Tak więc, podczas gdy biedna Ewa, przy ulicy du Rocher, układała się na spoczynek w białych prześcieradłach wstydu, przerażała się rozkoszą, z jaką przysłuchiwała się rzekomemu wielkiemu poecie i bujała między głosem wdzięczności dla Feliksa a złoconymi słowami węża, te trzy wytarte dusze deptały po tkliwych i białych kwiatach jej rodzącej się miłości. Och! gdyby kobiety znały cyniczny ton, jaki ci mężczyźni, tak cierpliwi, tak obleśni przy nich, przybierają zdala od nich! jak sobie drwią z tego, co ubóstwiają! Jakże analizował i rozbierał błazeński żart tę świeżą, wdzięczną i wstydliwą istotę; ale też co za tryumf! Im więcej traciła osłon, tym więcej jawiła piękności. W tej chwili Maria porównywała Raula i Feliksa, nie podejrzewając niebezpieczeństwa, na jakie wystawia się serce czyniąc podobne zestawienia. Trudno znaleźć w świecie większy kontrast, niż zaniedbany, żywiołowy Raul a Feliks de Vandenesse, wypielęgnowany jak strojnisia, ubrany na ostatni guzik, obdarzony uroczą *disinwolturą*, zwolennik angielskiej elegancji, do jakiej zaprawiła go niegdyś lady Dudley. Taki kontrast przemawia do wyobraźni kobiet, dość skłonnych do przerzucania się z jednej ostateczności w drugą. Hrabina, osoba cnotliwa i nabożna, zabroniła samej sobie myśleć o Raulu; obudziwszy się nazajutrz w swoim raju, wyrzucała sobie, że jest niewdzięczną żoną. — Co sądzisz o Raulu Natanie? — spytała przy śniadaniu męża. — Kuglarz jarmarczny — odparł hrabia — jeden z tych wulkanów, które się uspokaja za pomocą trochy złotego piasku. Hrabina de Moncornet źle czyni, przyjmując go u siebie. Odpowiedź ta zmroziła Marię, tym bardziej iż Feliks, wtajemniczony w kulisy literackiego światka, poparł swój sąd dowodami, opowiadając, co wiedział z życia Raula, życia na wskroś nieporządnego, splecionego z życiem modnej aktorki Floryny. — Ten człowiek ma dar — rzekł w końcu — ale nie ma ani wytrwania, ani cierpliwości, które go uświęcają i czynią boskim narzędziem. Chce narzucić się światu, próbując żyć na stopie, na której nie może się utrzymać. Prawdziwe talenty, ludzie pracowici, szanowni, nie postępują w ten sposób: kroczą odważnie swoją drogą, godzą się ze swą nędzą i nie pokrywają jej szychem. Myśl kobiety obdarzona jest nieprawdopodobną elastycznością: kiedy otrzyma cios maczugi, ugina się na pozór zmiażdżona, i wraca do formy w danym czasie i okolicznościach. — Feliks z pewnością ma słuszność — rzekła sobie zrazu hrabina. Ale, w trzy dni później, myślała o wężu, przyciągana tym słodkim zarazem i okrutnym uczuciem, które budził w niej Raul, a którego Vandenesse, nieszczęściem dla siebie, nie dał jej nigdy poznać. Państwo Feliksowie udali się na bal do lady Dudley, gdzie de Marsay pojawił się w świecie po raz ostatni, umarł bowiem w dwa miesiące później, zostawiając reputację męża stanu olbrzymiej miary, którego doniosłość, zdaniem Blondeta, nie dość jeszcze zrozumiano. W zebraniu tym, odznaczającym się skupieniem wielu aktorów politycznego dramatu, bardzo zdumionych, iż znaleźli się razem, Vandenesse i hrabina zastali Raula Natana. Była to jedna z pierwszych uroczystości wielkiego świata. Salony przedstawiały magiczny wygląd: kwiaty, diamenty, świetne fryzury, całe puzdra klejnotów, wszystkie wyszukania stroju. Można by przyrównać ów salon do pysznej cieplarni, w której bogaty amator gromadzi najwspanialsze rzadkości. Ten sam blask, ta sama delikatność tkanin. Przemysł ludzki, zda się, wystąpił do walki z żywymi tworami. Wszędzie gazy białe lub barwne jak skrzydła najpiękniejszej ważki, krepy, koronki, blondyny, tiule