Księżniczka mórz podaruje mu pierścień czarodziejski, władzę nad morzem dający...

O księciu Gotfrydzie opowieść dziewiąta

Czy widzieliście kiedy, szlachetni panowie, umarłe kamienie?

Czy widzieliście kiedy omdlałe w matowej białości perły, szafiry, co utraciły swój błękit, szmaragdy, co nie mienią się już zielenią morza, rubiny, co nie lśnią krwawym, tajemniczym światłem, opale, w których nie łamie się już wielobarwna tęcza?

Czy widzieliście kiedy, szlachetni panowie, umarłe kamienie?

Nie przez próżną ciekawość was pytam. Chcę was przestrzec, abyście nigdy kamieni takich do życia przywracać nie pragnęli. Nade wszystko chcę wam jednak poradzić, abyście zasłyszawszy o człowieku, który kamienie takie uzdrawia, nie ufali mu i starali się omijać dom jego, nie spotykać się z nim na żadnej drodze w dzień ani w nocy...

Posłuchajcie tej opowieści, a przekonacie się, że rady moje są słuszne i mądre, i wiele rzeczy ukrytych — jasnymi i zrozumiałymi się dla was stanie.

Posłuchajcie tej opowieści o zdarzeniu strasznym i tajemniczym. A działo się to na dworze króla Zygmunta, niedługo potem, jak Gotfryd dowództwo drużyny zamkowej objął.

*

Oprowadziwszy Gotfryda po całym zamku i murach obronnych, i basztach i pokazawszy mu lochy jego podziemne i skrytki przeróżne, rzekł do niego król:

— Oto obejrzałeś już, mój synu, wszystko oprócz skarbca, zejdźmy tam tedy, bo powinieneś go znać, jako że odtąd czuwać nad nim będziesz.

Zeszli więc w dół, a przed nimi pachołkowie świecąc pochodniami.

Rozstąpili się na widok króla strażnicy, przejście mu czyniąc, ale Gotfrydowi drogę halabardami zagrodzili. Ozwał się więc król:

— Ten rycerz, Gotfrydem Zwycięzcą zwany, jest odtąd waszym dowódcą i winniście mu posłuszeństwo, jakoby mnie samemu.

To rzekłszy złoty klucz Gotfrydowi podał i kazał mu wobec straży odrzwia skarbca otworzyć na znak, że mu odtąd to prawo z królewskiego upoważnienia na zawsze przysługuje. Po czym weszli obaj do podziemnych komnat skarbca.

Dziwował się Gotfryd wielce ogromnym skrzyniom, po brzegi srebrem, złotem i drogimi kamieniami napełnionym, i zbrojom przeróżnym, misternie ze szlachetnych kruszców kutym, i szatom ze srebrnej i złotej lamy, haftami od klejnotów błyszczącymi zdobnym, futrom drogocennym z Dalekiej Północy i kobiercom miękkim i wzorzystym ze Wschodu.

Ale dziwując się nie zapomniał bacznie wokoło się rozglądać, jak biegną komnaty i korytarze, gdzie leżą skrytki i tajne przejścia i jak się roztwierają. Toteż chwalił bardzo jego roztropność król i radował się w duszy, że tak dobrego wyboru dokonał Gotfryda dowódcą mianując.

Kiedy więc tak z komnaty do komnaty razem przechodzili, zatrzymał się nagle Gotfryd i ścianie jednej bacznie przyglądać się zaczął. Zdziwił się król i zapytał go:

— Powiedz mi, Gotfrydzie, dlaczego się temu staremu murowi z taką uwagą przypatrujesz? Toć żadnego z moich najpiękniejszych klejnotów nie podziwiałeś tak długo!

— Najjaśniejszy Panie! — odparł Gotfryd. — Czy nie widzisz, że wzdłuż tego muru biegną pęknięcia tak proste i wyraźne, jakby umyślnie były zrobione, i że tworzą one rysunek drzwi?

— Wiele jest takich szpar w murach mego zamku, które są bardzo stare i tworzą nieraz najdziwniejsze rysunki — rzekł wzruszając ramionami król.

Ale Gotfryd podszedł do ściany i położywszy ręce na owych drzwiach na niej naznaczonych pchnął je mocno.

