Pani Feliksowa de Vandenesse była trzy razy w lasku Bulońskim; nie mogąc spotkać Raula, wracała zrozpaczona, niespokojna. Natan nie chciał się tam pokazać inaczej, niż w blasku książęcia prasy. Obrócił cały tydzień na wyszukanie pary koni, przyzwoitego kabrioletu i grooma, na przekonywanie wspólników o konieczności oszczędzania czasu równie cennego, jak jego, i pomieszczenia jego ekwipażu w ogólnych kosztach dziennika. Wspólnicy, Massol i du Tillet, zgodzili się tak chętnie na to życzenie, iż stali się w jego oczach najpoczciwszymi chłopcami pod słońcem. Bez tej pomocy życie byłoby dla Raula niemożliwe; stało się zresztą tak ciężkie, mimo iż przeplatane najbardziej delikatnymi rozkoszami idealnej miłości, iż wielu ludzi nawet najtęższej konstytucji nie podołałoby takim ekspensom. Gwałtowna i szczęśliwa miłość zajmuje już wiele miejsca w zwyczajnej egzystencji; ale kiedy podnosi oczy na kobietę postawioną tak wysoko, jak pani de Vandenesse, musi pochłonąć życie człowieka zajętego jak Raul. Oto wymagania, jakie namiętność jego narzucała mu przed wszystkimi innymi. Trzeba mu było znajdować się prawie codziennie, między drugą a trzecią, konno, w lasku Bulońskim, w stroju najbardziej próżniaczego gentlemana. Tam dowiadywał się, w jakim domu, w jakim teatrze ujrzy wieczorem panią de Vandenesse. Opuszczał salony dopiero koło północy, schwyciwszy w lot parę zdań długo wyczekiwanych, kilka okruchów czułości uszczkniętych pod stołem, w przejściu drzwi lub na wsiadanym do powozu. Maria, która pchnęła go w wielki świat, uzyskała dlań zaproszenia na obiady w domach, gdzie bywała sama. Czyż to nie całkiem proste? Przez dumę, porwany namiętnością, Raul nie śmiał mówić o swej pracy. Trzeba było być posłusznym kapryśnym zachceniom niewinnej władczyni, a równocześnie śledzić debaty parlamentarne, wir polityki, czuwać nad redakcją i wystawić dwie sztuki, z których dochód był nieodzowny. Wystarczało, aby pani de Vandenesse zrobiła minkę, kiedy Raul chciał się zwolnić od bytności na balu, koncercie, przechadzce, aby poświęcił swoje interesy dla jej przyjemności. Opuszczając towarzystwo około pierwszej lub drugiej nad ranem, wracał pracować aż do ósmej lub dziewiątej, ledwie że spał trochę, budził się, aby konferować co do opinii dziennika z wpływowymi ludźmi, od których był zawisły, aby roztrząsać tysiąc i jedną wewnętrznych kwestii pisma. Dziennikarstwo styka się, w naszej epoce, ze wszystkim; z przemysłem, z interesami publicznymi i prywatnymi, z nowymi przedsięwzięciami, ze wszystkimi ambicyjkami literatury i jej płodami. Zmęczony, wyczerpany, Natan biegł z gabinetu redakcyjnego do teatru, z teatru do Izby, z Izby do któregoś z wierzycieli, a równocześnie trzeba mu było okazywać się spokojnym, szczęśliwym wobec Marii, galopować u drzwiczek jej powozu ze swobodą człowieka bez trosk, który nie zna innych trudów niż trudy szczęścia. Kiedy, za cenę tylu nieznanych poświęceń, otrzymywał jedynie bardzo słodkie słowa, najtkliwsze zapewnienia wiecznego przywiązania, gorące uściska dłoni uzyskane w ciągu paru chwil samotności, namiętne wykrzykniki odwzajemniające jego zaklęcia, sądził iż jednak popełnia pewną naiwność, tając olbrzymią cenę, jaką płaci te drobne daniny uczucia. Sposobność do wyjaśnień niedługo dała na siebie czekać. W piękny kwietniowy dzień, hrabina przyjęła ramię Natana w ustronnej