mieniące się niby kapryśne twory świata owadów, powycinane, sfalowane, pozębione, nitki pajęcze ze złota, srebra, mgły jedwabiu, kwiaty haftowane przez wróżki lub ukwiecone przez spętanych geniuszków, pióra barwione ogniami tropików, spływające z dumnych głów w kształt wierzby płaczącej, perły skręcone w warkocze, materie prążkowane, wycinane, wyciskane, jak gdyby geniusz arabesek wspomagał przemysł francuski swym podszeptem. Zbytek ten harmonizował ze zgromadzonymi tam pięknościami. Oko pieściło najbielsze ramiona, jedne koloru ambry, drugie lśniące tak, iż można by mniemać, że są szlifowane, te o połysku satyny, inne matowe i pulchne, jak gdyby Rubens ulepił je ze swej farby, słowem wszystkie odcienie, jakie człowiek znalazł dla białości. Widziało się oczy błyszczące jak onyksy lub turkusy, okolone czarnym aksamitem lub jasnymi frędzlami; owale twarzy przypominające najwdzięczniejsze typy różnych krajów, czoła wzniosłe i majestatyczne, to znów łagodnie wysklepione jakby od kłębiących się myśli, lub płaskie, jak gdyby się krył pod nimi niezwyciężony opór; następnie — niemały urok tych festynów zgotowanych dla wzroku — biusty pełne, takie, jak je lubił Jerzy IV, lub rozdzielone modą XVIII wieku, lub ściśnięte ku sobie, jak pragnął Ludwik XV; ale ukazywane śmiało bez osłonek, lub pod owymi ładnymi marszczonymi napierśnikami z portretów Rafaela. Najładniejsze nóżki napięte w kroku tanecznym, kibicie omdlewające w objęciach walca, ścigały oczy nawet najbardziej obojętnych. Szmery najsłodszych głosów, szelesty sukien, szepty tańca, zderzenia walcujących, towarzyszyły kapryśnie muzyce. Pałeczka wróżki zdawała się kierować tym duszącym czarodziejstwem, melodią zapachów, światłami iryzującymi w kryształach dźwigających zapalone świece, obrazami mnożonymi przez zwierciadła. To zebranie najpiękniejszych kobiet i najpiękniejszych strojów odrzynało się od czarnej masy mężczyzn, w której zwracały uwagę wytworne, delikatne i poprawne profile szlachty, płowe wąsy i poważne twarze Anglików, pełne uroku fizjognomie francuskiej arystokracji. Wszystkie ordery Europy migotały na piersiach, zawieszane na szyi, lub opadające na biodra. Kiedy się patrzyło na ten świat, przedstawiał on nie tylko błyszczące barwy w stroju, miał duszę, żył, myślał, czuł. Ukryte namiętności dawały mu fizjognomię; podchwycilibyście wymienione sprytne spojrzenia, spostrzegli młode dziewczęta oszołomione i zaciekawione, dyszące powstrzymywanym pragnieniem, zawistne kobiety wymieniające złośliwości pod wachlarzem lub obsypujące się przesadnymi komplementami. Wystrojone, ufryzowane, upachnione towarzystwo rzucało się w szał zabawy, który uderzał do głowy niby zawrotne opary. Zdawało się, że, ze wszystkich tych ciał, jak ze wszystkich serc, wydzielały się uczucia i myśli, które się zagęszczały, i których masa oddziaływała podniecająco na osoby nawet najchłodniejsze. W momencie największego ożywienia tego odurzającego wieczoru, w kącie złoconego salonu, w którym grało paru bankierów, ambasadorowie, dawni ministrowie i stary, cyniczny lord Dudley, który przypadkiem się zjawił, pani Feliksowa de Vandenesse uczuła nieprzeparty pociąg porozmawiania z Natanem. Być może ulegała owemu szałowi balu, który często wydarł wyznania najbardziej powściągliwym. Na widok tego igrzyska i przepychów świata, w który wstępował po raz pierwszy, Natan uczuł w sercu ukąszenie zdwojonej ambicji. Widząc Rastignaka, którego młodszy brat otrzymał właśnie infułę w dwudziestym siódmym roku, którego szwagier, Marcjal de la Roche-Hugon, był