O księciu Gotfrydzie opowieść dziesiąta
Było starym obyczajem na dworze króla Zygmunta, że rycerze, zabawiając się przy kielichach, wdzięki swych dam chwalili i że każdy z nich opowiadał, jakich czynów na cześć pani swej dokonać byłby gotów.
Była to zabawa bardzo przez rycerzy lubiana i każdy z nich starał się towarzysza w przechwałkach prześcignąć.
I tym razem, szlachetni panowie, bawiono się bardzo wesoło i żaden rycerz nie chciał ustąpić drugiemu w rycerskim animuszu i fantazji.
Rzekł tedy hrabia Artur, „Zapalczywym” zwany:
— Piękna, najpiękniejsza ze wszystkich dam jest pani moja, Blanka o promiennych oczach, i na jej cześć gotów jestem wyzwać i pokonać siedmiu rycerzy, nie po kolei, a jednocześnie ze wszystkimi walcząc.
— Niewielki zaprawdę byłby to czyn, zbyt mały, by uczcić panią moją, Jolantę o srebrnym głosie i białych dłoniach — rzekł na to zaraz Jan, rycerz młody i pełen dworności, dla wdzięcznej swej postaci „Pięknym” zwany. — Co do mnie, to gotów jestem, by uczcić mą panią, samotnie w łódeczce rybackiej przejechać przez zatokę Morskich Potworów, a wiadomo wam wszystkim, że w zatokę tę największy i najmocniejszy statek zapuścić się nie odważy. Co mówię! Gotów jestem przepłynąć ją, nie zważając ani na wiry, ani na głębie, ani na wodne potwory.
I tak przechwalali się jeden przez drugiego.
Jeden tylko Gotfryd milczał.
Zapytał go tedy król Zygmunt, który z dobrotliwym uśmiechem zabawie rycerzy się przysłuchiwał:
— No a ty, Gotfrydzie, jakiego czynu gotów byłbyś na cześć córki mej, księżniczki Roksany, dokonać?
— Myślę nad tym, najjaśniejszy panie — rzekł Gotfryd — ale doprawdy nie mogę znaleźć niczego, co godne by było złotowłosej pani mojej. Chyba że poszedłbym dla niej po zaklęty kwiat ametystu? Ale wydaje mi się, że i ten czyn byłby zbyt mały, by być jej godnym?
— Cóż to za zaklęty kwiat ametystu? — zapytał zdziwiony król. — Nigdy o takim nie słyszałem.
— Czy być może, królu? — rzekł Gotfryd. — A przecież kwiat ten rośnie na granicy twego państwa, na wysokiej górze, zwanej „Niedostępną”. Posadził go tam król gór i otoczył weńcem olbrzymich ogni, których pilnuje córka jego, wróżka Wiwiana. Ten tylko rycerz zerwać go może, który bez lęku przez ogień ów przejdzie. Jeśli jednak zadrży mu choć na chwilę serce, gdy w płomienie będzie wstępował, spalą go one na popiół.
— Słyszałem i ja o tym kwiecie — rzekł stary burgrabia zamkowy. — Pręciki jego są złote, płatki mają barwę i przejrzystość ametystu, a liście mienią się wszystkimi barwami tęczy. Kwiat ten ma nadto moc czarodziejską i ten, który go posiada, rozumie mowę kwiatów, drzew i ptaków: może jednym jego dotknięciem przywracać zdrowie chorym, czynić urodziwymi szpetnych i młodymi starców. Zaiste piękny to czyn obmyślił Gotfryd ku czci naszej księżniczki!
Ale Arnold z Trevilu, który nie mógł nigdy darować Gotfrydowi, że ten pacholęciem jeszcze będąc pokonał go w oczach króla i wszystkich rycerzy, przebrawszy swoim zwyczajem miarę w kielichach, roześmiał się grubiańsko i tak się z Gotfryda wyśmiewać począł:
— Prawdę rzekł burgrabia, że piękny obmyślił Gotfryd ku uczczeniu swej damy czyn. Choć prawdą jest i to, że łatwiej przy kielichu się przechwalać, niż uczynić to, co się obiecało!
