Tego samego wieczora odbyła się na zamku wielka uczta. Najpiękniejsze damy tańczyły z najpiękniejszymi rycerzami, truwerzy królewscy śpiewali stare pieśni, a wasale Zygmunta, szlachetni książęta, grafowie i baronowie, pili zdrowie młodej pary złotym miodem w srebrnych pucharach.
A książę Gotfryd i księżniczka Roksana?
Książę Gotfryd i księżniczka Roksana chodzili po swoim zaczarowanym ogrodzie, w którym kwitły purpurowe jak krew róże i liliowe orchidee, i patrzyli, jak tysiące motyli, tysiące motyli o tęczowych skrzydłach tańczy w słońcu.