tłum. Stanisław Wyrzykowski

O motylu, który tupał nogą

To, najmilsze kochanie ty moje, powiastka — nowa i przedziwna powiastka — powiastka zupełnie różna od innych powiastek, mianowicie powiastka o przemądrym władcy, Sulejmanie-ben-Daudzie — Salomonie, synu Dawida.

Istnieje trzysta pięćdziesiąt pięć powiastek o Sulejmanie-ben-Daudzie, ale ta do nich się nie zalicza. Nie jest to powiastka o czajce, która znalazła wodę, ani o dudku, który osłaniał Sulejmana-ben-Dauda przed skwarem. Nie jest to również powiastka o posadzce szklanej ani o rubinie z krętym otworem, ani też o złotych sztabach, które posiadała Balkis. To powiastka o motylu, który tupał nogą.

Nadstawże więc uszy i słuchaj!

Sulejman-ben-Daud był mądry. Rozumiał, co mówią zwierzęta i co mówią ptaki, i co mówią ryby, i co mówią owady. Rozumiał, co mówią skały leżące głęboko pod ziemią, gdy szemrząc westchnieniami, pochylają się wzajem ku sobie; i rozumiał, co powiadają drzewa, gdy szeleszczą późnym porankiem. Rozumiał wszystko, od biskupa na ławce do hyzopu na murze. Zaś Balkis, jego pierwsza przed innymi królowa, przenajpiękniejsza królowa Balkis, była niemal tak samo mądra jak on sam.

Sulejman-ben-Daud był możny. Na trzecim palcu prawej ręki miał on pierścień. Gdy go obrócił raz, dżiny i afryty wychodziły z ziemi, by spełnić każdy jego rozkaz. Gdy go obrócił dwa razy, czarodziejki zlatywały z nieba, by spełnić każdy jego rozkaz. Kiedy zaś obrócił go trzy razy, jawił się sam wielki anioł miecza, Azrael, i opowiadał mu nowiny trzech światów: nadziemskiego, podziemnego i tutejszego.

Mimo to Sulejman-ben-Daud nie był pyszny. Chełpił się nader rzadko, kiedy zaś się chełpił, zawsze tego żałował. Zdarzyło się pewnego razu, że chciał nakarmić wszystkie zwierzęta całego świata w jednym dniu. Kiedy jednak pokarm był gotów, wyszedł jakiś zwierz z głębin morskich i pożarł go w trzech kąskach. Sulejman-ben-Daud zdumiał się i zapytał:

— Coś ty za zwierz?

Zaś zwierz odrzekł:

— Daj ci Boże zdrowie, królu! Jestem najmniejszy z trzydziestu tysięcy rodzeństwa, a przebywamy wszyscy na dnie morza. Dowiedzieliśmy się, że masz zamiar nakarmić wszystkie zwierzęta całego świata, i oto posłali mnie bracia moi, żebym się dowiedział, kiedy uczta będzie gotowa.

Sulejman-ben-Daud zdumiał się jeszcze więcej i powiedział:

— O zwierzu, pożarłeś wszystką ucztę, którą przygotowałem dla wszystkich zwierząt całego świata.

Zaś zwierz odparł:

— Daj ci Boże zdrowie, królu! Czy zwiesz to naprawdę ucztą? Tam, skąd przybywam, zwykliśmy jadać dwa razy więcej na przekąskę.

Wówczas Sulejman-ben-Daud rzucił się twarzą na ziemię i rzekł:

— O zwierzu! Wydałem tę ucztę, bo chciałem się pochwalić, jak możnym i bogatym jestem królem, nie chodziło mi zaś o to, żeby okazać się istotnie królem wszystkich zwierząt. Teraz jestem zawstydzony i to mi słusznie się należy.

Odtąd nie zapominał nigdy, że chełpliwość jest głupotą.

A teraz zaczyna się właściwa część mego opowiadania.

Pojął Sulejman-ben-Daud niesłychanie dużo żon. Pojął ich dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć, prócz przenajpiękniejszej Balkis. Wszystkie one mieszkały w wielkim, złotym pałacu, wznoszącym się wśród pięknego ogrodu, pełnego fontann. Po prawdzie nie potrzeba mu było aż dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu małżonek, ale wtedy miewali wszyscy mnóstwo żon, skutkiem czego król musiał mieć ich nierównie więcej na dowód, że jest królem.