I nagle ściana roztworzyła się, ukazując ciemny korytarz w głąb podziemi wiodący.

— Gotfrydzie! — zawołał zdumiony król. — Odkryłeś tajemne przejście, o którym nie tylko ja, ale ani ojciec mój, ani dziad nie wiedzieli. Zaprawdę, nic nie może zostać ukryte dla twych oczu! — I począł spuszczać się w dół po wykutych w kamieniu stopniach, a za nim Gotfryd. Tak doszli aż do żelaznych, na mocne rygle zamkniętych, drzwi, a gdy je roztworzyli, znaleźli się w niewielkiej, nisko sklepionej, ciemnej izbie, pośrodku której stała ogromna skrzynia z brązu.

— Zapewne — rzekł król — znajdziemy w niej najcenniejsze klejnoty skarbca, skoro dziad mój czy pradziad tak głęboko i sztucznie ją ukrył!

Wszelako gdy Gotfryd podniósł ciężkie wieko skrzyni, znaleziono w niej tylko trzy naszyjniki: jeden z pereł, drugi ze szmaragdów, trzeci z rubinów. Prawda, że bardzo pięknej roboty były te naszyjniki i kamienie w nich były niezwykłej wielkości, ale cóż z tego, kiedy wszystkie utraciły blask swój i barwę, były bowiem to kamienie od dawna umarłe.

Król Zygmunt jednak przyglądał im się z radością i zachwytem.

— Oto są — powiedział — klejnoty godne mej córki, księżniczki Roksany! Każ, Gotfrydzie, by zaniesiono je memu alchemikowi, on przywróci im blaski, które utraciły.

Alchemik jednak wysłuchawszy woli królewskiej odparł:

— Nie mogę wrócić życia tym kamieniom. Nie w mojej to jest mocy, tak jak nie w mojej mocy jest wskrzeszać umarłych.

I oto stała się rzecz dziwna. Król Zydmunt, który zwykle niewiele troszczył się o klejnoty, zapałał nagłym nieprzepartym pragnieniem posiadania tych kamieni żywych, lśniących barwami tęczy, cudownie pięknych!

Wszystkie inne sprawy przestały go zajmować. Nie wyjeżdżał już na łowy, nie budował zamków obronnych, nie czynił wypraw wojennych, nie ucztował ze swymi rycerzami.

Na wszystkie strony świata rozsyłał gońców i kazał im wielkie nagrody temu, kto by się podjął umarłe kamienie uzdrowić, obiecywać. Polecił również kupców, którzy przyjeżdżali z zamorskich krain, zatrzymywać i na zamek prosić i długo ich wypytywał, czy o takim mędrcu nie słyszeli.

Ale na próżno.

I coraz większy smutek i przygnębienie ogarniały króla. Daremnie wierni poddani, chcąc rozweselić serce jego, najpiękniejsze mu znosili klejnoty. Król pragnął jeno tych, które umarły. Ta dziwaczna zaś i niezrozumiała żądza rosła w nim z dnia na dzień, aż wreszcie doszło do tego, że król Zygmunt, znany ze swej pobożności i cnót chrześcijańskich, rzekł raz do Gotfryda w obecności wszystkich rycerzy:

— Próżne są twoje starania, by mnie pocieszyć, Gotfrydzie! Czuję, że jeżeli nie uda mi się kamieni tych ożywić, umrę z żalu. Gdyby sam zły duch przyrzekł mi je uzdrowić, przyjąłbym bez wahania jego pomoc!

Ach, cóż za nierozsądne i lekkomyślne słowa! I jak prędko miał je biedny król odpokutować!

Tej samej nocy jeszcze zerwała się nad zamkiem taka burza, że nikt nie udał się na spoczynek.

Służba zebrała się w izbach czeladnych, panny dworskie w komnatach księżniczki Roksany, a rycerze w wielkiej sali zamkowej i każdy skracał sobie czas, jak umiał — wiadomo, że w gromadzie raźniej bywa niż samemu.

Król Zygmunt siedział przed olbrzymim ogniskiem, które na kominku rozpalono, w głębokiej i ponurej zadumie pogrążony.

