O księciu Gotfrydzie opowieść ósma
Osiemnasty się rok Gotfrydowi poczynał i wsławiony był już młody książę wieloma rycerskimi czynami, gdy wydarzyło się razu pewnego, że przybyła na dwór króla Zygmunta wdowa po wasalu jego ze skargą bardzo żałosną. Rzecz zaś miała się tak:
Po śmierci jej męża poprosił ją o rękę pan wielu sąsiednich zamków. Ale że nie czuła ku niemu afektu żadnego, przeto odmówiła jego prośbie. Wówczas obrażony rycerz sioła jej zagarnął, zamek spalił, a ją samą z maleńkim synkiem precz wygnał.
Rozgniewał się bardzo król na gwałt takowy i obiecał bezprawie ukarać, a siedzibę jej przywrócić. Ale gdy o imię krzywdziciela się zapytawszy usłyszał, że jest nim hrabia z Montclaire’u, zasępił się wielce i rzekł:
— Bóg widzi, dobra pani, że nierad bym cię z niczym od tronu naszego odchodzącą widział. Cóż jednak mam uczynić, kiedy nie jest w mojej mocy z grafem Albertem walczyć. Siedzi on na zamku niezdobytym, a drużyna jego niewiele jest mniejsza od mojej. Próbował już raz rodzic mój zamek butownika tego oblegać, ale od murów jego ze wstydem odstąpić musiał. Zapytajcie się, łaskawa pani, wszystkich tu zebranych rycerzy, a potwierdzą słowa moje.
I powtórzyli mu chórem rycerze:
— Prawdę rzekł nasz król! Próżny byłby to trud na hrabiego Alberta z Montclaire’u się porywać.
Aliści wystąpił z grona rycerzy Gotfryd i gniewem szlachetnym zapłoniony rzekł:
— Czy mnie słuch nie myli, królu najjaśniejszy i wy dostojni panowie? Azali naprawdę chcecie wdowę tę z niczym odprawić z trwogi przed jednym rozbójnikiem i buntownikiem?! Azaliście zapomnieli, że pierwszą powinnością rycerza jest słabych i uciśnionych bronić?!
Zmarszczył brwi król.
— Gotfrydzie! — rzekł. — Szanuję cię bardzo i miły mi jesteś niby syn rodzony. Ale choć wielkim jesteś rycerzem, nie przystoi ci jednak mężom siwowłosym tchórzostwa zarzucać. Co innego bowiem jest, Gotfrydzie, męstwo, a co innego nierozsądne zuchwalstwo. Cóż byśmy wdowie tej pomogli, gdybyśmy pod murami zamku Alberta polegli?
— Przystoi rycerzowi — odparł na to Gotfryd — w sprawie uciśnionego polec, ale nie przystoi mu wcale z niczym go odprawiać...
Rozgniewali się bardzo rycerze i jeden z nich rzekł szyderczo:
— Czemuż to nam wyrzuty czynisz, że się za wdową tą ująć nie chcemy? Jeśliś taki mężny i obowiązkom rycerza do śmierci wierny, ujmij się za nią sam. Droga do Montclaire’u dla wszystkich otwarta. Jedź sam tedy i walcz, „niezłomny” rycerzu!
Nie odparł no to nic Gotfryd, jeno z sali wyszedł, a myśleli wszyscy, że się obraził albo zawstydził, niesłuszność swoich zarzutów zrozumiawszy.
Nie tak ci to jednak było.
Gotfryd do swojej poszedł izby i szaty aksamitne z siebie zrzuciwszy od stóp do głów w żelazo się przyodział, po czym giermka swego przywoławszy rumaka mu osiodłać kazał.
I zapytał go giermek jego:
— Czy przed główną bramę mam wyprowadzić waszego konia, panie mój?
A odparł mu Gotfryd:
— Nie, giermku, wyprowadź go przed boczną i tak, aby nikt tego nie spostrzegł.
I zapytał go giermek jego:
— Czy mam jechać z wami, panie mój?
A odparł mu Gotfryd:
— Nie, giermku, jadę samotny...
I zapytał go giermek jego:
— Czy prędko wrócicie, panie mój?
A odparł mu Gotfryd, uśmiechając się dziwnie:
— Nie, giermku, nieprędko wrócę, najpewniej już nigdy!
I dosiadłszy rumaka pojechał Gotfryd w stronę Montclaire’u. Jechał Gotfryd dwa dni i dwie noce, aż na trzeci dzień pod murami zamku hrabiego Alberta stanął i w róg zatrąbił.