Niektóre z tych żon były ładne, natomiast inne po prostu ohydne. Otóż te ohydne sprzeczały się z tymi ładnymi i czyniły je również ohydnymi, po czym wszystkie sprzeczały się z Sulejmanem-ben-Daudem, co dla niego było ohydą. Jednak Balkis przenajpiękniejsza nie sprzeczała się nigdy z Sulejmanem-ben-Daudem. Za bardzo go na to kochała. Siadywała w swych komnatach złotego pałacu lub przechadzała się po ogrodzie pałacowym i wielce się o niego martwiła.

Oczywiście, iż gdyby był chciał obrócić pierścień dokoła swego palca, wzywając w ten sposób dżiny i afryty, byłyby one zaczarowały owych dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć swarliwych niewiast w białe muły pustynne, w charty lub w nasiona granatu. Jednak w mniemaniu Sulejmana-ben-Dauda wydawało się to chełpliwością. Toteż gdy żony jego sprzeczały się nad miarę, usuwał się w ustronie pięknego ogrodu pałacowego i przechadzając się samotnie, żałował, że przyszedł na świat.

Ten obrazek przedstawia zwierza, który wyszedł z morza i pożarł wszystką strawę przygotowaną przez Sulejmana-ben-Dauda dla wszystkich zwierząt całego świata. Zaprawdę, był to wcale ładny zwierz, a jego mama była bardzo przywiązana do niego oraz do dwudziestu tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu jego braci, którzy przebywali na dnie morza. Wiesz, że był z nich najmniejszy i dlatego miał na imię Mały Wałkoń. Pożarł te wszystkie skrzynie, paki, bale i sterty przygotowane dla wszystkich zwierząt, nie podnosząc nawet wiek i nie rozwiązując powrozów, co zresztą bynajmniej nie było dla niego połączone z przykrością. Maszty, co sterczą jak drągi za skrzyniami z pożywieniem, należą do okrętów Sulejmana-ben-Dauda. Zwoziły one pilnie pokarm, gdy Mały Walkoń ukazał się u brzegu. Nie jadał on okrętów. Zatrzymały się, wyładowały żywność i odpłynęły niezwłocznie na pełne morze, zanim Mały Wałkoń uporał się z jedzeniem. Przypatrz się, a zobaczysz, jak niektóre z tych okrętów już odpływają obok ramienia Małego Wałkonia. Nie narysowałem Sulejmana-ben-Dauda, jednak znajduje się on poza obrazkiem, wielce zdumiony. Węzełek zwisający w kącie z masztu okrętu to ładunek świeżych daktyli, przeznaczony dla papug. Nie znam nazw tych okrętów. Oto wszystko, co jest na tym obrazku.

zwierz

Pewnego dnia, gdy owych dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć żon sprzeczało się razem już od trzech tygodni, Sulejman-ben-Daud wymknął się jak zwykle dla spokoju i wytchnienia. Wśród drzew pomarańczowych spotkał on Balkis przenajpiękniejszą, która smuciła się wielce, że Sulejman-ben-Daud był tak utrapiony. I rzekła ona do niego:

— O panie i światłości oczu moich! Obróć pierścień na swym palcu i pokaż tym królowym egipskim, mezopotamskim, perskim i chińskim, żeś ty król możny i straszliwy.

Jednak Sulejman-ben-Daud potrząsnął głową i odparł:

— O pani moja i radości życia mojego! Pomnij zwierza, co wyszedł z morza i zawstydził mnie przed wszystkimi zwierzętami całego świata dla mej chełpliwości. Otóż gdybym chciał pochełpić się przed tymi królowymi perskimi, egipskimi, abisyńskimi i chińskimi jedynie dlatego, że mnie trapią, mógłbym być jeszcze bardziej zawstydzony.

Zaś Balkis przenajpiękniejsza rzekła:

— O mój panie i skarbie duszy mojej! Cóż więc uczynisz?

Sulejman-ben-Daud odpowiedział na to:

— O pani moja, coś jest błogosławieństwem serca mojego! Będę znosił dalej swój los z rąk tych dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu królowych, co dręczą mnie swoimi swarami.

Mówiąc to, szedł dalej między liliami, różami, trzcinami oraz dyszącymi wonnością krzewami imbirowymi, co rosły w ogrodzie, aż doszedł do wielkiego drzewa kamforowego, które nazywano drzewem kamforowym Sulejmana-ben-Dauda. Zaś Balkis ukryła się wśród wysokich irysów, plamistych bambusów i czerwonych lilii za drzewem kamforowym, żeby być blisko swego najserdeczniejszego kochania, Sulejmana-ben-Dauda.