Pobladł z gniewu Gotfryd, a król Zygmunt do Arnolda się odezwał:
— Nieprzystojne są, grafie Arnoldzie, twoje słowa i nierozumne wcale! Wiadomo wszystkim, że Gotfryd Zwycięzca nieustraszonego i niezłomnego jest serca. Toteż jeśli nawet przesadził nieco, ofiarowując córce mej czyn, którego żaden człowiek dokonać nie jest w stanie (któż bowiem nie zadrży choć na chwilę wstępując w płomienie?), to uczynił to chcąc swą cześć i miłość dla niej pokazać. Zresztą i inni rycerze przechwalali się tu czynami, których dokonanie nie jest w ich mocy, i cała ta zabawa na przechwałkach polega.
Ale Arnold z Trevilu tak królowi odparł, z wielkiego dzbana miód złoty zapijając, choć, jak już rzekłem, dawno przebrał miarę:
— He! He! Miłościwy królu! Wiem ja to dobrze, że zabawa ta na przechwałkach polega, ale he! he! i dla przechwałek są pewne granice! Inaczej bowiem, dlaczegóż nie miałby rzec Gotfryd: „Wyrwę najwyższą sosnę, która rośnie w ogrodzie zamkowym, zegnę ją na końcu w hak, postawię dwie góry jedną na drugiej i wszedłszy na nie zdejmę owym drągiem księżyc z nieba i księżniczce go ofiaruję. Będzie go sobie jako medalion na złotym łańcuchu nosiła... He! He! To byłby dopiero czyn godny księżniczki Roksany!...”
Nie mogli się powstrzymać od śmiechu rycerze i sam król roześmiał się nawet, ale Gotfryd, do drwinek i żartów z siebie nie przywykły, gniewem wielkim zakipiał i od stołu powstając rzekł:
— Mylisz się, grafie Arnoldzie, za próżną przechwałkę słowa moje biorąc! Mylisz się! Wiedz bowiem, że wyruszam natychmiast na Górę Niedostępną i albo zginę, albo przyniosę księżniczce cudowny kwiat ametystu!
Przestraszył się król widząc, że sprawa zły obrót przybiera, i powiedział:
— Nierozsądnie chcesz sobie postąpić, Gotfrydzie, dla próżnej chwalby życie swe narażając. Co innego bowiem jest w obronie uciśnionego głowy nadstawić, a co innego dla nierozumnej przechwałki.
I byłby Gotfryd uspokoił się i zamiaru swego zaniechał, gdyż czuł w głębi serca słuszność słów królewskich, gdyby Arnold z Trevilu tak się nie odezwał:
— Pozwól mu, najjaśniejszy panie, na ową górę jechać, a niech nie zapomni wziąć ze sobą sosny, to może za jednym zamachem he! he! księżyc przywiezie!
Nie pomogły już teraz żadne prośby ani perswazje królewskie. Gotfryd nikogo słuchać nie chciał, a w końcu chcąc kres położyć próżnym gawędom rzekł:
— Klnę się rycerskim słowem, że dziś jeszcze z zamku wyruszę i jeśli nie zginę, kwiat ametystu księżniczce przywiozę!
Tedy nie mógł już nikt mu się sprzeciwiać, bo słowo rycerskie rzecz święta i kto go nie zdzierży, na wzgardę i śmiech podać się musi. Pożegnał się Gotfryd z królem i jego rycerzami, a król Zygmunt głowę jego do piersi przytulając rzekł:
— Wiesz o tym, że myślałem już od dawna córkę moją za żonę ci dać i następcą po sobie uczynić. Jeśli tedy żyw powrócisz, w zamian za kwiat ametystu rękę księżniczki otrzymasz.
Uradował się bardzo Gotfryd i zawołał:
— Królu miłościwy! Choćby niejednym, ale stu kręgami ognia kwiat ów był otoczony, żyw i cały powrócę. Jakżeby bowiem zadrżeć miało mi serce, gdy wiem, że taką otrzymam nagrodę?