okolicy lasku Bulońskiego; zamierzała mu wytoczyć miluchną sprzeczkę, mającą za przedmiot owe *nic*, na których kobiety umieją wznosić góry. Zamiast powitać go z uśmiechem na ustach, z czołem promiennym od szczęścia, z oczyma ożywionymi jakąś sprytną i wesołą myślą, ukazała się poważna i surowa. — Co pani? — spytał Natan. — Niech się pan nie zajmuje tymi drobiazgami; powinien pan wiedzieć, że kobiety to dzieci. — Czy uraziłem czym panią? — Byłażbym tutaj? — Ale nie uśmiechasz się do mnie, nie wydajesz się szczęśliwa, że mnie widzisz. — Dąsam się, nieprawdaż? — rzekła, spoglądając nań z ową poddańczą minką, za pomocą której kobiety umieją przybierać wygląd ofiary. Natan szedł obok z uczuciem niepokoju, ze ściśniętym sercem, przygnębiony. — Będzie to zapewne — rzekł po chwili milczenia — coś z rzędu owych błahych obaw, owych mglistych podejrzeń, które pani stawia powyżej największych spraw życia; ma pani sztukę przeważania szali świata, rzucając na wagę ułamek słomki, źdźbło. — Ironia?… Spodziewałam się tego — rzekła spuszczając głowę. — Mario, czy nie widzisz, aniele mój, że rzekłem te słowa, aby ci wydrzeć tajemnicę? — Moja tajemnica będzie zawsze tajemnicą, nawet wówczas kiedy ją panu zwierzę. — Dobrze więc, powiedz… — Nie kochasz mnie — ciągnęła, rzucając mu owo skośne i podstępne spojrzenie, jakim kobiety umieją tak chytrze indagować mężczyznę, wówczas gdy go chcą dręczyć. — Nie kocham?… — wykrzyknął Natan. — Tak, zajmuje się pan zbyt wieloma rzeczami. Czym ja jestem pośród całego tego ruchu? zapomnianą przy każdej sposobności. Wczoraj byłam w Lasku, czekałam na pana… — Ależ… — Włożyłam dla pana nową suknię i pan się nie zjawił; gdzie byłeś? — Ale… — Nie wiedziałam. Jadę do pani d'Espard, nie zastaję tam pana. — Ale… — Wieczorem, w Operze, oczu nie spuściłam z balkonu. Za każdym razem, kiedy drzwi się otwierały, serce biło mi tak, że mało nie pękło. — Ale… — Cóż za wieczór! Nie ma pan nawet pojęcia o tych burzach serca. — Ale… — Życie ściera się w takich wzruszeniach… — Ale… — Zatem? — rzekła. — Tak, życie ściera się — rzekł Natan — i pani, w kilka miesięcy, pochłoniesz moje. Twoje szalone wymówki wydzierają mi również moją tajemnicę… Ha! Nie kocham cię?… Zanadto kocham… Odmalował żywo swoje położenie, opowiedział prace nocne, wyszczególnił obowiązki wiążące go o oznaczonych godzinach, konieczność wywalczenia sukcesu, nienasycone wymagania dziennika, gdzie jest się zniewolonym sądzić, wcześniej od ogółu, wypadki, nie myląc się pod grozą utraty władzy, wreszcie ileż pośpiesznych studiów nad kwestiami, które w tej gorączkowej epoce przepływają równie pospiesznie, jak chmury! Raul zmazał łatwo swoje winy. Margrabina d‘Espard powiedziała mu: nie ma nic bardziej naiwnego niż pierwsza miłość. Okazało się niebawem, iż hrabina winną była przez nadmiar miłości. Kobieta kochająca oddziałuje na wszystko rozkoszą, skruchą lub przyjemnością. Widząc roztaczające się przed nią to olbrzymie życie, hrabina uczuła podziw. Już wprzódy Natan wydał się jej bardzo wielkim, obecnie stał się wzniosłym. Oskarżała siebie, iż nadto go kocha, prosiła, aby przychodził, kiedy może; spłaszczyła te mozoły ambitnego człowieka spojrzeniem podniesionym ku niebu. Będzie czekała! Odtąd potrafi poświęcić swoje przyjemności.Chcąc być jedynie podnóżkiem, była przeszkodą!