Nie zabawiał się on kielichem, jak większość jego rycerzy, nie przyglądał się grze w kości, nie słuchał opowiadań i baśni, którymi pieśniarz serca rycerzy rozweselał. W tej wielkiej gwarnej sali zdawał się on być zupełnie samotny.

A burza srożyła się ciągle i godzina płynęła za godziną. Aż coś około północy usłyszano nagle głos rogu, potem wołanie jakieś, jak gdyby ktoś starał się wycie wichru i łoskot grzmotów przekrzyczeć, a potem dźwięk łańcuchów mostu zwodzonego, który widocznie straż zamkowa spuszczała.

Zadziwili się bardzo rycerze. Któż to mógł o tej porze i w taką burzę do zamku przybywać? I jakiś nieokreślony niepokój ogarnął wszystkich.

Jakoż po niedługiej chwili wszedł do sali paź dziwnie blady i zmieszany i pokłoniwszy się królowi w te się słowa odezwał:

— Miłościwy panie! Człek jakiś, uzdrawiaczem umarłych kamieni się mieniący, stanąć pragnie przed twoim obliczem. Myślę jednak, że należałoby go bez zwłoki stąd odprawić i nakazać straży, aby nie wpuszczała go nigdy więcej!

Ale król Zygmunt nie zwrócił uwagi ani na bladość pazia, ani na jego słowa.

— Proś go tu natychmiast! — zawołał i z niezwykłą żywością powstał z fotela, jak gdyby sam chciał podążyć na spotkanie nieznajomego.

Paź wahał się jeszcze i chciał widocznie coś powiedzieć, ale widząc niecierpliwość królewską wyszedł i niebawem powrócił z przybyszem.

Zaledwie jednak wszedł ów przybysz do sali, gdy wszyscy poczuli, jak nieokreślony niepokój, który ich trapił, w lęk dziwny i nieprzezwyciężony się zamienia.

Na pozór był to wysoki, siwy starzec, o postaci poważnej, a nawet szanownej. W ruchach jego było jednak coś szczególnego, coś, co przypominało skradającego się zwierza. A oczy jego? Czyż nie były oczyma czającego się tygrysa? Dziwne, zielone oczy bez źrenic i białek, oczy przypominające zielone latarki, w których głębi paliły się dwa czerwone płomyczki.

Król Zygmunt jednak zdawał się niczego nie spostrzegać i witał przybysza serdecznie i radośnie, jakby gościa długo oczekiwanego.

— Tyś jest uzdrawiaczem umarłych kamieni? — zapytał, usiąść mu obok siebie rozkazawszy.

— Tak, najjaśniejszy panie! — odparł nieznajomy. — Zasłyszałem, że posiadasz kamienie, które ożywić pragniesz, i oto jestem na twoje usługi!

— Mistrzu! — zawołał uradowany król. — Jeśli naprawdę uczynić to zdołasz, to nie ma rzeczy, której bym ci odmówił! Weźmiesz w nagrodę tyle srebra i złota, ile zażądasz, a nadto obdarzę cię moją przyjaźnią i łaską królewską!

Tak mówił, a nieznajomy kłaniał się pokornie i dziękował, ale uśmiechał się przy tym tak złośliwie i szyderczo, że w Gotfrydzie gniew aż kipiał. Król Zygmunt jednak nie widział czy też nie chciał widzieć tego i rozkazawszy oddać przybyszowi klejnoty pożegnał się z nim bardzo łaskawie.

Upłynęło od tego czasu coś trzy dni.

I znowu o północy ktoś do bramy zamku zapukał. Tym razem jednak nie był to uzdrawiacz umarłych kamieni, ale jego sługa, mały, czarny karzeł. Odnosił on królowi naszyjniki. A gdy otworzył król niewielką skrzyneczkę z brązu, w której były złożone owe klejnoty, okrzyk radości i zachwytu wyrwał się z jego piersi. Bo też nikt chyba nie widział jeszcze tak cudownie pięknych kamieni!

Zieleń szmaragdów miała jakieś osobliwe, głębokie i przezroczyste tony.

Perły mieniły się bladoróżowym i złotym światłem jutrzenki.

Rubiny płonęły gorącą purpurą ognia.