Wszedł tedy na mury wartownik i zawołał:
— Czego żądasz, obcy rycerzu? Czy w gościnę do dostojnego pana mojego przybyłeś, czy spuścić mam most zwodzony?
Ale odrzekł mu Gotfryd:
— Nie goszczę pod dachem zbójów nikczemnych, wartowniku zamkowy! Idź do pana twojego i powiedz mu, że Gotfryd Zwycięzca, rycerz Gwiazdy Wigilijnej, stoi przed bramą zamku i czeka na niego! Jeśli odda zagrabione dobra wdowie po króla Zygmunta wasalu i pieszo, bez miecza i z odkrytą głową, tę panią za gwałt i rozbój, a króla za nieposłuszeństwo, przeprosić pójdzie, wówczas odejdzie Gotfryd tam, skąd przyjechał. Jeśli jednak uczynić tego hrabia Albert nie zechce, niech przyjdzie tutaj z Gotfrydem się zmierzyć! Wyzywam jego i wszystkich jego rycerzy!
Zdziwił się bardzo wartownik Gotfryda zuchwalstwem, ale nic mu nie odrzekł, jeno panu swojemu słowa jego powtórzyć poszedł.
A ucztował właśnie hrabia Albert wraz z całą drużyną w wielkiej sali zamkowej. Stanął tedy przed nim strażnik ów i powinność swoją spełnił. Słuchał go w milczeniu hrabia Albert, a twarz jego była purpurowa i sina się stała, jakby mu wszystka krew do głowy uderzyła. Oczy mu jak u byka wściekłego na wierzch wyszły, żyły na czole nabrzmiały, a ręka jego to za miecz, to za gardło chwytała, jakby się obawiał, że go wściekłość udusi.
— Hej! — ryknął wreszcie. — Dajcie mi tu mój miecz i zbroję moją! Zuchwały młodziku, nauczę cię, co to znaczy hrabiego Montclaire’u obrazić!
Ale stary burgrabia zamkowy głową wstrząsnął i rzekł:
— Zaprawdę, nierozsądnie byłoby to bardzo, żebyś poszedł, panie mój, z tym młodym rycerzem walczyć! Cóż bowiem myślał Zygmunt posyłając go tutaj? Oto myślał: Jeśli hrabia Albert zuchwalstwem jego rozgniewany pachołkom go ubić każe, tedy rozgłoszę to wszędzie i zhańbię go w oczach wszystkich rycerzy chrześcijańskich. Jeśli zaś sam na walkę z nim wyjdzie, tedy albo polegnie hrabia Albert i pozbędę się buntowniczego wasala, a dobra jego zagarnę, albo Gotfryda zabije, a wtedy rozgłoszę, że zabił go nie w szlachetnej rycerskiej walce, ale zdradnie go ze wszystkich stron z drużyną opadłszy. Uwierzy mu w to łacno każdy, bo młody ten rycerz wielką się cieszy sławą i nie ma pono na dworze Zygmunta nikogo, co by mu pola dotrzymał.
Tak prawił stary burgrabia, a Alberta ponownie wściekłość dusić poczęła. Tupnął tedy nogą, aż się po sali echo odezwało.
— Cóż tedy mam robić? — zawołał. — Czyż mam pozwolić, by mi zuchwalec ten bezkarnie urągał?!
— Panie mój — odparł burgrabia — posłuchaj rady starego sługi. Poślij pachołka do Gotfryda i każ mu powiedzieć, że nie z każdym przyjezdnym chłystkiem krzyżuje swój miecz Albert z Montclaire’u. Niech jedzie tedy, skąd przyjechał... Tak zawiedziesz chytre rachuby Zygmunta, a jednocześnie ukarzesz Gotfryda bardziej, niż gdybyś go pokonał. Cóż bowiem większą jest karą dla rycerza niż pogarda?
Podobała się bardzo ta rada hrabiemu Albertowi i kazał strażnikowi słowa burgrabiego Gotfrydowi powtórzyć.
Wysłuchał go spokojnie Gotfryd i rzekł:
— Wartowniku zamkowy, powiedz panu twemu, że rycerz, który broni sprawy pokrzywdzonego, może paść w walce, ale nie może bez walki sprawy tej odstąpić. Będę tedy czekał tu tak długo, aż nie wyjdzie na bój hrabia Montclaire’u!