ministrem, który sam był wicesekretarzem stanu i miał, wedle głosu opinii, zaślubić jedyną córkę barona de Nucingen; widząc w ciele dyplomatycznym nieznanego pisarza, tłumacza zagranicznych pism dla dziennika, który od 1830 stał się dynastycznym, widząc wreszcie wyrobników *artykułu*, którzy przeszli do Rady Stanu, profesorów, którzy wyrośli na parów Francji, ujrzał z bólem, że wszedł na złą drogę, głosząc zwalenie tej arystokracji, w której błyszczą szczęśliwe talenty, zręczność uwieńczona powodzeniem, istotne wyższości. Blondet, tak nieszczęśliwy, tak wyzyskiwany w dziennikarstwie, ale tak dobrze przyjmowany w tym świecie, mogący jeszcze, gdyby chciał, wejść na drogę fortuny dzięki stosunkowi z panią de Montcornet, stał się w oczach Natana uderzającym przykładem wszechpotęgi „towarzystwa”. W głębi serca postanowił zadrwić sobie z przekonań na wzór de Marsaya, Rastignaka, Blondeta, Talleyranda, patrona tej sekty, liczyć się tylko z faktami, wykręcać je na swoją korzyść, widzieć w każdym systemie broń, i nie zakłócać społeczeństwa tak dobrze urządzonego, tak pięknego, tak zgodnego z naturą. — Przyszłość moja — powiedział sobie — zawisła od kobiety należącej do tego świata. W tej myśli, powziętej w ogniu palącego pragnienia, spadł na hrabinę de Vandenesse niby jastrząb na zdobycz. Ta urocza istota, tak ładna w stroiku z marabutów, przywodzącym na myśl rozkoszną miękkość obrazków Lawrenca i harmonizującym ze słodyczą jej charakteru, uległa wrażeniu kipiącej energii oszalałego ambicją poety. Lady Dudley, której oku nic nie uchodziło, ułatwiła tę rozmowę — wydając hrabiego de Vandenesse na łup pani de Manerville. Silna swoim dawnym wpływem, kobieta ta ujęła Feliksa w sidła mocno drażliwych wyjaśnień, zwierzeń upiększonych rumieńcami, żalów delikatnie rzuconych niby kwiaty pod jego stopy, rekryminacji, w których występowała w swojej obronie, aby wywołać jego zarzuty. Para zwaśnionych kochanków rozmawiała pierwszy raz tak poufnie. Podczas gdy dawna Beatrice jej męża rozgrzebywała popiół wygasłych rozkoszy, aby w nim odnaleźć jakich parę węgielków, pani Feliksowa de Vandenesse odczuwała te gwałtowne wzruszenia, o jakie przyprawia kobietę pewność, iż schodzi z prostej drogi i stąpa po zakazanym terenie: wzruszenia, które nie są bez uroku i które budzą tyle uśpionych potęg. Dramaturg, dobrze bity w Szekspirze, rozwinął swe nędze, opowiedział swą walkę z ludźmi i losem, uchylił rąbek wielkości bez podstaw, nieznanego politycznego geniuszu, życia bez szlachetniejszego przywiązania. Nie mówiąc o tym ani słowa wprost, nasunął uroczej kobiecie myśl odegrania wobec niego szczytnej roli, jaką gra Rebeka w Iwanhoe: kochać, otaczać opieką. Wszystko odbyło się w eterycznych regionach uczucia. Niezapominajki nie są bardziej błękitne, lilie bardziej czyste, czoła serafinów bardziej białe, niż były w tej rozmowie obrazy, rzeczy, oraz rozjaśnione, promienne czoło artysty, który mógłby posłać rozmowę swoją wprost do drukarni. Natan dobrze się wywiązał z roli kuszącego płaza; zamigotał przed oczyma hrabiny wszystkimi barwami nieszczęsnego jabłka. Maria opuściła bal szarpana wyrzutami, które podobne były do nadziei, łechtana pochwałami głaskającymi jej próżność, poruszona w najgłębszych zakątkach serca, ujęta przez swoje cnoty, uwiedziona litością dla nieszczęścia. Być może pani de Manerville przyciągnęła Vandenessa aż do salonu, gdzie żona jego rozmawiała z Natanem; może przybył tam sam, szukając Marii, aby już odjechać; może rozmowa, którą prowadził, obudziła jakieś drzemiące żale… Jak bądź się rzeczy