Kazał więc król dać karłowi wór pełen złota, a przywoławszy księżniczkę Roksanę podarował jej naszyjniki polecając, by zawsze jeden z nich nosiła.

Nazajutrz jednak księżniczka Roksana wyszła ze swej komnaty bardzo blada i smutna.

— Ojcze mój i królu — powiedziała — nie chcę nosić tych klejnotów! Każ je zabrać skarbnikowi. Miałam dziś w nocy dziwny sen. Śniło mi się, że szmaragdy mego naszyjnika poczynają z wolna poruszać się niby żywe i jedne o drugie uderzają, i taką wydzwaniają piosenkę:

Ma zieleń nasza, ma zieleń nasza
Ton jasny, przezroczy,
Bo takie są przecież, bo takie są przecież
Rusałek oczy...

Po czym jedne za drugimi krążyć wkoło mnie zaczynają, niby długi, zielony wąż, i coraz bliżej ku mnie przybliżają się, opasując szyję moją i piersi śliskim i zimnym splotem... Obudziłam się drżąc cała, słaba i prawie chora.

Tak opowiadała księżniczka, ale król wzruszył ramionami.

— Sny bywają nieraz bardzo dziwaczne! — rzekł. — Ale to nie powód jeszcze, abyś wyrzekała się tak pięknych klejnotów!

I rozkazał swoim truwerom, aby zabawili księżniczkę wesołymi pieśniami.

Na drugi dzień wszakże księżniczka wstała z łoża smutniejsza jeszcze i bledsza.

— Ojcze mój! — rzekła. — Miałam dziś sen dziwniejszy jeszcze od poprzedniego! Śniło mi się, że perły mego naszyjnika krążyć zaczynają nad moją głową, niby rój różanozłotych świętojańskich robaczków, i taką wydzwaniają piosenkę:

Mienimy się barwą, mienimy się barwą
Różaną i złotą,
Nie darmo pojone, nie darmo karmione
Rusałek tęsknotą...

A piosenka ta tak była rzewna i żałosna, że gdy obudziłam się, wezgłowie mego łoża mokre było od łez. Nie, nie włożę więcej tych klejnotów!

— Sny bywają czasem smutne, a czasem wesołe, Roksano — uśmiechnął się król — ale nie powinnaś myśleć o nich, skoro już pierzchły. Sen jest jak mgła jesienna, a któż myśli o szarych dniach, gdy świeci słońce?

I, by rozweselić księżniczkę, kazał czynić przygotowania do wielkiej uczty.

Następnego dnia jednak księżniczka Roksana nie podniosła się wcale z łoża, zatrwożeni lekarze na próżno próbowali przywrócić jej siły. Sen, który nawiedził ją tej nocy, tak ją przeraził, że zapadła ciężko na zdrowiu. Śniło się jej, że rubiny jej naszyjnika unosić się poczynają w górę, coraz gorętszym, coraz mocniejszym blaskiem się mieniąc, a później ciężko opadają niby wielkie purpurowe krople krwi i jedne o drugie uderzają, i taką wydzwaniają piosenkę:

Purpurą i ogniem, purpurą i ogniem
Kamienie się mienią,
Nie na darmo pojone, nie na darmo karmione
Krwi młodej czerwienią...

I wtedy szmaragdy i perły wraz z nimi unosić się i opadać, i krążyć poczynają, i tańczą jakiś dziwny taniec, i wydzwaniają dziką i straszną, i żałosną melodię, to jak płacz, to jak śmiech brzmiącą.

Teraz dopiero król Zygmunt zasmucił się i przestraszył bardzo, ale mimo że kazał zabrać klejnoty do skarbca, dziwne sny nie tylko nie przestały dręczyć księżniczki, ale nawiedzać poczęły króla i jego rycerzy.

Nocą zdawało się wszystkim, że słyszą na schodach ze skarbca wiodących ciche dzwonienie: to kamienie długim tęczowym korowodem wychodziły z podziemi i biegły w górę, do komnat królewskich.

Przerażony i zgnębiony król kazał klejnoty owe zamknąć w żelaznej skrzyni i rzucić w pobliskie jezioro.

Ale, szlachetni panowie, nie tak łatwo pozbyć się było owych zaklętych kamieni...