… płakała z rozpaczy. — Kobiety — rzekła ze łzami w oczach — mogą tedy tylko kochać; mężczyźni mają tysiąc sposobów działania: my możemy jedynie myśleć, modlić się, ubóstwiać. Tyle miłości wymagało nagrody. Rozejrzała się jak słowik, który chce sfrunąć z gałęzi do źródła, czy jest sama w pustkowiu, czy cisza nie kryje jakiego świadka, następnie podniosła głowę ku Raulowi, który pochylił swoją; pozwoliła mu uszczknąć pocałunek, pierwszy, jedyny jakiego miała użyczyć pokątnie, i uczuła się w tej chwili bardziej szczęśliwą niż kiedykolwiek od lat pięciu. Raul uczuł, iż otrzymał zapłatę za wszystkie trudy. Oboje szli, nie bardzo wiedząc dokąd, drogą z Auteuil do Boulogne. Trzeba było wracać do pojazdów; posuwali się z wolna, owym równym i rytmicznym krokiem, który znają kochankowie. Raul miał wiarę w ten pocałunek, dany z ową skromną prostotą, jakiej użycza świętość uczucia. Wszystko złe płynęło ze świata, nie z tej kobiety tak zupełnie mu oddanej. Raul nie żałował udręczeń swego opętanego życia, o których Maria musiała zapomnieć w ogniu pierwszego pragnienia, jak wszystkie kobiety, które nie widzą, godzina po godzinie, straszliwych walk owych wyjątkowych egzystencji. Przejęta tym pełnym wdzięczności podziwem jaki cechuje miłość kobiecą, Maria biegła pewnym, zwinnym krokiem po delikatnym piasku bocznej alei, mówiąc, jak i Raul, mało, ale z serca i do serca. Niebo było czyste, drzewa puszczały pączki, tysiączne brunatne pędzle ożywiały się tu i ówdzie zielonymi perłami. Krzewy, brzozy, wierzby, topole barwiły się pierwszą, delikatną, jeszcze przejrzystą zielonością. Żadna dusza nie zdoła się oprzeć podobnym harmoniom. Miłość dała hrabinie zrozumieć naturę, tak jak jej wytłumaczyła społeczeństwo. — Chciałabym, abyś nie kochał nikogo przede mną! — rzekła. — Twoje życzenie jest spełnione… Objawiliśmy sobie wzajem prawdziwą miłość. Mówił prawdę. Przybierając, wobec tego młodego serca, pozę czystości, Raul wziął się na lep własnych frazesów. Zrodzona zrazu wyłącznie z wyrachowania i próżności, miłość jego stała się szczera. Zaczął od kłamstwa, skończył na tym, iż mówił prawdę. Istnieje zresztą u każdego pisarza trudne do zdławienia uczucie, które skłania go do podziwu wobec moralnego piękna. Wreszcie, w miarę ponoszonych ofiar, człowiek przywiązuje się do istoty, która ich wymaga. Damy światowe, tak samo jak kurtyzany, mają instynkt tej prawdy; może nawet praktykują ją bez świadomości. Toteż, po pierwszym wylewie wdzięczności i zdumienia, hrabina oczarowana była, iż natchnęła kogoś tylą poświęcenia, iż zmusiła do przezwyciężenia tylu trudności. Była miłością człowieka godnego jej. Raul nie wiedział, do czego zobowiąże go fałszywa wielkość; kobiety bowiem nie pozwalają kochankowi zejść z piedestału. Nie przebacza się bogu najmniejszej małostki. Maria nie znała słowa-zagadki, jakie Raul zwierzył przyjaciołom na wieczerzy u Veryego. Walka tego pisarza w pośledniejszych szeregach zajęła dziesięć pierwszych lat młodości; chciał być kochany przez jedną z królowych wielkiego świata. Próżność, bez której miłość jest bardzo wątła, powiedział Chamfort, podtrzymywała jego namiętność i miała ją wzmagać z dnia na dzień. — Czy możesz mi przysiąc — rzekła Maria — że nie należysz i nie będziesz nigdy należał do żadnej kobiety? — Zarówno nie byłoby w moim życiu czasu dla innej kobiety, jak nie byłoby dla niej miejsca w mym sercu — odpowiedział, szczery w tej chwili, tak bardzo gardził Floryną. — Wierzę ci — rzekła. Skoro doszli do alei, w której czekały powozy, Maria porzuciła ramię Natana, który przybrał postawę pełną szacunku, tak jakby ją właśnie spotkał; przeprowadził ją z odkrytą głową aż do pojazdu; następnie pomknął za nią aleją Karola X, wdychając pył wznoszący się spod kół kolaski i ścigając wzrokiem pióra w kształcie wierzby płaczącej powiewające na wietrze. Mimo szlachetnych wyrzeczeń Marii, Raul, party namiętnością, znajdował się wszędzie, gdzie ona była; ubóstwiał tę niezadowoloną zarazem i szczęśliwą minkę, jaką przybierała hrabina, daremnie siląc się go połajać, iż trwoni czas tak bardzo mu potrzebny. Maria ujęła w ręce kierunek prac Raula, udzieliła mu formalnych rozkazów co do użytku godzin, nie wychodziła z domu, aby mu odjąć wszelki pozór do rozproszeń. Czytywała co rano dziennik, stała się heroldem sławy Stefana Lousteau, felietonisty, który wydał się jej czarujący, Felicjana Vernon, Klaudiusza Vignon, słowem wszystkich współpracowników Natana. Wpłynęła na Raula, aby oddał sprawiedliwość de Marsayowi, kiedy umarł, i przeczytała z upojeniem wielką i piękną pochwałę, jaką Raul skreślił dla zmarłego ministra, potępiając zarazem jego machiawelizm i nienawiść mas. Była oczywiście obecna w prosceniowej loży Gymnase, ma premierze sztuki, na którą Natan liczył i której sukces zdawał się olbrzymi. Dała się oszukać burzy kupionych oklasków. — Nie byłaś dzisiaj pożegnać się z *Włochami*? — spytała lady Dudley, do której udała się po przedstawieniu. — Nie, byłam na premierze w Gymnase. — Nie mogę ścierpieć wodewilu. Jestem na tym punkcie jak Ludwik XIV na punkcie Teniersów — rzekła lady Dudley. — Ja — rzekła pani d'Espard — uważam, że autorowie zrobili postępy. Wodewil zmienił się dziś w urocze komedie, pełne dowcipu i wymagające dużo talentu; toteż bawię się na nich przednio. — Aktorzy są zresztą wyborni — rzekła Maria. W Gymnase grali dziś wieczór znakomicie; sztuka trafiała im do przekonania, dialog jest żywy, dowcipny. — Jak u Beaumarchais'go — rzekła lady Dudley. — Pan Natan nie jest jeszcze Molierem; ale… — rzekła pani d'Espard, patrząc na hrabinę. — Robi wodewile — rzekła pani Karolowa de Vandenesse. — I zwala ministeria — dodała pani de Manerville. Hrabina milczała; byłaby chciała odpowiedzieć wyostrzonym epigramem; czuła, iż serce jej wzbiera od napływu wściekłości; nie znalazła nic lepszego nad odpowiedź: — Będzie je może stwarzał. Wszystkie kobiety wymieniły wzrok tajemniczego porozumienia. Skoro Maria de Vandenesse odeszła, Mioїna de Saint-Héren wykrzyknęła: — Ależ ona ubóstwia Natana! — I nawet nie kryje się z tym zbytnio — rzekła pani d'Espard. Nadszedł maj; Vandenesse zabrał żonę na wieś, gdzie jedyną jej pociechą były namiętne listy Raula, do którego pisywała codziennie.Nieobecność hrabiny byłaby mogła wyratować Raula z otchłani, w której postawił nogę, gdyby Floryna była przy nim; ale był sam, pośród przyjaciół, którzy stali się tajonymi wrogami od chwili, gdy objawił chęć górowania nad nimi. Współpracownicy nienawidzili go w danej chwili, gotowi zresztą podać mu rękę i pocieszyć w razie upadku, a ubóstwiać go w razie tryumfu. Tak toczy się światek Literacki. Lubi się tam jedynie niższych od siebie. Każdy jest nieprzyjacielem tego, kto dąży do wywyższenia. Ta powszechna zawiść