miały, kiedy hrabina zbliżyła się, aby przyjąć ramię męża, zauważyła iż czoło jego powleka chmura smutku i zadumy. Hrabina zlękła się, czy mąż nie zauważył czego. Gdy została sama w karecie z Feliksem, rzuciła mu uśmiech pełen domyślników i rzekła: — Czy mi się zdawało, czy w istocie rozmawiałeś z panią de Manerville? W chwili, gdy powóz wjeżdżał w bramę, Feliks nie zdołał jeszcze wybrnąć z pełnych wdzięku przekomarzań, w jakie zaplątała go żona. Był to pierwszy podstęp dyktowany przez miłość. Maria uczuła się szczęśliwa, iż odniosła tryumf nad człowiekiem, który, aż dotąd, zdawał się tyle od niej wyższy. Zakosztowała pierwszy raz radości, jaką w tych drobnych bitwach daje uczucie wygranej. Między ulicą Basse-du-Rempart i Neuve-des-Mathurins, na trzecim piętrze mizernego i brzydkiego domu Raul posiadał małe mieszkanko, nagie, opuszczone i zimne. Tu miał rezydencję dla obcej publiczości, dla neofitów literackich, wierzycieli, natrętów i różnych nudziarzy, których osadza się w miejscu na progu swego poufnego życia. Jego istotne mieszkanie, jego pełna egzystencja, reprezentacja mieściły się u panny Floryny, aktorki wprawdzie drugorzędnej, ale którą, od dziesięciu lat, przyjaciele Natana, dzienniki, uczynni autorowie, wszrubowywali między znakomitości sceniczne. Od dziesięciu lat Raul przywiązał się do tej kobiety tak, iż spędzał u niej pół życia; jadał u niej, kiedy nie podejmował przyjaciół ani też nie miał proszonego obiadu. Z ostatecznym stopniem zepsucia Floryna łączyła przemiłe zalety umysłu, które rozwinęło u niej obcowanie z artystami, a które subtelniały z każdym dniem pod wpływem światowego wyrobienia. Bogactwa duchowe uchodzą za rzadki przymiot u aktorów, tak naturalnym jest przypuszczenie, iż ludzie, którzy trawią życie na wystawianiu wszystkiego zewnątrz, nie posiadają nic wewnątrz! Ale, jeżeli zważyć niewielką liczbę aktorów i aktorek każdej epoki, oraz mnogość autorów dramatycznych i czarujących kobiet, jaką wydaje ta gmina, ma się wszelkie prawo odeprzeć te opinię. Polega ona na wiekuistym zarzucie stawianym artystom dramatycznym, których oskarża się w czambuł, że zatracają swe osobiste uczucia w plastycznym wyrażeniu namiętności, podczas gdy oni obracają na to jedynie siły umysłu, pamięci i wyobraźni. Wielcy aktorzy to istoty, które, wedle określenia Napoleona, umieją pochwycić łączące nici, jakie natura rzuciła między zmysłami a myślą. Molier i Talma byli, w podeszłym wieku, bardziej rozkochani, niż się to zdarza zwyczajnym ludziom. Zmuszona przysłuchiwać się rozmowom dziennikarzy którzy odgadują i obliczają wszystko, pisarzy którzy wszystko przewidują, obserwować pewnych ludzi politycznych czyhających w jej saloniku na momenty szczerości u drugich, Floryna przedstawiała mieszaninę demona i anioła, która czyniła ją godną amfitrionką tych wygów: czarowała ich zimną krwią. Zepsucie jej umysłu i serca podobało się im nieskończenie. Mieszkanie Floryny, wzbogacone wotami miłości, jawiło ów krańcowy przepych właściwy kobietom, które, mało dbałe o cenę rzeczy, dbają jedynie o rzeczy same i dają im wartość swego kaprysu; które, w przystępie gniewu, łamią wachlarz lub puzderko godne królowej, a podnoszą głośny krzyk, gdy kto stłucze fajansową miseczkę ich pieska. Jadalnia Floryny, pełna najwykwintniejszych darów, może posłużyć za obraz bezładu tego królewskiego i niedbałego zbytku. Ściany, sufit nawet, pokrywały boazerie rzeźbione w prawdziwym dębie, ożywione nitkami matowego złota. Tutaj pociągnął oczy świetny szkic Decampsa; tam rzeźbiona figura anioła trzymającego