Tyrana, co tronem jego podstępnie zawładnął, wypędzi i długo i szczęśliwie panować będzie...

O księciu Gotfrydzie opowieść jedenasta

Gdy to wszystko się działo na dworze króla Zygmunta, kraj księcia Gotfryda jęczał pod jarzmem okrutnych rządów Geralda. Książę ten dbał jeno o wspaniałe uczty i kosztowne stroje, otaczając się takim przepychem, że nawet bogaty skarbiec królewski wydołać mu nie mógł. Wówczas obarczył on lud wielkimi daninami, a jeśli i tych nie starczyło, napadał na wioski własnych poddanych, paląc je i grabiąc gorzej od nieprzyjaciela. Na domiar złego, nie znosząc, by ktokolwiek sprzeciwiał się jego zarządzeniom i ganił je, odsunął od siebie wszystkich prawych i szlachetnych rycerzy, otoczywszy się zgrają nędznych służalców i pochlebców.

Źli doradcy podjudzali go do coraz większych gwałtów i coraz ostrzejszych prześladowań przeciw opornym, tak że wszyscy niemal rycerze ojca księcia Gotfryda musieli kryć się po lasach, gdyż żaden z nich nie mógł być pewny ani życia, ani mienia.

Owi doradcy również, przez nierozumne, a chełpliwe jątrzenie, uwikłali go w szereg wojen z sąsiadami, wojen, które kraj cały, tak niegdyś kwitnący, do ostatecznej doprowadziły ruiny.

Z zamierającym z bólu sercem patrzył na niedolę i nędzę swego kraju pierwszy niegdyś w radzie królewskiej, a dziś tułacz bezdomny i jutra niepewny, Roland Prawy. I wreszcie w sercu jego zrodziło się niezłomne postanowienie: choćby miał przewędrować świat cały, musi prawego tronu następcę, księcia Gotfryda, odnaleźć i rządom tyrana kres położyć! Wprawdzie bowiem król Gerald Okrutny ogłosić kazał, że bratanek jego utonął podczas przejażdżki na morzu, to jednak w sercach ludu i rycerstwa żyła wciąż nadzieja, iż ukrył się on tylko przed prześladowaniem stryja i że gdy lat męskich dojdzie, oswobodzi swój nieszczęsny lud.

Powziąwszy tedy ten śmiały i szlachetny zamiar, sędziwy rycerz opuścił potajemnie, w przebraniu barda, granice swego kraju i począł wędrować od zamku do zamku, od kraju do kraju, pieśni o niedoli ludu swego, który czeka wybawiciela, śpiewając.

Ale daremne były jego trudy.

Daremnie przemierzał dalekie lądy, przedzierał się przez puszcze i przeprawiał przez rzeki.

Nigdzie nie natrafił na najmniejszy nawet ślad zaginionego księcia.

Zwątpienie zaczęło się już zakradać do duszy Rolanda. Może Gerald zamordował bratanka i próżne są wszystkie jego poszukiwania? Ale myśl o nieszczęsnym kraju, który jeno Gotfryd mógł ocalić, dodawała starcowi sił do dalszej wędrówki i Roland szedł coraz dalej i dalej. Aż zaszedł na brzeg wielkiego morza. U brzegu właśnie stał wielki statek kupiecki i kupcy zgodzili się chętnie przyjąć na pokład barda, który skróci im śpiewem i baśniami długie dni podróży.

Po drodze dowiedział się od nich Roland, że wiozą oni kosztowne kobierce, tkaniny i klejnoty dla bardzo potężnego króla, Zygmunta Wspaniałego.

— Jest to wielki i sprawiedliwy monarcha — mówili — a w państwie jego rolnicy i kupcy zażywają wiecznego pokoju, gdyż żaden nieprzyjaciel nie ważyłby się walczyć przeciw Gotfrydowi Zwycięzcy, który nie ma sobie równego między rycerzami.

— Któż to taki ów Gotfryd Zwycięzca? — zapytał zaciekawiony Roland. — Czy to syn lub krewniak królewski?

— Nie! — odparli na to kupcy. — Nikt nie zna jego rodu, albowiem król przywiózł go na swój dwór, gdy rycerz ten pacholęciem był jeszcze. Powiadają, że znalazł go gdzieś w górach między pasterzami.

Wspomniał Roland moje przepowiednie i uczuł, że serce bije mu młotem w piersiach, a niecierpliwość i nadzieja rade by użyczyć skrzydeł żaglom.

Toteż natychmiast po wylądowaniu udał się na dwór królewski.

A gdy przed królem i jego rycerzami swą pieśń zaśpiewał, nagle jeden z nich, połą płaszcza swego twarz zakrywszy, zapłakał...

Rzucił Roland Prawy swą lutnię i zawołał:

— Tyś jest Gotfryd, ukochany nasz książę i pan!

A odparł mu Gotfryd:

— Tyś jest Roland Prawy, rodzica mego przyjaciel i doradca!

I rzucili się sobie w objęcia płacząc, a dwór cały i król Zygmunt Wspaniały patrzyli na to z wielkim zadziwieniem. Tedy Gotfryd opowiedział królowi wszystko i poprosił, by mu pozwolił natychmiast do kraju swego wyruszyć.

Wysłuchał go król i rzekł:

— Słuszną jest rzeczą, abyś szedł tam, gdzie cię woła obowiązek. Każę zaraz przygotować sto okrętów, które zawiozą ciebie i twoją rycerską drużynę (dam ci bowiem tysiąc najmężniejszych mych rycerzy) do twojej ojczyzny. Będziemy cię czekali niecierpliwie, ja i Roksana. Wracaj, jak zawsze — zwycięzcą!

