Córkę wielkiego króla uzdrowi i na dworze jego paziem zostanie...

O księciu Gotfrydzie opowieść szósta

Wybiegli na głos trąb i rogów starzy i młodzi, niewiasty i dzieci, patrzą — a tu sam król miłościwy we sto koni do wsi jedzie. Jadą przodem heroldowie w szatach srebrzystych, a u złotych trąb trębaczy purpurowe wstęgi powiewają. A za trębaczami rycerze w zbrojach lśniących, a za rycerzami sanie w dwanaście par rumaków śnieżnych zaprzężone, a w saniach sam król miłościwy.

Zatrzymali się heroldowie, na cztery cztery strony świata zatrąbić kazali i rozkaz królewski obwołali:

— Niech wystąpi przed oblicze królewskie grajek wioskowy, Gotfrydem zwany!

Wysunął się z tłumu Gotfryd, zmieszany i onieśmielony bardzo, i przed królem stanął.

— Tyżeś to jest owym grajkiem, którego sława aż na dwór mój doszła? Mniemałem, że ujrzę męża siwowłosego, a widzę pacholę małe, niewiele co od Roksany mojej starsze! Z daleka przybyłem, by cię usłyszeć, chłopcze. Zagraj mi więc piosenkę jaką, a hojnie cię wynagrodzę złotem i srebrem, łaską moją królewską.

Uśmiechnął się Gotfryd i odparł:

— Nie sprzedaję za złoto ni za srebro piosenek moich, ale jeśliś przybył ich posłuchać, królu, słuchaj tedy.

I grać zaczął tak pięknie, że słuchali go z zachwytem i heroldowie, i rycerze, i sam król miłościwy. A kiedy skończył, zawołał król Zygmunt:

— Grajku najmilszy! Zaprawdę, nie ma na ziemi całej większego nad cię pieśniarza! Nie w chacie ci nędznej lub szałasie pasterskim mieszkać! Na dwór cię swój zabiorę, do zamku mego!

I odparł mu Gotfryd:

— Zaprawdę, najjaśniejszy królu, nie pojadę z tobą!

— Nie słyszałeś — rzekł król — jak piękny jest mój zamek. Sklepienie jego tysiąc kolumn wysmukłych wspiera, ściany tkaniny drogocenne, misternie w kwiaty stubarwne haftowane, a srebrem przetykane, okrywają, a posadzki — kobierce miękkie. Sto lamp na złotych łańcuchach zawieszonych ciemności nocy rozprasza. Pachnidła z dalekich przywiezione krajów, w srebrnych amforach zamknięte, woń cudowną rozprzestrzeniają. A wokoło zamku tego mury wysokie i potężne się wznoszą, wrogowi tysiącem baszt przystępu broniąc.

Roześmiał się srebrzyście Gotfryd i niebo błękitne wskazując odparł:

— Spójrz w górę, królu Zygmuncie — oto jest zamku mego sklepienie, a gdy noc zapadnie, nie sto, ale sto tysięcy srebrnych lamp na nim zapłonie... Spójrz na te świerki ogromne u dołu przysadziste a mocne, a w górze strzeliste i smukłe — oto są kolumny zamku mego... Spójrz na ten miękki, srebrzysty kobierzec, co posadzkę moją okrywa; czyż piękniejszy przywieźli ci kupcy ze wschodu? A wiosną na inny go zamienię, szmaragdów koloru, w coraz to inne kwiaty haftowany, brylantami rosy się mieniący, kobierzec, co pachnie i żyje... Spórz na te sosny ciche — oto są amfory moje, z których woń żywiczna płynie... Murów zaś żadnych mi nie trzeba, bo nie mam wrogów, królu Zygmuncie... Zaprawdę, nie pojadę z tobą!

— Dziecko nierozsądne, szczęścia swego ocenić nieumiejące! — rzekł król. — Pomnij, że nie co dzień łaska królewska cię spotkać może. W zamku moim na złocie i srebrze jadać będziesz, a słudzy moi nisko ci się pokłonią.

— Królu miłościwy! — Gotfryd mu na to odpowie. — Las mi poziomki rubinowe na misternie rzeźbionych liściach paproci podaje, a głupiec tylko serca przyjaciół na płatnych sług ukłony zamienia!

Zmarszczył brwi król najjaśniejszy.

— Tysiąc wasali, grajku wioskowy, słucha moich rozkazów i żaden z nich nie ośmieliłby się mego zaproszenia odrzucić, a są to wszystko grafowie i baronowie krwi szlachetnej i wielkiego rodu, a każdy z nich na dziesięciu zamkach siedzi...

— Tysiąc wasali, miłościwy panie, słucha twoich rozkazów, a są to wszystko grafowie i baronowie krwi szlachetnej i wielkiego rodu, na dziesięciu zamkach siedzący. Cóż ci po jednym grajku wioskowym?