Rzekł i stanął prosto i nieruchomo z obnażonym mieczem w dłoni, jak przystoi rycerzowi, który wyzwał wroga na walkę śmiertelną i oczekuje na jego przybycie.
Roześmiał się głośno hrabia Albert, gdy mu strażnik odpowiedź Gotfryda powtórzył.
— Niechże czeka! — zawołał. — Nie przeszkadza mi to wcale. Bawimy się tu dobrze przy kielichach!
I ucztował hrabia Albert ze swymi rycerzami, ucztował przez całą noc, dopiero nad ranem poszedł na odpoczynek do swej komnaty.
I spał snem ciężkim, mocnym i długim, miodem gęstym i złocistym i winem jak krew czerwona odurzony. A gdy się zbudził, wysoko już było słońce na niebie. Podniósł się tedy z łoża szerokiego, miękkimi skórami zasłanego, i poszedł na mury obejrzeć, czyli warty rozstawione i czyli każdy swój obowiązek czyni.
Patrzy, a tu pod murami rycerz młody, bardzo pięknej postawy, prosty i nieruchomy z mieczem obnażonym w dłoni stoi. Zadziwił się Albert i strażnika zapytał:
— Wartowniku zamkowy, co to za rycerz i na co tu czeka?
I odparł mu strażnik:
— Czy zapomniałeś już, panie mój, o wyzwaniu, którem ci wczoraj powtórzył? Ten młody rycerz to Gotfryd Zwycięzca, a czeka na ciebie, hrabio Montclaire’u. Stoi tak od wczoraj, nie drgnąwszy nawet, rycerskie swe słowo dzierżąc.
Wzruszył ramionami hrabia Albert.
— Wielki jest upór w tym człowieku — rzekł — ale i nierozsądny bardzo. Czyż myśli, że zdoła mnie wbrew mej woli tym sposobem do walki przymusić? Śmieszne to urojenie! A niech stoi, jeśli mu to przyjemność sprawia, choć do sądnego dnia! Ty zaś każ pachołkom, aby wszystkich moich rycerzy znów na ucztę prosili.
I ucztował znów Albert dzień cały i całą noc, a kiedy już świtało, pazia zawołał i kazał mu strażników zapytać, czy dawno Gotfryd odjechał. Wrócił po chwili paź i rzekł:
— Dostojny panie! Nie odjechał wcale Gotfryd. Stoi przed bramą, prosty i nieruchomy z obnażonym mieczem w dłoni, tak właśnie jak przystoi rycerzowi, który wyzwał przeciwnika na walkę śmiertelną i oczekuje na jego przybycie.
Zaklął hrabia Albert i dziwnie gniewny i ponury odszedł do swojej komnaty, a zasunąwszy rygle samotnie nad czymś rozmyślał.
Aliści pod wieczór dnia tego straszna się zerwała burza. Najstarsi ludzie powiadają, że nigdy jeszcze takiej burzy nie widzieli.
Oślepiająca jasność błyskawic zdawała się rozdzierać niebo, huk grzmotów ogłuszał, a deszcz lejący strumieniami wypłoszył nawet warty z murów. Każdy chronił się, jak mógł i gdzie mógł. A burza szalała noc całą i dopiero ze wschodem słońca uciszać się nieco poczęła.
Wtedy to właśnie przywołał do siebie Albert pazia i rozkazał mu do burgrabiego, którego izba na wieży się znajdowała, iść i zapytać go, czy dawno Gotfryd odjechał.
Z niemałym strachem, po kolana w wodzie brodząc, dostał się do wieży burgrabiego paź i pytanie pana swego powtórzył.
Wziął go za rękę burgrabia i do okna podprowadziwszy rzekł krótko:
— Patrz.
Spojrzał paź i krzyknął z zadziwienia wielkiego. Pośród świateł i błyskawic, i huku grzmotów, wycia wichru i ulewy deszczowej stał tak Gotfryd. Stał prosto i nieruchomo z obnażonym mieczem w dłoni, jak przystoi rycerzowi, który wyzwał przeciwnika na walkę śmiertelną i oczekuje jego przybycia...
Poszedł tedy paź do hrabiego i to, co widział, mu opowiedział.
Popatrzył na niego ponuro Albert i ręką drzwi wskazał na znak, by się oddalił.