I wnet przyleciały pod to drzewo dwa motyle, które sprzeczały się ze sobą.

Sulejman-ben-Daud usłyszał, jak jeden z nich mówił do drugiego:

— Dziwię się zuchwalstwu, z jakim odzywasz się do mnie. Czy nie wiesz, że gdybym tupnął nogą, wszystek pałac Sulejmana-ben-Dauda i cały ten ogród znikłby natychmiast wśród huku gromów?

Wówczas Sulejman-ben-Daud zapomniał o swych dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu dokuczliwych żonach i zaśmiał się z przechwałki motylej, aż się zatrzęsło drzewo kamforowe. Po czym, wyciągnąwszy palec, rzekł:

— Chodź no tu, malcze!

Motyl przeraził się okrutnie, jednak raczył przylecieć do ręki Sulejmana-ben-Dauda i uczepił się jej, trzepocąc skrzydełkami. Sulejman-ben-Daud pochylił głowę i szepnął z wielką łagodnością:

— Ty wiesz, malcze, że twoje tupnięcie nie ugięłoby nawet źdźbła trawy. Po cóż więc te wierutne bajdy opowiadasz swej żonie — bo to zapewne twoja żona, nieprawdaż?

Motyl spojrzał na Sulejmana-ben-Dauda i zobaczył, że oczy przemądrego króla migocą jak gwiazdy podczas mroźnej nocy. Zebrał więc odwagę oboma skrzydłami, przechylił głowę na bok i rzekł:

— Daj ci Boże zdrowie, królu. Tak, to moja żona, a ty wiesz, jakie bywają żony.

Sulejman-ben-Daud uśmiechnął się pod wąsem i odpowiedział:

— Owszem, wiem, mój mały braciszku.

— W jakiś sposób trzeba ją trzymać w ryzach — mówił dalej motyl. — Kłóciła się ze mną dziś cały ranek. Powiedziałem to, żeby ją uciszyć.

Na to Sulejman-ben-Daud rzekł:

— Oby tylko ją to uciszyło. Wracaj, mały braciszku, do swej żony i pozwól mi posłuchać, co powiesz.

Motyl odleciał do swej małżonki, która, drżąc cała, kryła się pod liściem. Rzekła do niego:

— Słyszał cię! Sulejman-ben-Daud słyszał cię!

— Cóż z tego? — odparł motyl. — Słyszał. Chciałem, żeby mnie usłyszał.

— I co ci powiedział? Na Boga, co ci powiedział?

— No — rzekł motyl, wyniośle trzepocąc dla ochłody skrzydełkami — wiesz, moja droga, że, między nami, nie mogę mu brać za złe, gdyż ten pałac na pewno pochłonął mnóstwo pieniędzy, a pomarańcze właśnie dojrzewają. Ot, prosił mnie, żebym nie tupał, a ja przyrzekłem.

— Co za łaska! — odezwała się jego żona i siedziała cichutko jak trusia, zaś Sulejman-ben-Daud śmiał się aż do łez z bezczelności hultajskiego motylka.

Balkis przenajpiękniejsza stała za drzewem pośród czerwonych lilii i uśmiechała się do siebie, gdyż słyszała również tę rozmowę. Myślała sobie: „Jeśli postąpię mądrze, to może wybawię mojego pana od dokuczliwości tych kłótliwych królowych”. Po czym wyciągnęła palec i szepnęła z cicha do małżonki motyla:

— Pójdź no tu, maleńka. — Przerażona małżonka motyla frunęła i uczepiła się białej ręki królowej Balkis.

Balkis, pochyliwszy swą piękną głowę, szepnęła:

— Czy ty wierzysz, maleńka, temu, co ci twój mąż przed chwilą powiedział?

Małżonka motyla zerknęła na Balkis i ujrzała, że oczy przenajpiękniejszej królowej migocą jak stawy w poświacie gwiezdnej. Zebrała więc odwagę oboma skrzydełkami i rzekła:

— Bądź miłościwą, królowo, po wszystkie czasy! Ty wiesz, jacy bywają mężowie.

Zaś królowa Balkis, mądra Balkis z Saby, podniosła rękę do ust, by ukryć uśmiech, i rzekła:

— Wiem, siostrzyczko, wiem.

— Złoszczą się — mówiła dalej małżonka motyla, chłodząc się prędko swymi skrzydełkami — z byle powodu, a my musimy im pobłażać. Nie dbam o to, że mój mąż mniema, jakobym wierzyła, iż może unicestwić pałac Sulejmana-ben-Dauda tupnięciem swej nogi. Zapomni o tym do jutra.