Uniósł się wielkim gniewem król i zawołał:

— Zuchwałe są, nędzny pastuchu, zuchwałe są twoje słowa! Nie umiałeś ocenić mej łaski, poznasz mój gniew! W pętach cię pachołkom moim na zamek pognać każę!

Pobladł jak płótno Gotfryd, ale zaiste nie była to bladość strachu. Ku królowi parę kroków postąpił, głowę w tył dumnie odrzucił, a oczy jego chłodne się stały jak górskie jeziora.

— Możesz mnie, królu Zygmuncie, w pętach na zamek swój pognać — w twojej to jest mocy, ale choćbyś mi miecz swój powoli do serca w pierś wbijał — klnę się na skrzypki moje — nie usłyszysz ani jednej mej pieśni!

Uczyniła się cisza ogromna i nikt z dworzan odetchnąć nie śmiał, a drżeli wszyscy jak osinowe liście.

A król Zygmunt i Gotfryd w oczy sobie patrzyli, jak gdyby w pojedynku osobliwym się mierząc.

I stała się rzecz dziwna: Oto nagle król Zygmunt, pan potężny i dumny, głowę spuścił i głosem cichym prosić począł:

— Odpuść mi, Gotfrydzie, słowa moje! Słowa to były ojca nieszczęśliwego, który nie wie, jak dziecko swe ratować. Córka moja jedyna, księżniczka Roksana, na dziwną i straszną zapadła chorobę, która się smutkiem jadowitym zowie. A powiedzieli mi lekarze, że truje ją ona powoli i że dziecko me jedyne umrze, zanim pąki rozkwitną na drzewach. Jedno ją tylko uratować może — śmiech głęboki i szczery, wprost z serca idący. Ty ją jeden uratować możesz!

— Czemuż mi od razu tego nie powiedziałeś, królu Zygmuncie?! — zawołał Gotfryd. — Nie traćmy czasu na próżne gawędy, jeno co koń wyskoczy księżniczkę ratować spieszmy!

Ucieszył się bardzo król, Gotfryda obok siebie w saniach posadził, płaszczem go własnym otulił, bo mu przez marny kożuszek wiatr świstał, i w drogę ruszać kazał.

Jadą tedy, a Gotfryd króla zapyta:

— Powiedz mi, królu miłościwy, z jakiej to przyczyny księżniczka Roksana chora jest na ów smutek trujący a jadowity?

Westchnął król Zygmunt.

— Gdybym to wiedział, mój chłopcze! Czyż nie posiada córka moja komnat wspaniałych? Czyż sto służebnych nie czeka jej rozkazów? Czyż nia ma szat z aksamitu i jedwabiu, złotogłowiu i srebrnej lamy? Czyż nie obdarzyłem jej najkosztowniejszymi klejnotami? Prawda, że gdy była jeszcze w kołysce, odumarła ją matka. Ale czyż brak jej opieki? Czyż nie posiada dwunastu ochmistrzyń, które czuwają nad każdym jej krokiem? Nie, naprawdę nie wiem, dlaczego córka moja chora jest na ten smutek trujący i jadowity.

Jadą tedy dalej milcząc, a wtem król zapyta:

— Grajku miły, nie wiesz to, dlaczego we wszystkich wioskach ruch taki dziwny panuje i jak gdyby przygotowania świąteczne?

— Królu miłościwy! — rzeknie Gotfryd zdziwiony. — Czyż zapomniałeś, że dziś wieczór, skoro pierwsza zabłyśnie gwiazda, zasiądą ludzie do wieczerzy wigilijnej?

— Smutno jest i ciemno w zamku moim — odparł ponuro król. — Dawno już w nim świąt żadnych nie święcimy — śmierć czuwa u jego bram. Dałby to Bóg, mój chłopcze, abyśmy się dziś wesoło opłatkiem przełamali.

I rzeknie mu Gotfryd z powagą wielką:

— Wszystko jest, królu, w mocy Pana i niechże się święci imię jego na ziemi i na niebie...

*

Kiedy król i Gotfryd weszli do komnaty księżniczki Roksany, zmrok już poczynał zapadać i służebne zapaliły właśnie świece w ciężkich srebrnych świecznikach. A czyniły to cicho i bezszelestnie, gdyż każdy szmer raził chorą księżniczkę.

Ściany komnaty obite były ciemnofiołkowym, prawie czarnym aksamitem, w złote lilie haftowanym, a okna zasłaniały ciężkie kotary.

Księżniczka leżała w wielkim, bogato rzeźbionym łożu, pod baldachimem z adamaszku.

Jej twarzyczka, jasną aureolą złotych włosów otoczona, bielsza była od koronek pościeli, a drobne rączki bezwładnie spoczywały na bogatych draperiach kołdry.

Wokół niej siedziało sztywnie i nieruchomo, jak przystoi damom dworu w obecności królewskiej, dwanaście ochmistrzyń, które ujrzawszy króla jednocześnie podniosły się, jednocześnie dygnęły i jenocześnie usiadły tak samo sztywnie i nieruchomo jak poprzednio.