Tej samej nocy jeszcze rybacy znad jeziora usłyszeli dziwne dzwoneczki.

To pewnie panny wodne swe kozy na przybrzeżne łąki pędzą — pomyśleli i zdjęci ciekawością wychylili się ostrożnie z chaty, by się owemu wodnemu bydełku przypatrzyć. Nie były to jednak kozy wodne.

To zaczarowane kamienie wychodziły z głębi jeziora i lśniącymi cudownymi barwami wężem do zamku królewskiego biegły...

Cały zamek opanowała taka trwoga, że gdy tylko zmrok zapadł, nikt nie śmiał sam w ciemnej komnacie zostać, a strażnicy pełniący warty chronili się do izb czeladnych, byle szmer zasłyszawszy.

Próżno Gotfryd starał się dodać im otuchy. Próżno gniewał się lub zawstydzał. Najdzielniejsi żołnierze odpowiadali mu, że gotowi zawsze stawić czoło nieprzyjacielowi, ale nie czarom i złym duchom.

Najbardziej jednak ze wszystkich cierpiała księżniczka Roksana, ją bowiem najczęściej i nąjuparciej nawiedzały złe sny. Toteż choroba jej zatrważające czyniła postępy, a lekarze obawiać się już o jej życie poczęli.

Biedny król całe dnie spędzał u łoża ukochanego dziecka, na którego głowę sam takie nieszczęście ściągnął, a Gotfryd widząc, jak ponad wszystko umiłowana dzieweczka z dnia na dzień słabsza się staje i bledsza, bezsilnie ściskał pięści, nie wiedząc, jak ją ratować.

Aż pewnej nocy przypomniał sobie nagle, iż mówiono wśród służby zamkowej, że karzeł przez uzdrawiacza umarłych kamieni z klejnotami przysłany nie mógł sam wora ze złotem, którym go król obdarzył, dźwignąć i poprosił, by mu dano do pomocy pachołka. Pachołek ten więc musiał wiedzieć, gdzie uzdrawiacz umarłych kamieni mieszka. Któż zaś, jeśli nie czarnoksiężnik ten, rzucił złowrogie zaklęcie na królewskie klejnoty? Nie tracąc więc chwili czasu podniósł się Gotfryd z łoża, kazał giermkowi podać sobie miecz i zbroję, osiodłać konia i przywołać owego pachołka, który miał mu służyć za przewodnika.

*

Dom uzdrawiacza umarłych kamieni stał daleko za miastem, w zupełnym pustkowiu, wysokim murem otoczony. Na próżno jednak Gotfryd szukał w murze tym furty jakowejś, do której mógłby zapukać. Nie było w nim żadnej bramy ni żadnego wyłomu. Zupełnie jak gdyby nikt tu nie wchodził i stąd nie wychodził.

— Czy nie widziałeś, którędy dostał się do wnętrza karzeł? — zapytał pachołka Gotfryd.

— Nie, panie! — odparł pachołek — Gdy tylko doszliśmy do muru, dał mi on złotą monetę i kazał mi iść precz, co uczyniłem bardzo chętnie, gdyż prawdę powiedziawszy ten mały czarny diabeł podobał mi się jeszcze mniej od swego pana i byłem szczęśliwy, gdym się znalazł żywy i cały w zamku.

Widocznie mur ten otwierał się tylko na głos zaklęcia — pomyślał Gotfryd. — Ale jest to przeszkoda zbyt drobna, aby mogła mnie zatrzymać!

I niewiele myśląc przywiązał konia do drzewa, a sam począł piąć się po murze w górę, czepiając się to wystających gdzieniegdzie cegieł, to dzikich pnączy, które go pokrywały. Że zaś nie darmo wspinał się niegdyś z pastuszkami na niedostępne skały i urwiska, więc nie minęło kilka pacierzy, a był już na szczycie muru.

Noc była jasna, choć czasem chmury przesłaniały księżyc, toteż Gotfryd mógł widzieć wyraźnie z tej wysokości dom czarnoksiężnika i dziki, zapuszczony ogród, który go otaczał. A dziwny to był dom! Cały z czarnego granitu, bez okien i drzwi, zdawał się być raczej wielką, gładko ociosaną bryłą niż czyimś pomieszczeniem.

