tłum. Stanisław Wyrzykowski

Jak został napisany pierwszy list

Od dawna już zamierzchły te czasy, gdy żył pewien człowiek z epoki kamiennej. Nie był on ani Jutlandczykiem, ani Anglem, ani Drawidem, a przecież — moje kochanie — mógł być nim. Lecz co nas to obchodzi! Był człowiekiem pierwotnym, mieszkał w jaskini, miał na sobie nader mało odzienia i nie umiał czytać, i nie umiał pisać, i nie miał też do tego ochoty. A gdy nie był głodny, bywał ogromnie zadowolony.

Zwał się Tegumai Bopsulai, to znaczy: „Człowiek, który się nie śpieszy z postawieniem przed siebie stopy”. Ale my — kochanie — my nazwiemy go krótko Tegumai. A jego żona zwała się Teszumai Tewindrow, co znaczy: „Pani, która ma bardzo wiele pytań na języku”. Ale my — kochanie — my nazwiemy ją krótko Teszumai.

A imię ich maleńkiej córeczki było Taffimai Metallumai, a to znaczy: „Mała, a bardzo źle wychowana osóbka, która nie może się obejść bez klapsów”. Ale ja będę ją zwał Taffy.

I była ukochaną Tegumaia Bopsulaia i ukochaną swej mamy. I nie dostawała nawet połowy tych klapsów, które byłyby jej wyszły na dobre. I wszyscy troje żyli bardzo szczęśliwie.

Gdy tylko Taffy nauczyła się biegać, chodziła wszędzie, dokąd szedł jej tatko, i nieraz dopiero wtedy przychodzili do jaskini, gdy byli głodni, a Teszumai tak powiadała w takich razach:

— Gdzież to oboje wałęsaliście się po świecie, żeście się tak okrutnie zabłocili? Zaprawdę, mój Tegumaiu, tyś nie lepszy od mojej Taffy!

A teraz posłuchaj i uważaj pilnie!

Pewnego dnia poszedł Tegumai Bopsulai przez bagno bobrowe ku rzece Vaigai, aby ościeniem nałowić ryb na obiad, a Taffy poszła z nim.

Oścień Tegumaia był zrobiony z drzewa i miał na końcu ząb rekina. Lecz zanim jeszcze zdołał złowić pierwszą rybę, już oścień złamał się wpół, gdyż za mocno uderzał nim w dno rzeki.

Byli wiele, wiele mil od domu (zabrali, oczywiście, ze sobą śniadanie w małym woreczku), a Tegumai zapomniał wziąć oścień zapasowy.

— Tu roi się od ryb! — rzekł Tegumai. — Upłynie jednak pół dnia, zanim oścień naprawię.

— Twoja wielka, czarna włócznia jest w domu — odezwała się Taffy. — Pozwól mi pobiec do jaskini i powiedzieć mamie, żeby mi ją dała.

— To za daleko na twoje małe, tłuste nóżki — odparł Tegumai. — Mogłabyś wpaść do bagna bobrowego i utopić się. Musimy na miejscu temu zaradzić.

Usiadł i wyjął mały, skórzany woreczek, w którym znajdowały się ścięgna renie, kawałki skóry oraz grudki wosku, i zaczął naprawiać swój oścień. Taffy także usiadła. Zanurzywszy nóżki w wodzie, wsparła bródkę na ręce i zamyśliła się bardzo poważnie. Potem rzekła:

— Powiadam ci, ojczulku, iż to szkaradnie, że oboje nie umiemy pisać. Gdybyśmy umieli, posłalibyśmy po drugą włócznię.

— Taffy — odezwał się Tegumai — ileż to razy mówiłem ci, abyś nie używała gminnych wyrazów? „Szkaradnie” to nieładne słowo — ale niewątpliwie byłoby dobrze, żebyśmy mogli napisać do domu.

Właśnie w tej chwili przechodził brzegiem rzeki jakiś obcy człowiek. Pochodził on jednak z dalekiego plemienia Tewarów i nie rozumiał ani w ząb języka Tegumaiów. Stał na brzegu i uśmiechał się do Taffy, miał bowiem także malutką córeczkę w swoim domu.

Tegumai wyciągnął ze swego woreczka pasmo ścięgien renich i zaczął naprawiać swój oścień.

— Chodź no tutaj — rzekła Taffy. — Czy wiesz, gdzie mieszka moja mama?

A obcy człowiek odezwał się:

— Um! — Był bowiem, jak wiesz, Tewarą.