Odszedł paź, ale pachołek, co u drzwi na rozkazy oczekiwał, słyszał, jak hrabia Albert bez spoczynku, ciężkimi krokami po izbie się tłukł niby zwierz dziki, w klatkę pojmany.
A nazajutrz skwar taki po owej burzy nastał, że zdawało się, iż żar roztopiony z nieba się leje. I znowu najstarsi ludzie powiadali, że jako żywo upału takiego nie widzieli. Nikt z komnat nie wychodził, bo powietrze parzyło płuca, kamienie dziedzińca stały się jak rozpalone żużle, a woda w studni wyschła.
Roztworzył drzwi swej komnaty książę Albert i po krętych schodach na basztę wyszedł, a potem w dół spojrzał.
Pod murami zamku, na których ani jeden nie został wartownik, na polu, którego zboża i kwiaty tak wypaliło słońce, że w piaszczystą zamieniło je pustynię, stał Gotfryd. Zbroja jego rozpalona była do czerwoności, iż wydawał się ognistym słupem, od którego blaski i światła szły dziwne. Stał prosty i nieruchomy z obnażonym mieczem w dłoni, jak przystało rycerzowi, który wyzwał przeciwnika na walkę śmiertelną i oczekuje jego przybycia.
Patrzył na niego długo hrabia Albert, ale na twarzy pana na Montclaire nie było ani gniewu, ani naigrawania się.
Hrabia Albert był bardzo blady, a oczy jego były pełne łez.
I nagle zachwiał się Albert, jakby go tamten rycerz z dołu strzałą w samo serce ugodził, i padł na kolana.
I bił się w piersi hrabia Montclaire’u, i szlochał jak dziecko. A potem kazał dać sobie włosiennicę i worek z grubego płótna i bosy, z odkrytą głową, w dół zeszedł po moście zwodzonym i przed Gotfrydem stanął.
Ale Gotfryd nie widział go.
Twarz rycerza była spalona, usta popękane od żaru i pragnienia, a oczy zaszłe krwią i oślepłe od słońca.
Klęknął tedy przed nim Albert i kolana jego obejmując rzekł:
— Oto zwyciężyłeś mnie, Zwycięzco! Oddaj wdowie, o której cześć walczyłeś tak mężnie i wytrwale, jak żaden jeszcze nie walczył rycerz, ziemie jej należne, moje zaś dobra i zamek mój prawem łupu wojennego do ciebie należą. Niewolnikiem jestem twoim i uczynię wszystko, co rozkażesz. Jedną mi tylko łaskę wyświadcz: wejdź pod ten dach, który dotychczas swoim zwałem, pokrzep się nieco i spocznij.
Ale Gotfryd przytulił głowę jego do piersi i odparł:
— Niech mnie Bóg broni, bym ci dobra twoje i zamek twój zabierał! Napraw jeno krzywdę, którąś wyrządził, bądź mi przyjacielem, a do domu twego chętnie wejdę i spocznę w nim bardzo rad.
Weszli więc do zamku, a hrabia Albert, ugościwszy rycerza, na posłaniu go ze skór miękkich ułożył i do rana sam nad nim czuwał.
Nazajutrz obudził się Gotfryd zdrów i wypoczęty i do stolicy pojechał.
Ale sława jego czynu biegła przed nim i kiedy do zamku królewskiego się zbliżył, oczekiwał przed bramą na niego sam król najjaśniejszy i księżniczka Roksana, i dwór cały, i wszyscy wasale.
Zsiadł z konia Gotfryd i do króla z powitaniem podszedł.
Aliści rzekł król:
— Bądź pozdrowiony, Gotfrydzie Zwycięzco! Odtąd nie tylko „Zwycięzcą”, ale i „Niezłomnym” będziemy cię zwali. — A potem miecz swój odpasując dodał: — Za stary już jestem, bym mógł sam sprawiedliwość wymierzać i rycerzy mych na bój prowadzić, a nie dał mi Bóg syna. Bądź tedy odtąd drużyny mojej dowódcą! Masz miecz mój jako godło twej władzy.
I zawołali rycerze:
— Zaprawdę, słuszny to wybór, albowiem jest tu między nami wielu starszych od niego, ale nie ma godniejszego!
Wziął tedy Gotfryd miecz z rąk królewskich i do boku swego przypasał, a rycerze otoczyli go kołem.
Ale Gotfryd popatrzył ponad nich, tam gdzie stała obok króla księżniczka Roksana i uśmiechała się do niego najpiękniejszym ze swych uśmiechów.