kropielnicę, dar Antonina Moine; dalej powabny obrazek Eugeniusza Deveria, posępna figura hiszpańskiego alchemika pędzla Ludwika Boulanger, autograf lorda Byrona pisany do Karoliny, a oprawny w heban rzeźbiony dłutem Elschoeta; naprzeciwko list Napoleona do Józefiny. Wszystko to rozmieszczone bez symetrii, ale z niepochwytną sztuką. Była w tym jakaś zalotność i niedbałość zarazem, dwie właściwości, które kojarzą się jedynie u artystów. Na drewnianym, uroczo rzeźbionym kominku — nic prócz oryginalnej florenckiej statuetki, przypisywanej Michałowi Aniołowi: faun odkrywający kobietę pod skórą młodego pasterza. Oryginał tej figurki znajduje się w skarbcu wiedeńskim. Po obu stronach świeczniki, które wyszły spod dłuta z czasów Odrodzenia. Zegar Boule‘a na postumencie z szyldkretu, inkrustowanym arabeskami z miedzi, widniał na konsolce, między dwiema figurkami ocalałymi z grabieży jakiegoś opactwa. W rogach błyszczały na piedestałach lampy o królewskim przepychu, którymi fabrykant opłacił jakąś szumną reklamę swego systemu. Na wspaniałej etażerce puszyło się srebrne nakrycie, sumiennie nabyte w pojedynku miłosnym, w którym jakiś lord uznał przewagę francuskiego narodu; serwis porcelanowy — słowem zbytek artysty, który nie ma innego kapitału prócz swego umeblowania. Sypialnia w kolorze fioletowym była marzeniem aktorki w początkach jej kariery: aksamitne firanki podbite białym jedwabiem, upięte na tiulowych zasłonach; sufit z białego kaszmiru podkreślonego fioletowym atłasem; u stóp łóżka dywan z gronostajów; pod oponami, podobnymi do wywróconej lilii, znajdowała się lampka, aby można było czytać dzienniki jeszcze przed ich wyjściem. Żółty salonik, ożywiony ornamentami w kolorze florentyńskiego brązu, harmonizował z tym przepychem; ale dokładny opis uczyniłby te stronice nazbyt podobnymi do ogłoszenia licytacji z wyroku trybunału. Aby znaleźć porównanie dla wszystkich tych pięknych rzeczy, trzeba by iść o dwa kroki stamtąd, do Rotszylda. Zofia Gringoult, która, pospolitym dziś obyczajem, przybrała imię Floryny, rozpoczęła karierę, mimo swej piękności, na podrzędnych scenach. Powodzenie i los zawdzięczała Raulowi Natanowi. Skojarzenie tych dwojga artystów, nierzadkie w teatralnym i literackim świecie, nie przynosiło ujmy Raulowi, który zachowywał wszelkie pozory należne swemu wybitnemu stanowisku. Mimo to fortuna Floryny nie posiadała trwałych podstaw. Bieżące dochody pochodziły z gaży, z gościnnych występów w czasie urlopu i ledwie wystarczały na stroje i gospodarstwo. Natan nastręczał jej, tu i ówdzie, kontrybucje, jakimi okładał nowopowstające przedsięwzięcia przemysłowe; ale, mimo że zawsze znajdywała w nim pomoc i oparcie, oparcie to nie było ani regularne, ani pewne. Ta niepewność, to życie w powietrzu, nie przerażało Floryny. Wierzyła w swój talent, wierzyła w swoją piękność. Jej niezłomna wiara miała coś komicznego dla tych, którzy słyszeli, jak, wobec przyjacielskich przestróg, hipotekowała na tych danych swoją przyszłość. — Będę miała miliony, kiedy mi przyjdzie ochota — mówiła. — Mam już pięćdziesiąt franków renty na Wielkiej księdze. Nikt nie pojmował, w jaki sposób, przy swej urodzie, mogła pozostać siedem lat nieznana. W rzeczywistości Floryna wstąpiła na scenę jako figurantka w trzynastym roku; w dwa lata później debiutowała w pokątnym teatrzyku na bulwarach. W piętnastu latach uroda ani talent nie istnieją: kobieta jest wówczas zadatkiem, obietnicą. W tej chwili aktorka miała lat dwadzieścia osiem — moment, w którym piękność francuskich kobiet dochodzi pełni