I z pośpiechem wielkim w drogę się puściwszy w niedługim czasie u stóp Góry Niedostępnej się znalazł.
Śmiało i wesoło wspinał się na nią Gotfryd, o niedalekiej przyszłości, gdy jako zwycięzca do zamku powróciwszy rękę ukochanej otrzyma, rozmyślając.
Śmiało i wesoło wieniec płomieni straszliwych, co kwiat czarodziejski otaczały, wzrokiem objął — i bez drżenia w nie wstąpił.
Rozstąpiły się przed nim płomienie i Gotfryd ujrzał cudowny kwiat ametystu. W milczeniu i podziwie wielkim przyglądał się długą chwilę piękności jego rycerz, po czym rękę, by go zerwać, wyciągnął.
W tej samej jednak chwili poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia, i odwrócił się.
Za nim stała cudna pani, o oczach barwy ametystu, w lekkiej, powiewnej szacie, z tęczowymi skrzydłami u ramion, i patrzyła na niego błagalnie.
— Gotfrydzie! — rzekła. — Błagam cię, nie tykaj tego kwiatu! Kwiat ten jest kwiatem mego życia i ojciec mój dlatego go wieńcem ogni otoczył, by mnie przed niebezpieczeństwem ochronić. Jeśli go zerwiesz, będę musiała umrzeć...
— Piękna pani! — odparł jej wzruszony Gotfryd. — Zaprawdę możesz być pewna, że nie tknę tego kwiatu. Powrócę, skąd przyjechałem, i ani król Zygmunt, ani księżniczka Roksana nie będą mi mieli za złe, żem z niczym powrócił, gdy to, com od ciebie usłyszał, im opowiem.
— Niestety, szlachetny rycerzu — rzekła królewna górska — jeśli im powiesz, z jakiej przyczyny nie zerwałeś tego kwiatu, będę musiała umrzeć, jak gdybyś go zerwał. Trzeba bowiem wiedzieć, że jeśli znajdzie się rycerz, któremu uda się przejść przez wieniec ogni, kwiat ametystu chroniący, nie wolno mi go prosić o łaskę i gdyby wróżka Merlina, królowa wszystkich wróżek, dowiedziała się, że to uczyniłam, musiałabym zginąć. Poświęcenie twe, Gotfrydzie, musi pozostać dla wszystkich tajemnicą. Powiedz królowi i Roksanie, żeś powrócił z niczym, gdyż wieniec ogni straszliwych ujrzawszy nie odważyłeś się w nie wstąpić.
— Jak to! — zawołał Gotfryd. — Ja, rycerz, którego „Niezwyciężonym” i „Niezłomnym” zowią, mam się o tak nędzne tchórzostwo oskarżać? Ja — Gotfryd Zwycięzca, mam wobec całego rycerstwa wyznać, żem słowo moje złamał? Toż stałbym się na zawsze wszystkich rycerzy pośmiewiskiem! Czyż nie rozumiesz, Wiwiano, że nie mogę tego uczynić?!
— To prawda — odparła cicho Wiwiana — nie możesz tego uczynić. Cóż by się bowiem stało z twoją sławą rycerską? Nie, nie mam prawa od ciebie żądać takiego poświęcenia! Zerwij zatem kwiat, który zdobyłeś. Widzę, że muszę umrzeć.
Ale Gotfryd stał cichy i nieruchomy, głęboko nad czymś rozmyślając.
— Nie, Wiwiano! — rzekł wreszcie. — Nie zerwę tego kwiatu. Gdybym go zerwał, popełniłbym czyn podły, prawego rycerza niegodny!
— Jeśli go jednak nie popełnisz — rzekła wróżka — wszyscy cię podłym mienić będą!
— Tak... — szepnął rycerz, ale natychmiast wyprostował się dumnie i dodał: — I cóż z tego, Wiwiano? Czyż ulęknę się drwin i śmiechów? Czyż dlatego, by miana tchórza uniknąć, stanę się nim rzeczywiście? Czyż dla próżnej przechwałki życie twoje poświęcę, zbrodnię ohydną popełniając? Nie! Zaprawdę, nie uczynię tego!