Nagle, wśród głębokiej ciszy nocnej, której nie mącił nawet szmer poruszanych wiatrem liści, usłyszał Gotfryd dolatujący go aż gdzieś z głębi ogrodu jakiś szczególny dźwięk. Był to niby szum morza, niby cichy płacz, niby dalekie zawodzenie wichru.

Gotfryd uchwycił się gałęzi wielkiej, tuż pod murem rosnącej, sosny, spuścił się po niej na dół i podążył w stronę, skąd go ów dźwięk dochodził. Niedługo szukał. Nie uszedł jeszcze kilku kroków, gdy ujrzał na murawie wśród drzew młodą dziewczynę, która płakała tym dziwnym, przejmującym płaczem. Długie zielone włosy okrywały ją niby płaszczem, a wielkie łzy spływały między palcami drobnych, białych rączek, którymi zasłaniała twarz.

— Ktoś ty jest i czy mogę ci przyjść z pomocą? — zapytał Gotfryd.

Dziewczyna podniosła głowę i Gotfryd ujrzał, że oczy jej były zielone jak morze, twarzyczka przezroczysta jak alabaster, a całe ciało pokryte łuską błyszczących wszystkimi barwami tęczy drogich kamieni.

— Którędy tu wszedłeś, rycerzu?! — zawołała. — Uciekaj! Uciekaj stąd natychmiast, jeśli ci życie miłe! Za chwilę nadejdzie czarnoksiężnik, a wówczas będzie za późno!

— Nie jest to zaprawdę moim zwyczajem uchodzić przed wrogiem! — odparł uśmiechając się Gotfryd. — Powiedz mi raczej, kto cię skrzywdził, że płaczesz tak żałośnie, a bądź pewna, że potrafię cię obronić i nie ulęknę się żadnego nieprzyjaciela!

— Nieprzyjaciela? Być może, rycerzu, ale tu nie człowiek nadchodzi, jeno potwór bez kłów i paszczy, potwór do olbrzymiego morskiego polipa podobny, potwór, który obezwładnia każdego zielonym, czarodziejskim światłem swego oka, przyciąga i wchłania. Jeśli chcesz naprawdę mi pomóc, miast zginąć bezużyteczną i ohydną śmiercią, to wejdź co prędzej na drzewo, aby cię nie spostrzegł. Nie zapomnij jednak przywiązać się do niego mocno swym rycerskim pasem.

Gotfryd usłuchał jej rady. I zaledwie zdążył to uczynić, gdy ujrzał zbliżającego się uzdrawiacza umarłych kamieni, a za nim jego karła, który niósł ogromną żelazną skrzynię. Karzeł postawił skrzynię na ziemi, podniósł jej wieko i podał swemu panu niewielką, kryształową pałeczkę, którą czarnoksiężnik nakreślił wokoło siebie szerokie koło, po czym rzekł do panienki o zielonych włosach:

— Córko króla morza, córko króla morza, czy chcesz dobrowolnie krwią swoją i tęsknotą, łzami karmić moje kamienie?

Dziewczyna podniosła się z ziemi i dumnie spojrzała na niego.

— Nie, nikczemny potworze! — odparła. — Nigdy królewna Liliana nie będzie ci pomagać w twoich przeklętych sztuczkach! Porwałeś mnie i możesz mi zabierać przemocą krew moją i łzy moje, ale nie uczynisz ze mnie posłusznej niewolnicy.

Zaledwie jednak wyrzekła te słowa, całe ciało czarnoksiężnika poczęło tracić kształty i barwy i w końcu rozpłynęło się w wielką, galaretowatą masę o tysiącach wysuwających się i kurczących macek, masę, pośrodku której błyszczało tylko straszliwe oko, osobliwym zielonym światłem płonące.

I pod wpływem tego światła Gotfryd poczuł, że ogarnia go wielka niemoc i słabość, że niezdolny jest wydobyć miecza z pochwy, a jednocześnie jakaś niezwyciężona siła pcha go ku owemu potworowi. Gdyby nie przywiązał się pasem do drzewa, niechybnie zszedłby z niego i zginął marnie.