zdziesięciokrotnia widoki ludzi miernych, którzy nie budzą zazdrości ani podejrzeń. Ci posuwają się swoją drogą na sposób kretów, i, mimo swej tępoty, zdobywają w „Monitorze” tłuste posadki, podczas gdy ludzie z talentem biją się jeszcze u drzwi, aby sobie przeszkodzić wejść. Głucha nieprzyjaźń tych rzekomych przyjaciół, którą Floryna byłaby przemknęła z wrodzoną kurtyzanom sztuką odgadnięcia prawdy wśród tysiąca hipotez, nie była największym niebezpieczeństwem. Dwaj wspólnicy, adwokat Massol i bankier du Tillet, umyślili zaprząc jego zapał do wozu, w którym się rozpierali, wyparować go, gdy już nie będzie zdolny dostarczać dziennikowi żeru, i pozbawić go tej wielkiej siły z chwilą, gdy oni zechcą się nią posłużyć. Dla nich Natan reprezentował pewną sumę do pożarcia, potęgę literacką o sile dziesięciu piór do zużycia. Massol, jeden z tych adwokatów, którzy sztukę mówienia bez końca biorą za wymowę, którzy, wedle znanej definicji, posiadają sekret znudzenia mówiąc wszystko, plaga zgromadzeń, na których obniżają wszelką rzecz, chcąc, za każdą cenę, wysunąć się na pierwszy plan, nie marzył już o tece Sprawiedliwości; widział, jak, w ciągu czterech lat, przesunęło się pięciu czy sześciu tych dygnitarzy i zniechęcił się do ministerialnego fraka. Jako odszkodowanie za tekę chciał katedry fakultetu prawnego, miejsca w Radzie Stanu, wszystko zaprawne krzyżem Legii Honorowej. Du Tillet i Nucingen gwarantowali mu krzyż i godność referendarza, jeżeli będzie im szedł na rękę; osądził, iż dają większe gwarancje niż Natan i słuchał ich ślepo. Aby lepiej uśpić Raula, ludzie ci pozwalali mu wykonywać w dzienniku władzę bez kontroli. Du Tillet posługiwał się dziennikiem jedynie w interesach giełdowych, na których Raul nic się nie rozumiał; ale przez barona de Nucingen zawiadomił już Rastignaka, że dziennik będzie po cichu popierał rząd, pod jedynym warunkiem, aby wspomógł jego kandydaturę w zastępstwie p. de Nucingen, przyszłego para Francji. Nucingen został, swego czasu, posłem w jakimś zapadłym kącie o szczupłej liczbie wyborców, dokąd obecnie wysyłano dziennik obficie i *gratis*. Tak więc Raul był igraszką w ręku bankiera i adwokata, którzy z nieskończoną przyjemnością patrzyli na to, jak króluje w dzienniku. Korzystając ze wszystkich przewag, zgarniając wszystkie owoce miłości własnej i inne, Natan, zachwycony, uważał wspólników, jak w czasie owej kwestii funduszów *lokomocyjnych*, za najpoczciwszych chłopców w świecie, i sądził, że ich wyprowadził w pole. Nigdy ludzie wyobraźni, dla których nadzieja jest podstawą życia, nie chcą sobie powiedzieć, że w interesach najniebezpieczniejszym momentem jest ten, kiedy wszystko idzie wedle ich życzeń. Była to chwila tryumfu, z której zresztą skorzystał Natan, zdobywając sobie wejście w świat polityczny i finansowy; du Tillet przedstawił go Nucingenom. Pani de Nucingen przyjęta jak najlepiej Raula, nie tyle dla niego, ile dla pani de Vandenesse; ale kiedy natrąciła parę słów o hrabinie, Natan sądził, iż okaże niepospolitą delikatność czyniąc sobie parawan z Floryny; rozwiódł się z zadowoloną z siebie szlachetnością nad stosunkiem swoim z aktorką, niepodobnym do zerwania. Czyż opuszcza się pewne szczęście dla paru zalotnych minek arystokratki? Natan, wodzony za nos przez Nucingena i Rastignaka, przez du Tilleta i Blondeta, użyczył szumnie swego