— Siostrzyczko — rzekła Balkis — masz zupełną słuszność. Gdyby jednak rychło zaczął znowu się chełpić, weź go za słowo. Zażądaj, żeby tupnął, a zobaczysz, co się stanie. My wiemy, jacy bywają mężczyźni. Bardzo go zawstydzisz.

Odleciała żona motyla do swego małżonka i w pięć minut później kłócili się bardziej zawzięcie niż kiedykolwiek.

— Pamiętaj! — krzyczał motyl. — Pamiętaj, co mogę uczynić, jeśli tupnę nogą.

— Nie wierzę ci ani odrobinę — odpowiadała jego małżonka. — Chciałabym bardzo to zobaczyć. Może byś teraz tupnął?

— Przyrzekłem Sulejmanowi-ben-Daudowi, że tego nie uczynię — rzekł motyl — i nie wypada mi złamać słowa.

— Nic by ono nie znaczyło, gdybyś to uczynił — zawołała jego żona. — Nie zgiąłbyś nawet źdźbła trawy swym tupnięciem. Pozwalam ci to uczynić — mówiła dalej. — Tupnij, tupnij, tupnij!

Sulejman-ben-Daud, siedząc pod drzewem kamforowym, słyszał każde słowo i śmiał się jak nigdy w życiu. Zapomniał najzupełniej o swych królowych; zapomniał o zwierzu, co wyszedł z morza; zapomniał o chełpliwości. Po prostu śmiał się rozbawiony, a Balkis po drugiej stronie drzewa uśmiechała się, że tak raduje się jej serdeczne kochanie.

Wtem motyl, ogromnie podniecony i nadęty, zawirował znowu w cieniu kamforowego drzewa i rzekł do Sulejmana:

— Chce, żebym tupnął! Chce zobaczyć, co potem się stanie. O Sulejmanie-ben-Daudzie! Ty wiesz, że ja tego nie zdołam uczynić, zaś ona nie będzie odtąd nigdy wierzyła mojemu słowu. Będzie mnie wyśmiewała do końca dni moich.

— Nie, braciszku — odparł Sulejman-ben-Daud. — Już nigdy nie będzie śmiała się z ciebie. — Po czym obrócił pierścień na swym palcu, nie dla chełpliwości, lecz jedynie dla małego motyla — i patrz! — oto cztery olbrzymie dżiny wyszły spod ziemi!

— Niewolnicy — rzekł Sulejman-ben-Daud — gdy ten pan, co siedzi na moim palcu (i rzeczywiście siedział na nim bezczelny motyl) tupnie swą lewą przednią nogą, niechaj mój pałac i te oto ogrody znikną wśród roztrzasku gromów. Kiedy zaś tupnie ponownie, zniesiecie je z powrotem troskliwie na ziemię.

— A teraz, mój braciszku — dodał — wracaj do swej żony i tupnij, kiedy przyjdzie ci ochota.

Odleciał motyl do swej małżonki, która wołała:

— Pozwalam ci to uczynić! Pozwalam ci to uczynić! Tupnijże, tupnij, tupnij!

Balkis ujrzała cztery ogromne dżiny, które stanęły na czterech rogach ogrodów z pałacem pośrodku, i klasnąwszy z lekka w ręce, rzekła:

— Wreszcie Sulejman-ben-Daud uczyni dla motyla to, co już od dawna powinien był uczynić dla siebie samego, i napędzi strachu kłótliwym królowym.

Wtem motyl tupnął. Dżiny uniosły pałac wraz z ogrodami na tysiąc mil w powietrze. Rozległ się przeraźliwy huk gromu i wszystko zanurzyło się w nieprzeniknionej czerni. Żona motyla fruwała w ciemnościach, krzycząc:

— Och, już będę dobra! Żałuję, że to powiedziałam. Niech tylko ogrody wrócą na dawne miejsce, a już nie będę nigdy się sprzeciwiała, mój drogi, mój luby mężulku!

Motyl był niemal tak samo struchlały jak jego żona, zaś Sulejman-ben-Daud śmiał się tak bardzo, iż dopiero po kilku minutach zdołał szepnąć do motyla:

— Tupnij znów nogą, braciszku. Oddaj mi z powrotem mój pałac, przemożny czarodzieju!

— Tak jest, oddaj mu jego pałac — rzekła małżonka motyla, wciąż jeszcze tłukąc się po ciemku jak ćma.