Tymczasem potwór patrzył na dziewczynę, która pod wpływem niemego rozkazu jego wzroku powoli uniosła ręce w górę i stanęła jak posąg nieruchomy.

A wtedy kamienie, które otaczały sznur przy sznurze całe jej ciało, opadły z niej i mieniącym się tysiącem barw wężem do skrzyni powracać poczęły, gdy ze skrzyni drugi wąż drogich kamieni, tylko bez blasku i bez barwy, pełzać ku niej począł i opasywać ją z wolna.

Gotfryd zamknął oczy, aby nie patrzeć, a gdy roztworzył je — ani uzdrawiacza umarłych kamieni, ani karła już nie było.

Teraz dopiero powróciły mu siły i przytomność.

Odwiązał pas, ześliznął się z drzewa i wyjąwszy miecz biec chciał za nimi. Ale powstrzymał go głos rusałki:

— Co czynisz, szalony?! Czy nie widziałeś przed chwilą, że bezsilny jesteś wobec niego? Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, to posłuchaj mej rady!

Gotfryd zatrzymał się, a zielonowłosa panienka zaczęła opowiadać:

— Jestem córką króla morza i nazywam się Liliana. Ten potwór czarnoksiężnik zwabił mnie razu pewnego na brzeg i porwał, aby moją krwią, łzami i tęsknotą karmić swoje kamienie. Patrz, jak topazy, szmaragdy, rubiny, perły i ametysty na ciele moim życia i blasku nabierać zaczynają. Nie mogę uciec stąd, choć nie jestem strzeżona, gdyż kamienie te siły wszystkie mi zabierają, a zdjąć je ze mnie może tylko zaklęcie czarnoksiężnika lub śmierć jego. Jeśli chcesz tedy pokonać go, to idź na brzeg morza i zawołaj trzy razy: „Królu morza! W imieniu córki twojej wzywam cię!” Wówczas ojciec mój ukaże ci się, a gdy opowiesz mu o moim nieszczęściu, da ci kwiat zaklętej algi. Jeśli zdołasz, Gotfrydzie, niepostrzeżenie do czarnoksiężnika podejść i dotknąć go tym kwiatem, to straci potwór ten swą moc czarnoksięską i wtedy pokonać go możesz. Pomnij jednak, że jeśli usłyszy szelest twych kroków, zanim dotkniesz go czarodziejskim kwiatem — będziesz zgubiony. Czy nie lękasz się?

Gotfryd nie odpowiedział jej nawet. Wspiął się na mur, spuścił się z niego na dół, dosiadł konia i pojechał w stronę morza.

Dwa dni i dwie noce jechał Gotfryd, zatrzymując się tylko z rzadka, by dać wytchnąć koniowi i posilić się nieco, aż trzeciego dnia stanął na brzegu morza. Morze dnia tego było spokojne i ciche, a wody jego zdawały się brać od nieba barwę błękitu. Ale gdy Gotfryd na złotym piasku stanąwszy po trzykroć króla morskiego wezwał, zerwał się nagle wiatr, niebo zachmurzyło się, pozieleniały i zapieniły się fale.

Zamiast jednak, jak zwykle przed burzą, z groźnym pomrukiem w górę się wznosić, napastliwie o brzeg uderzać i znowu się cofać, w wielkiego węża o srebrzystej grzywie się skręciły, a wąż ten głowę, na której złota błyszczała korona, w górę unosząc, tak Gotfryda zapytał:

— Czego żądasz, ty, który w imieniu mojej córki mnie wezwałeś, i jakie mi od niej przynosisz wieści?

— Żądam kwiatu zaklętej algi — odparł Gotfryd — a wieści smutne ci od niej przynoszę: Więzi ją potwór okrutny, uzdrawiaczem umarłych kamieni się mieniący. Nie rozpaczaj jednak, królu morza. Da Bóg, że przy pomocy owego cudownego kwiatu oswobodzić mi się ją uda.

Gwizdnął przeciągle król morza.