— Głuptas! — rzekła Taffy i tupnęła nóżką, ujrzała bowiem gromadkę bardzo tłustych karpi, mijających ich właśnie wtedy, gdy jej tatko nie mógł użyć swego ościenia.

— Nie naprzykrzaj się ludziom dorosłym — przemówił Tegumai, a był tak bardzo zajęty swą łataniną, iż nawet się nie obejrzał.

— Ja się nie naprzykrzam — odparła Taffy. — Chcę tylko, aby ten człowiek zrobił to, co chcę, aby zrobił, a on mnie nie chce zrozumieć!

— Dajże mu spokój — rzekł Tegumai, wyciągając i skręcając ścięgna, których wolne końce trzymał w ustach.

Obcy człowiek — a był to rodowity Tewara — usiadł znów na murawie, zaś Taffy pokazywała mu, co jej tatko robi.

Obcy człowiek tak sobie myślał: „To bardzo zadziwiające dziecko. Tupie nóżką i stroi do mnie minki. Pewno jest córką tego szlachetnego wodza, który jest tak wielkim panem, iż wcale na mnie nie zważa”.

I uśmiechnął się jeszcze grzeczniej niż poprzednio.

— Posłuchaj — odezwała się Taffy. — Chcę, abyś poszedł do mojej mamy, bo twoje nogi są dłuższe od moich i nie wpadniesz do bagna bobrowego, i żebyś poprosił o drugą włócznię tatki, tę, co ma czarną rękojeść i wisi nad naszym ogniskiem.

Obcy człowiek (a był on Tewarą) pomyślał sobie: „To jakieś bardzo, bardzo zadziwiające dziecko. Wywija rękami i krzyczy do mnie, a ja nie rozumiem ani słowa z tego, co powiada. Jednak jeśli nie uczynię zadość jego woli, to ten dumny wódz, odwracający się plecami do mnie, może się ogromnie pogniewać”.

Powstał, wykroił wielki, płaski kawałek kory brzozowej i wręczył go Taffy. Uczynił to — kochanie — aby okazać, iż jego serce jest tak białe jak kora brzozowa i że nic złego nie zamierza.

Jednak Taffy nie zrozumiała go właściwie.

— Och! — zawołała. — Teraz rozumiem. Chodzi ci o dokładny adres mamy? Ja wprawdzie nie umiem pisać, ale umiem malować obrazki, gdy mam jakiś spiczasty przedmiot do kreślenia. Proszę cię, pożycz mi ze swego naszyjnika ząb rekina.

Nieznajomy (a był on Tewarą) nic na to nie odpowiedział. Taffy sięgnęła więc swą małą rączką i porwała naszyjnik, co kręgiem pięknych gałek, ziarn i zębów rekina otaczał jego szyję.

Obcy człowiek (a był on Tewarą) myślał sobie: „To bardzo, bardzo, bardzo zadziwiające dziecko. Ząb rekina zawieszony u mego naszyjnika to magiczny ząb, i zawsze mi powiadano, że kto go dotknie bez mego pozwolenia, ten w okamgnieniu obrzęknie i rozpęknie się. Ale to dziecię nie obrzęka i nie rozpęka się, a ten pyszny wódz, zajęty usilnie swą pracą i wcale na mnie nie zwracający uwagi, zdaje się nie obawiać, żeby ono obrzękło lub rozpękło się. Wolę być jeszcze grzeczniejszy”.

Więc dał Taffy ząb rekina, a ona położyła się na ziemi i wymachując nóżkami w powietrzu jak pewne osoby, gdy rozłożywszy się na posadzce w salonie, zabierają się do malowania obrazków, rzekła:

— Namaluję ci teraz prześliczne obrazki. Możesz przypatrywać się spoza mego ramienia, ale uważaj, abyś mnie nie potrącił. Najpierw namaluję tatkę, jak łowi ryby. Nie jest bardzo podobny, ale mama pozna go, bo obok niego namalowałam złamany oścień. A teraz namaluję drugi oścień, który mu jest potrzebny, ten z czarną rękojeścią. Wygląda, jak gdyby tkwił w grzbiecie tatki, ale to pochodzi stąd, że mi ząb rekina się poślizgnął, a kawałek kory nie jest odpowiednio duży. To jest włócznia, którą masz przynieść. A teraz namaluję obrazek, na którym ja tobie to wszystko tłumaczę. Moje włosy nie sterczą tak w górę, jak namalowałam, ale w ten sposób łatwiej je namalować. A teraz namaluję ciebie. Zdaje mi się, że jesteś jak żywy, lecz nie mogłam na obrazku uczynić cię ładnym. Proszę cię, nie obrażaj się na mnie. Czy się nie obraziłeś?