— Dziękuję ci, najjaśniejszy panie — odparł mu Gotfryd — ale nie chcę wracać do kraju mego na czele obcych zastępów, jak zdobywca! I nie chcę walczyć mieczem o tron ojców moich! Oto odpasuję go i zostawiam. Jedyną bronią, którą zabieram ze sobą do ojczyzny, będą skrzypki moje!

— Panie mój! — zawołał Roland Prawy. — Cóż to za nierozsądne wyrzekłeś słowa! Czy myślisz, że pieśnią skruszysz serce tego tyrana, który setki ludzi co dzień zabija? Jeśli nie chcesz prowadzić na kraj swój obcych zastępów, to zwołaj lud swój i swoje rycerstwo. Wszyscy podążą na twe wezwanie zbrojni, jak kto może!

— Zwołam lud mój i moje rycerstwo — rzekł Gotfryd — ale każę mu iść za sobą bez broni. Jeśli się lękasz, Rolandzie Prawy, zostań tutaj i czekaj mego powrotu.

— Nie opuszczę cię, panie mój, choć wiem, że na śmierć pewną i zagładę siebie i lud swój chcesz prowadzić — odparł smutnie Roland Prawy.

A król Zygmunt i wszyscy rycerze poczęli Gotfrydowi zamiar jego, który szalony im się zdawał, odradzać.

Tylko księżniczka Roksana nie mówiła ani słowa, albowiem kochała go i wierzyła mu.

Pożegnał się więc Gotfryd z królem i księżniczką i wraz z Rolandem w daleką drogę wyruszył.

Zaledwie wieść o przybyciu księcia Gotfryda rozeszła się po kraju, poczęły się zewsząd gromadzić tłumy ludu i rycerstwa i witały go z wielką radością. A Gotfryd kazał im iść za sobą. I szli za nim nie tylko mężowie, ale i młodzieniaszkowie niedorośli, starcy, kobiety i dzieci. Że zaś głód i bieda panowały wszechwładnie w nieszczęsnym kraju, przeto twarze ich były blade, szaty zaś podarte i bardzo nędzne.

Gdy przywiodę lud ten przed oczy stryja mego — rozmyślał Gotfryd — i ukażę mu jego nędzę, wzruszy się jego twarde serce, pozna, że nie jest godny korony, i dobrowolnie się jej wyrzeknie.

Aliści nie znał on nikczemnego serca tego tyrana.

Gdy bowiem na dwór Geralda Okrutnego przyszła wieść o powrocie Gotfryda, uląkł się on bardzo, ale usłyszawszy, że Gotfryd idzie ku stolicy na czele bezbronnego tłumu nędzarzy, uspokoił się i zaraz zwoławszy swą dryżynę ozwał się w te słowa:

— Hej, szlachetni panowie! Dosiądźcie rumaków, przypaszcie miecze. Na piękną was powiodę uroczystość! Pojedziemy złożyć hołd memu bratankowi, który się królem oberwańców i głodomorów ogłosić zamierza!

Wybuchnęli śmiechem służalcy Geralda i wnet rumaków dosiedli, a Gerald pojechał na ich czele.

I właśnie Gotfryd, otoczon mnogim ludem, wszedł na drogę ku stolicy prowadzącą, która między górami a morzem wiodła, gdy zastąpił mu drogę stryj jego.

— Witaj, Gotfrydzie! — odezwał się szyderczo. — Nie wyjdziesz stąd żyw ani ty, ani buntownicy, którzy za tobą poszli! Otoczyłem was od północy i od południa, od wschodu zaś macie morze, a od zachodu góry. Wytnę was w pień, zuchwalcy! Nic was nie ocali! Chyba to morze i te góry pójdą wam na ratunek!...

Ale zaledwie wymówił te słowa, szlachetni panowie, zaledwie wymówił te słowa, stało się coś strasznego i okropnego, niesłychanego i zdumiewającego.

Oto fale morskie poczęły się z wolna podnosić, gniewnie srebrną bryzgając pianą.

Naprzód stały się groźnymi bałwanami w czas burzy, później zmieniły się w olbrzymie zwały wodne, później w zielone, straszliwe góry, których szczyty, białą lśniące pianą, aż pod niebem się strzępiły, i wreszcie niby stado wściekłych rumaków, o rozwianych, śnieżnych grzywach, na rycerzy Geralda runęły.

Krzyk przerażenia wyrwał się z tysiąca piersi i król Gerald Okrutny wraz ze swymi rycerzami w stronę gór w bezwładnej ucieczce się rzucił.

Ale wtedy, szlachetni panowie, stało się coś jeszcze straszniejszego.

Oto z wolna, z wolna góry poczęły się poruszać w swych posadach i z łoskotem i chrzęstem gromów naprzeciw Geralda i jego rycerzy wyszły!

I przez morze i góry w oczach zdrętwiałego ze zgrozy ludu pokaran legł król Gerald Okrutny i cała jego drużyna.

Nie pozostało po nich nawet śladu, jak gbyby nigdy nie istnieli. Tylko po dziś dzień droga ta nosi nazwę „Drogi Śmierci”.

A stało się to za sprawą dwóch cudownych pierścieni, władzę nad morzem i górami Gotfrydowi dających, pierścieni, których moc król Gerald sam przeciw sobie obudził.

Tak więc zasiadł książę Gotfryd na tronie ojców swoich. I silniejszy nie śmiał już uciskać słabszego, a każdy mógł iść śmiało do królewskiego zamku po opiekę i pomoc.

I cały lud błogosławił Gotfryda, i nazwał go „Wybawicielem”.

A gdy już ład i sprawiedliwość zapanowały w kraju, Gotfryd, powierzywszy rządy Rolandowi Prawemu, z wielką świtą rycerzy i panów po swą narzeczoną, księżniczkę Roksanę, na dwór króla Zygmunta wyruszył.