A na to gwizdnięcie wychyliła się z wody rusałka w wieńcu z gwiazd morskich na głowie i pokłoniwszy się królowi zapytała:

Królu mój i wodny panie!
Oto jestem na żądanie!
Czy na okręty mam rzucić zaklęcie?
Czy pereł szukać w zielonym odmęcie?
Czy muszel barwnych przynieść ci z oddali?
Czy z wodorostów wieniec lub z korali?
A odparł jej król:
W ogrodzie moim, przez węże strzeżony,
Rośnie kwiat dziwny, od innych odmienny.
Przynieś, rusałko, kwiat zaklętej algi.
Kwiat, co zabija — morza cud płomienny!

Znikła w falach morskich rusałka i po chwili wynurzyła się znowu, trzymając w ręku czarodziejski kwiat, od którego blaski szły przedziwne, ogniste i purpurowe.

I zaledwie Gotfryd wziął go do ręki, niebo wypogodziło się, wiatr ucichł, morze pobłękitniało, a król morski i rusałka zniknęli bez śladu. Dosiadł więc Gotfryd swego rumaka i w powrotną drogę wyruszył.

Noc była znowu głęboka, gdy przed murem dom czarnoksiężnika otaczającym zatrzymał się i tak jak poprzednio do ogrodu się dostał. Radośnie, choć blada i trwożna, powitała swego zbawcę królewna Liliana.

— W sam czas przybywasz, Gotfrydzie! — rzekła. — Czarnoksiężnik uczy teraz swe kamienie zaklętego tańca, którym dręczą one później ludzi. Jest on zwykle tak pochłonięty tym zajęciem, że nie zwraca uwagi na to, co się wkoło niego dzieje, i najłatwiej ci będzie podejść do niego niepostrzeżenie. Znajduje się on w domu swym, którego ściany rozsuną się przed tobą, gdy tylko dotkniesz ich czarodziejskim kwiatem. Idź tedy, niech ci Bóg szczęści w tej walce!

Wyjął miecz swój Gotfryd i do domu podszedłszy ściany jego kwiatem algi dotknął. Ściana rozsunęła się przed nim cicho i bezszelestnie i Gotfryd wszedł do wnętrza.

Minąwszy sal kilka, czerwonym światłem, nie wiadomo skąd płynącym, oświetlonych, o ścianach w dziwaczne arabeski ze znaków czarnoksięskich malowanych, znalazł się wreszcie Gotfryd w sali, z której już z daleka dolatywał go dźwięk fletu. Na środku owej sali paliło się ognisko, którego płomień to purpurowy, to zielony, to żółty, to fiołkowy się stawał. W jego migotliwym świetle ujrzał Gotfryd czarnego karła, który z podwiniętymi nogami przy nim siedząc, na małym złotym fleciku wygrywał. Za nim stał czarnoksiężnik z kryształową pałeczką, którą już Gotfryd w ogrodzie raz widział, w dłoni i dziwne jakieś wykonywał znaki.

W takt to tych znaków właśnie zdawała się dźwięczeć muzyka karła i w takt tych znaków podnosiły się ze skrzyń pod ścianami stojących, niby snopy kolorowych iskier, drogie kamienie i opadały w nie znowu, dzwoniąc cicho. A był on tak pochłonięty tym zajęciem, że, jak przepowiedziała królewna, nie spostrzegł wejścia Gotfryda i obrócił się dopiero wtedy, gdy Gotfryd kwiatem algi go dotknął.

Zaryczał z wściekłości potwór i miecz swój z pochwy wyrwawszy na Gotfryda się rzucił. Ale nie było jeszcze takiego rycerza, który by „Zwycięzcę” pokonał. I nie minęło kilka pacierzy, a uzdrawiacz umarłych kamieni martwy u stóp wroga leżał.

Wybiegł do ogrodu Gotfryd, by królewnie morskiej radosną nowinę zwiastować, aliści zastał ją od czaru okrutnego uwolnioną.

— Gotfrydzie — zawołała. — Wiedz, że masz odtąd we mnie i w ojcu mym przyjaciół najwierniejszych; weź ten pierścień na pamiątkę od morskiej królewny.

Pożegnał się z nią Gotfryd i do zamku podążył, gdzie go już uzdrowiona księżniczka i dwór cały niecierpliwie oczekiwał.

A nie wiedział wcale, że pierścień, który od królewny otrzymał, dawał mu władzę tajemną nad morzem.