poparcia oportunistom, celem stworzenia ich przelotnego gabinetu. Następnie, aby dojść do władzy czystym, uchylił się ostentacyjnie od korzyści w kilku przedsiębiorstwach, które zawiązały się przy pomocy dziennika; on, który nie wahał się „wpakować” przyjaciół i postąpić sobie niezbyt skrupulatnie z paroma przemysłowcami w pewnych krytycznych momentach! Kontrasty te, zrodzone z próżności i ambicji, spotyka się w wielu podobnych egzystencjach. Potrzeba, aby płaszcz był wspaniały dla publiczności, ściąga się tedy sukno u przyjaciół, aby pozatykać dziury. Mimo to, w dwa miesiące po wyjeździe hrabiny, Raul przeżył kwadransik, który, pośród całego tryumfu, zdjął go pewnym niepokojem. Du Tillet zaliczył już naprzód sto tysięcy franków. Pieniądze dane przez Florynę, pierwszy wkład Natana, pochłonął *fiskus* i koszta puszczenia w ruch pisma, które były olbrzymie. Trzeba było myśleć o przyszłości. Bankier przyszedł pisarzowi z pomocą, przyjmując jego weksle na pięćdziesiąt tysięcy z terminem czteromiesięcznym. W ten sposób du Tillet trzymał Raula na uzdzie. Przy pomocy tego dodatku koszta dziennika były zapewnione na pół roku. W oczach niektórych pisarzy to wieczność. Zresztą przy pomocy anonsów, komiwojażerów, dzięki złudnym korzyściom ofiarowanym abonentom, zebrano ich dwa tysiące. Ten połowiczny sukces ośmielał do rzucania banknotów w to palenisko. Jeszcze trochę wysiłków talentu, niech przyjdzie jakiś proces polityczny, pozorne prześladowanie, i Raul stawał się jednym z owych nowoczesnych kondotierów, których atrament zastępuje dzisiaj dawny proch armatni. Na nieszczęście, układ ten zawarto w chwili gdy Floryna wróciła, przywożąc około pięćdziesięciu tysięcy franków. Zamiast stworzyć sobie fundusz rezerwowy, Raul, pewien powodzenia, które było mu tak nieodzowne, już upokorzony iż poprzednio przyjął pieniądze aktorki, urósłszy wewnętrznie we własnych oczach przez swą miłość, odurzony podstępnymi pochwałami swych dworaków, oszukał Florynę co do położenia i zmusił ją, aby użyła tej sumy na stworzenie na nowo domu. Aktorka, której nie było trzeba dwa razy tego powtarzać, wpakowała się w trzydzieści tysięcy franków długu. Wynajęła rozkoszny domek, cały dla siebie, przy ulicy Pigalle, gdzie wróciło jej dawne towarzystwo. Dom dziewczyny postawionej tak jak Floryna stanowił neutralny teren, bardzo sposobny dla ambitnych polityków, którzy traktowali, jak Ludwik XIV u Holendrów, bez Raula o Raula. Natan zachował na powrót aktorki sztukę, której główna rola znakomicie się jej nadawała. Sztuka ta, rodzaj dramatycznego wodewilu, miała być pożegnaniem Raula ze sceną. Dzienniki, których ta uprzejmość dla Raula nic nie kosztowała, przygotowały taką owację dla Floryny, że Komedia Francuska zaczęła mówić o engagement. Felietoniści wskazywali we Florynie następczynię panny Mars. Tryumf ten dostatecznie oszołomił aktorkę, aby jej przeszkodzić w studiowaniu terenu, po którym kroczył Natan; żyła w świecie uczt i festynów. Królując nad tym dworem pełnym cisnących się suplikantów, ten za swoją książką, ten za sztuką, ten za tancerką, za teatrem, za przedsiębiorstwem, za reklamą, pogrążała się we wszystkich rozkoszach potęgi prasy, widząc w nich przedświt ministerialnych wpływów. Wedle głosu tych, którzy ją odwiedzali, Natan był wielkim mężem politycznym. Natan nie przerachował się w swoim przedsięwzięciu, będzie