blasku. Malarze widzieli we Florynie przede wszystkim ramiona lśniącej białości, zabarwione w okolicy karku oliwkowymi tonami, ale jędrne i gładkie; światło ślizgało się po nich niby po sztuce mory. Kiedy odwracała głowę, szyja jej tworzyła cudowne zagięcia, przedmiot podziwu rzeźbiarzy. Na tej tryumfalnej szyi mała głowa rzymskiej imperatorowej, wytworna i delikatna, krągła i energiczna głowa Poppei, rysy regularne, lecz pełne wyrazu, gładkie czoło kobiet, które pędzą od siebie precz troski i refleksje, które ustępują łatwo, ale zacinają się też na kształt mułów i wówczas nie słuchają niczego. Czoło to, wycięte niby jednym uderzeniem dłuta, podnosiło blask pięknych popielatych włosów, prawie zawsze rozdzielonych na przodzie w dwie równe części, po rzymsku, i spięte w pukiel w tyle głowy, aby ją przedłużyć i podnieść swą barwą białość karku. Czarne i delikatne brwi, jakby narysowane przez chińskiego malarza, służyły za oprawę miękkim powiekom, w których widniała siatka różowych żyłek. Źrenice, migocące żywym światłem, ale pocętkowane ciemnymi prążkami, dawały jej spojrzeniu okrutną nieruchomość dzikich zwierząt i odsłaniały zimną przebiegłość kurtyzany. Cudowne oczy gazeli były szare i ocienione długimi rzęsami: czarujący kontrast, potęgujący jeszcze wyraz skupionej i spokojnej rozkoszy. Obwódki koło oczu nosiły cechy znużenia, ale Floryna umiała w artystyczny sposób toczyć źrenice na skraj albo ku górze, aby coś obserwować lub aby udawać zamyślenie; umiała je ustalić, każąc im strzelać całym blaskiem bez poruszenia głowy, nie wytrącając twarzy z jej nieruchomości: sztuczka wyuczona ze sceny. Ta nieodparta gra źrenic aktorki, żywość jej spojrzeń, kiedy ogarniała nimi całą salę, szukając w niej kogoś, czyniły jej oczy czymś najstraszliwszym, najsłodszym, najniezwyklejszym w świecie. Róż zniszczył rozkoszne i przejrzyste tony policzków; ale, jeżeli nie mogła już rumienić się ani blednąć, posiadała w zamian delikatny nosek, wycięty w różowe i namiętne nozdrza, sposobny do wyrażania ironii i prześmiechu Molierowskich subretek. Usta zmysłowe i hojne, równie podatne do sarkazmu, jak do miłości, zdobne były dwiema bruzdkami, którymi warga górna łączyła się z nosem. Biały podbródek, nieco gruby w rysunku, zwiastował pewną żywiołowość w igraszkach miłości. Ręce i ramiona godne były królowej. Nogę natomiast miała krótką i grubą, niezatarty znak niskiego pochodzenia. Nigdy żadne dziedzictwo nie było przedmiotem większych utrapień. Floryna próbowała wszystkiego, z wyjątkiem amputacji, aby ją zmienić.Nogi jej były uparte jak Bretończycy, którym zawdzięczała życie; oparły się wszystkim uczonym, wszystkim kuracjom. Floryna nosiła długie i wypchane od wewnątrz trzewiki, aby nadać rysunek stopie. Była średniego wzrostu, zagrożona otyłością, ale dość giętka w pasie i dobrze zbudowana. Pod względem moralnym — znała na wylot wszystkie mizdrzenia się, scenki, zaprawy i przymilności swego zawodu; dawała im osobliwy smak, przybierając minki dziecka, i wślizgując, pośród niewinnych śmieszków, swoją szelmowską filozofię. Na pozór ignorantka, roztrzepana, znała się bardzo dobrze na finansach i na całym prawodawstwie handlowym. Przeszła przez tyle nędzy, nim doszła dni swego wątpliwego sukcesu! Schodziła, aż do dzisiejszego pierwszego piętra, przez tyle pięter i tyle przygód! Znała życie, począwszy od tego, które zaczyna się przy kawałku chleba z serem, aż do tego, które wysysa pączki z ananasów; od tego, które gotuje i myje się w żelaznym garnku na poddaszu, aż do tego, które zwołuje całe wiece brzuchatych