— A Roksana? — zapytała królewna górska. — Cóż pomyśli o tobie Roksana?
— Roksana... — powtórzył Gotfryd. — Roksana... To prawda. Zapomniałem o niej! Roksana odwróci się ode mnie ze wzgardą jak od nędznego tchórza! Wiwiano! Wiwiano! Nie mogę tego czynić! Wolałbym stokroć umrzeć, niż ją utracić!
— Widzisz więc sam, że mam słuszność, Gotfrydzie. Nie wahaj się dłużej. Weź za ten kwiat pierścień księżniczki i bądź szczęśliwy! Ja sama zerwę go dla ciebie.
I wyciągnęła rękę po kwiat cudowny, ale Gotfryd dłoń jej zatrzymał.
— Nie mógłbym być szczęśliwy, Wiwiano — zawołał — wiedząc, że szczęście moje okupiłem śmiercią! Nie mógłbym nigdy spojrzeć w oczy Roksanie wiedząc, że zdobyłem ją za cenę zbrodni! Wolę, by Roksana pogardzała mną niesłusznie, niżby miała prawo mną pogardzać. Żegnaj, Wiwiano!
— Żegnaj, Gotfrydzie! — rzekła wróżka widząc, że postanowienie Gotfryda jest niezmienne. — Nie zapomnę nigdy, że ocaliłeś mi życie. Weź ten pierścień królewny górskiej, która cię kocha jak brata, i pamiętaj, że masz na zawsze we mnie siostrę i przyjaciółkę.
Wziął tedy z jej rąk Gotfryd złoty pierścień z ametystem, ale kładąc go na palec tak myślał:
Obym cię nigdy nie posiadł! Utraciłem bowiem przez ciebie pierścień stokroć droższy, pierścień, który dać mi miała ukochana pani moja, księżniczka Roksana!
Nie rzekł jadnak głośno ani słowa, gdyż nie chciał ranić daremnymi skargami serca Wiwiany, i podziękowawszy jej za dar w drogę wyruszył.
Gdy straż na wieży zamku króla Zygmunta stojąca ujrzała zbliżającego się do zamku Gotfryda i dała o tym znać królowi i księżniczce, którzy w niepokoju i trwodze na niego oczekiwali, uradował się bardzo król i kazał się zebrać swoim wszystkim wasalom w wielkiej sali tronowej. Po czym, na tronie swym królewskim zasiadłszy, w te odezwał się słowa:
— Za chwilę przybędzie tu, szlachetni panowie, Gotfryd Zwycięzca, chcę więc, byśmy go godnie powitali i by w obecności nas wszystkich za cudowny kwiat, który zdobył, przez wieniec ogni straszliwych przechodząc, z rąk córki mojej wziął nagrodę!
— Nie wiadomo jeszcze, czy Gotfryd kwiat ametystu zdobył czy też z niczym do nas powraca! — mruknął Arnold z Trevilu.
Ale choć nie śmiał głośno słów tych wyrzec, usłyszało je kilku najbliżej stojących rycerzy i zgromiło go surowo:
— Gniew to i zazdrość zaślepiają cię, Arnoldzie, i takie dyktują ci słowa! Wiesz bowiem dobrze, że choć żaden z nas po kwiat ów nie wyruszyłby, to wyruszywszy i słowem rycerskim się związawszy, wolałby umrzeć, niż z niczym powrócić! Jak śmiesz więc Gotfryda Zwycięzcę o tak haniebne tchórzostwo podejrzewać.
Zawstydził się tedy Arnold i umilkł. A w tej chwili właśnie paziowie roztworzyli szerokie podwoje sali tronowej i przed królem Zygmuntem i Roksaną stanął Gotfryd.
Nie wszedł jednak dumnie i z podniesionym czołem, jak zwycięzcy przystoi. Smutny wszedł i blady z głową na piersi opuszczoną, oczu na króla i na księżniczkę, która go z twarzą rozjaśnioną witała, podnieść nie śmiejąc.