posłem, z pewnością i ministrem przez jakiś czas, jak tylu innych. Aktorki z trudnością powiadają *nie* temu, co im schlebia. Krytyki teatralne przyznawały Florynie zbyt wiele talentu, aby mogła nie ufać dziennikowi i tym, co go robią. Zbyt mało znała mechanizm prasy, aby troszczyć się o środki. Dziewczęta z rodzaju Floryny widzą zawsze jedynie rezultaty. Co do Natana, wierzył wówczas, że, z następną sesją, dojdzie do upragnionego celu, wraz z dwoma dziennikarzami, z których jeden, wówczas minister, starał się wyparować kolegów, aby się umocnić. Po półrocznej nieobecności Natan ujrzał Florynę z przyjemnością i wrócił niedbale do swych przyzwyczajeń. Ciężkie brzemię tego życia zahaftowywał tajemnie najpiękniejszymi kwiatami idealnej miłości oraz przyjemnościami, jakie siała w nim Floryna. Listy jego do Marii były arcydziełem miłości, wdzięku i stylu. Natan czynił z niej światło swego życia, nie przedsięwziął nic, nie poradziwszy się swego dobrego geniusza. Zrozpaczony, iż znajduje się po stronie gminu, chciał chwilami chwycić się sztandaru arystokracji, ale, mimo iż mistrz nad mistrze w ekwilibrystyce pióra, widział absolutną niemożliwość przeskoczenia z lewicy na prawicę; łatwiej było zostać ministrem. Cenne listy Marii spoczywały w portfelu z tajemniczym zamkiem, ofiarowanym przez Hureta czy Ficheta, jednego z dwóch mechaników, bijących się w tej chwili w Paryżu na ciosy anonsów i afiszów, który z nich wykona bardziej nieprzenikniony i dyskretny zamek. Portfel ten spoczywał w nowym buduarze Floryny, gdzie Raul pracował. Nie ma istoty łatwiejszej do oszukania, niż kobieta, której się zwykło wszystko mówić; nie wystrzega się niczego, sądzi że wszystko widzi i wie. Zresztą, od czasu powrotu, aktorka patrzała na życie Natana i nie widziała w nim nic nieprawidłowego. Nigdy nie wpadłaby na myśl, że portfel ten, ledwie że zauważony, zamykany bez afektacji, zawiera skarby miłości, listy rywalki, które, zgodnie z prośbą Raula, hrabina adresowała do redakcji. Położenie Natana zdawało się tedy nad wyraz świetne. Miał wielu przyjaciół. Dwie sztuki napisane do spółki dostarczały środków zbytku i odejmowały wszelką troskę o przyszłość. Zresztą nie troszczył się absolutnie o wierzytelność du Tilleta, swego druha. — Jak podejrzewać przyjaciela? — powiadał, kiedy, w pewnych momentach, Blondet, w swoim zwyczaju analizowania wszystkiego, wyrażał niejakie obawy. — Ależ nieprzyjaciół nie potrzebujemy podejrzewać — mówiła Floryna. Natan bronił du Tilleta. Du Tillet był to najlepszy, najuczynniejszy, najzacniejszy człowiek. Ta egzystencja tancerza na linie bez drążka utrzymującego równowagę przeraziłaby każdego, nawet obojętnego świadka, gdyby przeniknął jej tajemnicę; ale du Tillet patrzał na nią ze stoicyzmem i z suchym okiem parweniusza. Przyjacielska dobroduszność w stosunkach z Natanem kryła piekielne szyderstwo. Jednego dnia, uścisnął mu dłoń wychodząc od Floryny i patrzał, jak wsiada do kabrioletu. — Pędzi to do Lasku z miną urodzonego księcia — rzekł do Stefana Lousteau, wcielonego zawistnika — a za pół roku znajdzie się może pod kluczem za długi. — On? Nigdy! — wykrzyknął Lousteau; — Floryna do tego nie dopuści. — Któż ci ręczy, mój chłopcze, że będzie dbała oń jeszcze? Co do ciebie, który wart go jesteś tysiąc razy, będziesz z pewnością za pół roku naszym naczelnym redaktorem.