— No, dobrze — rzekł motyl tak zuchowato, jak tylko mógł. — Widzisz teraz, do czego doprowadziło twoje zrzędzenie? Dla mnie nie stanowi to wprawdzie różnicy, bo jestem do podobnych rzeczy przyzwyczajony, ale z łaski dla ciebie i dla Sulejmana-ben-Dauda postaram się, żeby wszystko było po dawnemu.

I rzeczywiście tupnął znowu nogą i w okamgnieniu dżiny postawiły pałac i ogrody na dawnym miejscu bez żadnego wstrząsu. Zaiskrzyło się słońce na ciemnozielonych liściach pomarańczowych; trysnęły fontanny wśród strzelistych lilii egipskich; ptactwo zaczęło znów śpiewać. Zaś małżonka motyla leżała pod drzewem kamforowym, łopocąc skrzydełkami i dysząc:

— Och, będę już dobra! Będę już dobra!

Obrazek ten przedstawia cztery dżiny o skrzydłach mewy, unoszące w powietrze pałac Sulejmana-ben-Dauda w chwili, gdy motyl tupnął nogą. Pałac, ogrody oraz wszystko, co w nich było, uleciało w górę nierozdzielnie, jakby było przymocowane do deski, pozostawiając w ziemi ogromną jamę, pełną kurzu i dymu. Zajrzawszy w róg, gdzie znajduje się przedmiot podobny do lwa, zobaczysz Sulejmana-ben-Dauda z czarodziejską różdżką w ręku, a za nim dwa motyle. Przedmiot podobny do lwa jest istotnie lwem wyrzeźbionym z kamienia, zaś drugi przedmiot, co przypomina z wyglądu konew na mleko, jest w rzeczywistości zarysem świątyni, domu lub czegoś podobnego. Sulejman-ben-Daud stanął tam, żeby być poza obrębem kurzu i dymu, gdy dżiny ruszały z posad jego pałac. Nie znam nazwisk dżinów. Były one na służbie czarodziejskiego pierścienia Sulejmana-ben-Dauda i zmieniały się co dzień. Były to zwyczajny dżiny o skrzydłach mewy.

Rysunek u dołu wyobraża bardzo dobrotliwego dżina, który zwał się Akreg. Zwykł był on karmić drobne rybki morskie trzy razy na dzień, a miał skrzydła z litej miedzi. Umieściłem go, żeby ci pokazać, jak wygląda ładny dżin. Nie pomagał on dźwigać pałacu. Pilnie karmił małe rybki w Morzu Arabskim, gdy to się odbywało.

dżiny

Sulejman-ben-Daud zaledwie mógł mówić od śmiechu. Przechylił się wstecz, zmęczony i zdyszany, i grożąc palcem motylowi, rzekł:

— Och, wielki czarodzieju! Po co zwracasz mi pałac, skoro równocześnie przygnębiasz mnie troską?

Wtem rozległ się okrutny zgiełk, gdyż wszystkich dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć królowych wybiegło z pałacu, krzycząc, wrzeszcząc i nawołując swe maleństwa. Zbiegały wielkimi, marmurowymi schodami koło fontanny, po sto w jednym rzędzie, zaś przenajmądrzejsza Balkis wyszła z powagą na ich spotkanie i zagadnęła:

— Co jest przyczyną waszego niepokoju, o królowe?

Zatrzymały się na marmurowych schodach w rzędach po sto i wrzasnęły:

— Co jest przyczyną naszego niepokoju? Żyłyśmy cicho w naszym złotym pałacu, jak jest naszym zwyczajem, gdy wtem pałac zniknął, a myśmy pozostały w nieprzeniknionej i ohydnej ciemności; przy tym biły gromy, dżiny i afryty unosiły się wśród mroku! To jest przyczyną naszego niepokoju, o naczelna królowo, i jesteśmy niewymownie zaniepokojone, bowiem był to niespokojny niepokój, niepodobny do żadnego z niepokojów, jakich doznałyśmy.

Potem Balkis, przenajpiękniejsza królowa i Sulejmana-ben-Dauda przenajmilsza — królowa Sabie i Saby, i wybrzeży złotego Południa od pustyni Zin po Wielkie Zimbabwe — Balkis, niemal tak samo mądra jak przenajmądrzejszy Sulejman-ben-Daud, rzekła:

— To nic, o królowe! Pewien motyl zaniósł skargę przeciwko swej małżonce, gdyż sprzeczała się z nim, i oto naszemu panu, Sulejmanowi-ben-Daudowi, podobało się dać jej nauczkę cichości i pokory, które uchodzą za cnoty wśród małżonek motylich.