— Bądź pozdrowiony, Gotfrydzie! — rzekł król. — Bądź pozdrowiony, rycerzu Niezłomny i Nieustraszony! Widzę, że nie ma siły zdolnej cię pokonać, a serce twoje nie wie, co to lęk i trwoga! Ofiaruj córce mojej dar, który dla niej zdobyłeś, a ty, Roksano, pierścień swój zaręczynowy mu oddaj.
Tak mówił Zygmunt, ale Gotfryd stał dalej smutny i milczący, oczu na nikogo nie podnosząc, jak gdyby słów królewskich nie słyszał.
Zdziwił się król.
— Cóż to znaczy, Gotfrydzie? — zapytał. — Czy nie miła ci nagroda, która cię czeka? Czy może już nie kwitnie na Górze Niedostępnej zaklęty kwiat ametystu?
I odparł mu Gotfryd:
— Milsza mi ponad życie byłaby taka nagroda i po dawnemu kwitnie na Górze Niedostępnej zaklęty kwiat ametystu. Jeno nie zdobyłem kwiatu tego, królu, i nie mam prawa do pierścienia księżniczki Roksany.
Zdziwił się tedy jeszcze bardziej król Zygmunt.
— Cóż się więc stało, Gotfrydzie, że z niczym powracasz? Jakaż to powstrzymała cię przeszkoda?
Spuścił jeszcze niżej głowę Gotfryd, wahał się chwilę, jakby słowa, które miał wymówić, przez gardło mu przejść nie chciały, po czym głosem cichym odparł:
— Królu najjaśniejszy! Gdym ujrzał wieniec ogni ogromnych na Górze Niedostępnej, wokół zaklętego kwiatu płonących, zadrżało we mnie serce, poznałem, jak zuchwały był mój zamiar, i uląkłszy się śmierci straszliwej z niczym odjechałem...
W zdumieniu głębokim spoglądali po sobie rycerze.
— Czy dobrze słyszę? Czy to Gotfryd Zwycięzca wyrzekł te słowa haniebne, ust rycerza żadnego niegodne?
Gdyby ktoś inny je powiedział, wybuchłyby śmiechy i drwiny, dano by mu kądziel i wrzeciono i z grona rycerzy precz wygnano. Ale sława Gotfryda tak była wielka, że wszyscy stali niemi i osłupiali, wstydem dziwnym zdjęci. Hańba tego najznakomitszego z ich grona rycerzy tak ich dotknęła, że zdawało się im, iż na całej drużyny spada ona głowy. Nawet Arnold z Trevilu drwić ani śmiać się nie odważając milczał posępnie, a król Zygmunt, którego czyn Gotfryda, nie tylko jako wodza drużyny jego rycerskiej, ale jako rycerza córki jego, księżniczki Roksany, podwójnie obrażał, ani słowem się nie odezwał. I w całej tej ogromnej i ludnej sali taka zapanowała cisza, że zdawać by się mogło, iż nie ma w niej nikogo.
Pobladł jeszcze bardziej Gotfryd, bo była ona cięższa niż śmiech i wyrazy potępienia, i poczuł się samotny i opuszczony, jak gdyby nie wśród towarzyszy, którzy mu wczoraj jeszcze przyjaciółmi byli, ale na pustyni jakowejś się znajdował.
Aliści nagle wśród ciszy grobowej głos się dźwięczny i silny córki królewskiej, księżniczki Roksany, odezwał:
— Zaprawdę, nie wierzę ci, Gotfrydzie!
Drgnęli wszyscy rycerze i oczy ku wzniesieniu, na którym obok tronu ojca swego siedziała księżniczka Roksana, podnieśli, a Gotfryd zadrżał cały i po raz pierwszy, od czasu jak przybył, w twarz ukochanej spojrzał.
I powtórzyła raz jeszcze księżniczka:
— Zaprawdę, nie wierzę ci! Nie wiem, dlaczego bez kwiatu ametystu tu powróciłeś, wiem jednak, że nie nędzne tchórzostwo było tego przyczyną. Nie żądam od ciebie, byś się z postępowania swego wytłumaczył, bo widzę, że tego uczynić nie możesz. Kocham cię i ufam ci, i pierścień mój należy do ciebie!