majordomów i bezczelnych kuchcików. Umiała podtrzymywać kredyt, nie zabijając go. Znała wszystko to, czego nie znają uczciwe kobiety; umiała mówić każdym językiem; gminność płynęła u niej z doświadczeń życia, szlachectwo z wytwornej piękności. Trudna do podchwycenia, podejrzewała zawsze wszystko jak szpieg, jak sędzia lub stary polityk, i, dzięki temu, wszystko umiała przeniknąć. Znała sposoby postępowania z kupcami i wszystkie ich sztuczki, znała ceny wszystkich rzeczy jak taksator lombardu. Kiedy spoczywała wyciągnięta na szezlongu jak młoda oblubienica, biała i świeża, trzymając w ręku rolę i ucząc się jej, rzeklibyście szesnastoletnie dziecko, naiwne, nieświadome, wątłe, bez innej broni prócz swej niewinności. Niechby zjawił się wówczas jaki niewczesny wierzyciel, zrywała się na nogi jak pantera i klęła jak stary huzar. — Ech, mój panie, pańskie natręctwo jest dostatecznym procentem od sumy, jaką jestem winna — mówiła; — dość mam pańskiego widoku, przyślij mi pan komornika, wolę to niż pańską tępą facjatę. Floryna wydawała przemiłe obiady, koncerty i wieczory bardzo uczęszczane: grywano u niej diabelnie grubo. Przyjaciółki jej były wszystkie ładne. Nigdy stara kobieta nie pojawiła się w jej salonie: nie wiedziała co to zazdrość, uważała ją zresztą za pewne przyznanie się do niższości. Znała niegdyś Koralię, *Drętwę*, znała Tullię, Eufrazję, Akwilinę, panią du Val Noble, Marietę, wszystkie te kobiety, które snują się nad Paryżem niby babie lato w powietrzu, o których nikt nie wie, skąd przychodzą ani dokąd idą, dziś królowe, jutro niewolnice; dalej aktorki, rywalki swoje, śpiewaczki, słowem całe to wyjątkowe społeczeństwo kobiet tak dobroczynne, tak urocze w swojej beztrosce, których cygańskie życie zagarnia tych, co się dadzą porwać w zawrotny taniec jego pustoty, werwy, lekceważenia przyszłości. Mimo że życie cygańskie przewalało się w domu Floryny w całym swym bezładzie, pod rozigraniem artystki królowa mieszkania miała dziesięć palców i umiała rachować jak nikt z jej gości. Tam odbywały się tajemne saturnalia literatury i sztuki, pomieszanych z polityką i finansami. Tam żądza panowała wszechwładnie; tam, spleen i kaprys były święte, jak u mieszczki honor i cnota. Tam schodzili się Blondet, Finot, Stefan Lousteau — siódmy kochanek Floryny, który uchodził za pierwszego — felietonista Felicjan Vernou, Couture, Bixiou, niegdyś Rastignac, krytyk Klaudiusz Vignon, bankier Nucigen, du Tillet, muzyk Konti, słowem ta piekielna legia najbardziej nieubłaganych rachmistrzów we wszelakim rodzaju; następnie przyjaciele śpiewaczek, tancerek i aktorek, które żyły z Floryną. Cały ten światek nienawidził się lub kochał, zależnie od okoliczności. Ten dom otwarty, gdzie wystarczało być sławnym, aby zyskać przyjęcie, był czymś niby zamtuz ducha, galery inteligencji: nie wchodziło się doń, nie uszczknąwszy legalnie kęsa fortuny, nie przebywszy dziesięciu lat nędzy, nie zdławiwszy paru świętych uczuć, nie nabywszy sławy jakiego bądź rodzaju; przez książki albo kamizelki, dramat lub faeton nowego kroju. Tam knuło się szelmowskie sztuczki, roztrząsało środki prowadzące do fortuny, drwiło z zamieszek, jakie podszczuło się wczoraj, ważyło widoki zwyżki i zniżki giełdowej. Każdy członek, wychodząc stamtąd, przywdziewał z powrotem liberię swoich przekonań; tam mógł, nie narażając się, krytykować własne stronnictwo, przyznawać wiedzę i zręczność przeciwnikom, dawać upust myślom, do których nikt głośno się nie przyznaje; słowem, mówić wszystko między ludźmi zdolnymi do zrobienia wszystkiego.