Na to powstała królowa egipska, córa faraona, i rzekła:

— Nasz pałac nie może być wyrywany z korzeniami niby chwast dla jakiegoś nikczemnego owada. Nie! Zapewne Sulejman-ben-Daud nie żyje, zaś to, co widziałyśmy i słyszałyśmy, było zaćmieniem i spiorunowaniem ziemi na tę nowinę.

Wtedy Balkis skinęła tej zuchwałej królowej, nie patrząc na nią, po czym rzekła do niej i do innych:

— Pójdźcie i zobaczcie.

Zeszły więc na dół po marmurowych schodach w rzędach po sto i pod drzewem kamforowym ujrzały wciąż jeszcze słabego od śmiechu przenajmądrzejszego króla, Sulejmana-ben-Dauda. Piastował on na obu swych dłoniach po jednym motylu i słyszały, jak mówił:

— O małżonko mojego napowietrznego brata! Pamiętaj na przyszłość być powolną we wszystkim swemu małżonkowi, aby nie był zmuszony znowu tupnąć nogą. Bowiem rzekł, że nawykł do tego czaru, a jest on niezrównanie wielkim czarodziejem, który potrafi zabrać cichaczem pałac nawet Sulejmanowi-ben-Daudowi. Odejdźcie, maluczcy, w spokoju! — Po czym ucałował ich skrzydełka, a one odleciały.

Wtedy wszystkie królowe prócz Balkis — przenajpiękniejszej i wyniosłej Balkis, która stała na uboczu z uśmiechem — upadły na twarz, bowiem powiedziały sobie:

— Skoro takie rzeczy się dzieją, gdy motyl jest niezadowolony ze swej małżonki, to cóż czeka nas, które udręczałyśmy naszego króla krzykliwą gadaniną i jawnymi swarami przez długie dni?

Po czym zapuściwszy na swe twarze zasłony i położywszy na swe usta dłonie, podreptały cichutko jak myszy do pałacu.

Zaś Balkis — przenajpiękniejsza i znamienita Balkis — poszła wskroś czerwonych lilii w cień drzewa kamforowego i położywszy rękę na ramieniu Sulejmana-ben-Dauda, rzekła:

— O mój panie i skarbie duszy mojej! Raduj się, bowiem tym królowym egipskim i etiopskim, i abisyńskim, i perskim, i indyjskim, i chińskim daliśmy wielką i pamiętną nauczkę.

Na to Sulejman-ben-Daud, który wciąż jeszcze spoglądał za motylami igrającymi w blaskach słonecznych, odparł:

— O pani moja i klejnocie szczęśliwości mojej! Cóż takiego się stało? Zabawiałem się bowiem z motylem, odkąd wszedłem do ogrodu. — I opowiedział jej, co uczynił.

Balkis — słodka i przenajmilsza Balkis — odpowiedziała:

— O mój panie i władco istnienia mojego! Stałam ukryta za drzewem kamforowym i widziałam wszystko. To ja namówiłam małżonkę motyla, żeby skłoniła go do tupnięcia, ponieważ spodziewałam się, iż pan mój uczyni dla żartu jakiś wielki czar, który zobaczą królowe i będą przerażone. — I opowiedziała mu, co ujrzały, pomyślały i rzekły królowe.

Wtedy Sulejman-ben-Daud powstał ze swego miejsca pod drzewem kamforowym i wyciągnąwszy ramiona, rozradował się i rzekł:

— O pani moja i osłodo dni moich! Wiedz, iż gdybym był uczynił czar przeciw tym królowym z pychy lub gniewu, jak wydałem ucztę dla wszystkich zwierząt, byłbym na pewno zawstydzony. Jednak dzięki twej mądrości uczyniłem czar dla żartu i dla maluczkiego motyla — i oto uwolnił on mnie od udręki mych dokuczliwych żon. O pani moja i serce serca mojego! Jak stałaś się tak mądra?

Zaś królowa Balkis, smukła i piękna, zajrzała w oczy Sulejmanowi-ben-Daudowi i przechyliwszy z lekka głowę, jak czynią motyle, rzekła:

— Najpierw, o panie mój, dlatego, że cię kocham; a po wtóre, o panie mój, dlatego, że znam kobiety.

Po czym poszli oboje do pałacu i żyli odtąd zawsze szczęśliwie.

Czyż nie roztropnie postąpiła Balkis?