Ale mała księżniczka nie poruszyła się nawet, tylko długie jej, ciemne rzęsy, rzucające cienie na przezroczystą białość jej twarzy, drgnęły i uniosły się. A wówczas ujrzał Gotfryd oczy o barwie fiołków, dziwnie smutne i zadumane.

— Jakie piosenki lubisz, mała księżniczko? — zapytał.

— Lubię piosenki ciche i smutne, szare i rozpłakane jak dzień jesienny. Lubię takie, a nie inne, ponieważ takie, a nie inne wydaje mi się wszystko wokoło mnie.

Westchnął głęboko król, ale Gotfryd nie stropił się wcale, jeno rzekł:

— Dobrze, księżniczko, zagram ci taką piosenkę. Posłuchaj tedy.

I zagrał. A była to dziwna piosenka!

Bim... bum... bim... bum... — pluskają o szyby ciężkie, duże krople deszczu.

Aach... aach... — gną się pod ich ciężarem, skarżąc się żałośnie, kwiaty i zioła.

Szarpie wichrzysko nami... Czyż nigdy nie będzie już słońca?! — szumią drzewa.

Nigdy... nigdy... nigdy... — wyje wiatr.

Bim... bum... bim... bum... — pluskją o szyby ciężkie krople deszczu.

— Podoba mi się twoja piosenka! — mówi mała księżniczka. — Graj jeszcze, graj jeszcze, Gotfrydzie!

I Gotfryd gra dalej.

Cichutka, wąziutka niteczka radości wsącza się w szarość jesiennej nuty.

— Co to jest, Gotfrydzie? — pyta księżniczka. — Co to jest, Gotfrydzie?

— To mały promyczek słońca wjrzał spoza chmur, ale zląkł się ciemności i schował się znowu.

— Czy być może, czy być może, Gotfrydzie? Co za tchórz z tego promyka! Biedne drzewa i kwiaty!

— Cyt... poczekaj, księżniczko. On pobiegł do swoich braci i oto wszyscy rozpędzać poczynają chmury. Przestaje zawodzić wichura, prostują się kwiaty, wesoło otrząsają wodę z gałęzi drzewa, uciekają w popłochu szare, kudłate chmury, siedmiobarwna tęcza błyszczy na niebie!

— Ach, dzielne, kochane promyki słońca!

— Błękitne jest niebo świeżym, jasnym błękitem. Błyszczą się diamentowe krople na olśniewającej czerwieni wiśni w sadzie, srebrzyście śmieje się strumyk skacząc z kamienia na kamień... A za strumykiem śmiać się poczynają i drzewa, i kwiaty, i małe elfy o motylich skrzydełkach, i driady o zielonych włosach, i — księżniczka Roksana... Ale mała księżniczka Roksana śmieje się najgłośniej i najsrebrzyściej.

I wówczas wszystko poczyna tańczyć: motyle i ptaki, elfy i kwiaty, driady i drzewa... Wyskakuje z łóżeczka swego mała księżniczka i tańczy wdzięczniej i radośniej, prędzej i zawrotniej niż motyle i ptaki, i elfy, i kwiaty, i driady... Złote jej loki fruwają około zaróżowionej tańcem twarzyczki, a spod długiej, białej, nocnej koszulki migają, goniąc jedna za drugą, niby dwa malutkie gołąbki, jej drobne nóżki.

I płacząc, i śmiejąc się patrzy na to stary król, aż wreszcie, jak się nie zerwie, jak nie zawinie swego płaszcza z gronostajów i jak sam w tan się nie puści! A za królem i Gotfryd razem ze skrzypkami!

Tylko dwanaście ochmisrzyń siedziało sztywnie i nieruchomo, jak przystoi damom dworu w obecności królewskiej...

Zatrzymał się wreszcie Gotfryd, a że obawiał się, iż zbyt długie zmęczenie może księżniczce zaszkodzić, przeto grać począł, jak słońce zachodzi, jak powracają do gniazd ptaki, jak stulają kielichy kwiaty. I księżniczka pozwoliła się do snu ułożyć.

A Gotfryd usiadł przy niej i grał jej, jak wschodzą gwiazdy i jak usypiają ptaki i kwiaty, i drzewa, i ciemne górskie jeziora, i świat cały tajemniczy, daleki i nieznany.

Usnęła księżniczka, a przy niej usnął w głębokim fotelu stary król, a w końcu sam grajek.

Tylko dwanaście ochmistrzyń siedziało sztywnie i nieruchomo, jak przystoi damom dworu w obecności królewskiej...

Nazajutrz księżniczka Roksana obudziła się zdrowa, ale pierwsze jej słowa były:

— Czy zostaniesz już przy mnie na zawsze, Gotfrydzie?

A Gotfryd, patrząc w jej wielkie, fiołkowe oczy, wczoraj pełne łez, a dziś słońca, odparł:

— Zostanę przy tobie na zawsze, księżniczko.

I został. I był paziem i grajkiem księżniczki, a dwoje tych dzieci miłowało się bardzo.