Postąpił ku księżniczce kilka kroków Gotfryd, do stóp jej się osunął i głowę na jej kolanach ukrywszy jak dziecko zapłakał.
I rzekła doń Roksana: — Małego serca są ludzie, co pierwszemu oskarżeniu na przyjaciela rzuconemu wierzą, choćby ono z własnych ust jego wyszło! Czyż nie byłeś ich towarzyszem w wyprawach niezliczonych, towarzyszem spośród wszystkich najwaleczniejszym? Czyż nie dokonałeś czynów tak sławnych, że żaden rycerz pochlubić się takimi może? A oto uwierzyli bez wahania w twą hańbę i potępili cię w sercu swoim.
I zawstydzili się bardzo rycerze. Jakżesz to mogli choć na chwilę Gotfryda o nikczemne tchórzostwo posądzić? Czyż nie powinni byli zrozumieć, że kryje się tu tajemnica, że pieczęć jakaś usta Gotfrydowi zamyka? Czy nie powinni byli oskarżenia, które na siebie rzucił, śmiechem powitać i towarzyszowi miłemu zaufać, o przyczynę niepowodzenia jego wyprawy nie pytając? Otoczyli go tedy kołem i w ramiona biorąc, i ręce mu ściskając o przyjaźni swej niezmiennej zapewniać zaczęli.
Nagle dziwne jakieś, tęczowe światło rozlało się po całej sali, a gdy zdumieni rycerze obrócili się, by zobaczyć, skąd idą te blaski cudowne, ujrzeli przed sobą złotowłosą panią, o oczach barwy ametystu, z tęczowymi skrzydłami u ramion i kwiatem zaklętym w dłoni.
— Nie chciałam, byś cierpiał zbyt długo, Gotfrydzie — rzekła pani owa z uśmiechem na Gotfryda i Roksanę patrząc — i przybyłam towarzyszom twoim i księżniczce Roksanie o czynie twoim rycerskim opowiedzieć. Widzę wszakże, iż zbędne jest świadectwo wróżek temu, kto posiadł kochające i ufne serce księżniczki Roksany. Posłuchajcie mnie jednak, królu Zygmuncie, księżniczko i wy, szlachetni rycerze, gdyż chcę, by czyn Gotfryda wszystkim był znany i ku wiecznej służył rycerzom nauce. Jestem królewną górską, a ojciec mój posadził na Górze Niedostępnej cudowny kwiat ametystu. Chciał on jednak, by kwiat ten nie tylko najmężniejszemu, ale i najszlachetniejszemu dostał się rycerzowi, i dlatego kazał mi rycerza, który by przez wieniec ogni z sercem nieustraszonym przeszedł, stokroć cięższej poddać próbie. Nie wroga żadnego, ale własną pychę i próżność miał on zwyciężyć. Powiedziałam więc Gotfrydowi, aby się przekonać, czy prawdziwie rycerską ma duszę, że kwiat ametystu jest kwiatem mego życia i że jeśli go zerwie, będę musiała umrzeć. Powiedziałam mu także, że jeśli o poświęceniu, które dla mnie uczynił, komukolwiek opowie, wówczas również śmierć mnie czeka niechybna, gdyż złamałam prawo czarodziejskie, o łaskę go prosząc. I zwyciężył swą pychę i próżność Gotfryd. Wolał na śmiech, hańbę i wzgardę raczej się podać niż czyn nierycerski popełnić. Zwyciężył samego siebie. Najpiękniejsze to jest zwycięstwo! Weź, Gotfrydzie, kwiat ten, który teraz naprawdę dopiero zdobyłeś, i daj go Roksanie, pani swojej, gdyż i jej on się słusznie za serce mężne, ufne i kochające, które cię ani na chwilę nie opuściło, należy!
Wziął tedy Gotfryd z rąk wróżki cudowny kwiat ametystu i księżniczce Roksanie go podał.
A nie wiedział nic o tym, że pierścień, który mu dała Wiwiana, moc miał cudowną nad górami, jak to w następnej opowieści, szlachetni panowie, zobaczycie.