Obcy człowiek (a był on Tewarą) uśmiechnął się i pomyślał: „Pewno gdzieś zanosi się na wielką bitwę, a to nadzwyczajne dziecię, co wzięło mój magiczny ząb rekina, a nie obrzęka i nie rozpęka się, rozkazuje mi, abym temu możnemu wodzowi przywołał na pomoc jego plemię. To pewno możny wódz, bo przecież byłby mnie zauważył”.

— Popatrz! — rzekła Taffy, która malowała nader gorliwie, a przy tym troszkę bazgrała. — To jesteś ty. Włócznię, która tatce jest potrzebna, trzymasz w ręce, abyś pamiętał, że masz ją przynieść. A teraz opowiem ci dokładnie, jaki jest adres mojej mamy. Będziesz szedł dopóty, aż przyjdziesz do dwu drzew (to są drzewa), a potem pójdziesz przez pagórek (to jest pagórek), a potem przyjdziesz do bagna bobrowego, na którym jest bardzo dużo bobrów. Nie namalowałam całych bobrów, bo nie umiem malować bobrów. Namalowałam tylko ich głowy, bo zresztą idąc przez bagno, także nic więcej nie zobaczysz. Uważaj, abyś nie wpadł do niego! Nasza jaskinia jest tuż za bagnem bobrowym. Nie jest taka wysoka jak pagórek, doprawdy nie, ale ja nie umiem malować rzeczy drobniutko. Przed jaskinią stoi moja mama. Jest bardzo ładna. Jest najładniejsza ze wszystkich mam na świecie, więc się nie pogniewa, że ją tak brzydko namalowałam. Pewno się ucieszy, że umiem malować. Włócznię namalowałam przed jaskinią, abyś o niej nie zapomniał. Ale ona jest w jaskini, a gdy mamie pokażesz ten obrazek, to ci ją da. Namalowałam mamę z rękami do góry, bo wiem, że się ucieszy, gdy cię zobaczy. Czy to nie ładny obrazek? I czy wszystko zrozumiałeś? A może ci jeszcze raz wszystko objaśnić?

Obcy człowiek (a był on Tewarą) spojrzał na obrazek i skinąwszy bardzo poważnie głową, rzekł do siebie samego:

obrazek

— Jeśli nie przywołam plemienia tego szlachetnego wodza, to zginie on z rąk swych nieprzyjaciół, zbliżających się zewsząd z włóczniami. Teraz wiem, dlaczego ten możny wódz udawał, że mnie nie widzi! Obawiał się, czy jego nieprzyjaciele nie kryją się w zaroślach i czy nie spostrzegą, że dał mi zlecenie. Dlaczego odwrócił się do mnie plecami, poleciwszy temu mądremu i nadzwyczajnemu dziecku, aby namalowało obrazek przedstawiający jego przykre położenie. Pobiegnę i przywołam na pomoc jego plemię.

I nie zapytawszy nawet Taffy o drogę, pomknął jak wiatr przez zarośla z korą brzozową w ręku, a Taffy, ogromnie zadowolona, usiadła na murawie.

— Co robiłaś, Taffy? — zapytał Tegumai.

Już naprawił swój oścień i poruszał nim ostrożnie w tę i ową stronę.

— Załatwiłam pewną drobnostkę, ojczulku. Nie pytaj mnie o nic, wkrótce dowiesz się wszystkiego i będziesz bardzo się dziwił. Nie uwierzysz, jak będziesz się dziwił. Przyrzeknij mi, że będziesz się dziwił.

— Dobrze — odparł Tegumai i począł łowić ryby.

Obcy człowiek (czy wiesz o tym, że był Tewarą?) mknął z obrazkiem i ubiegłszy mil kilka, spotkał zupełnie przypadkowo Teszumai Tewindrow stojącą przed drzwiami jaskini wraz z kilkoma innymi przedpotopowymi damami, które zeszły się do niej na przedpotopowe śniadanie.

Taffy była bardzo podobna do Teszumai, szczególniej z oczu i górnej części twarzy, toteż obcy człowiek — zawsze ten sam czystej krwi Tewara — uśmiechnął się grzecznie i wręczył Teszumai korę brzozową. Biegł tak szybko, że zadyszał się i miał nogi podrapane cierniami, ale mimo to silił się, aby okazać się grzecznym.

Teszumai, spojrzawszy na obrazek, wrzasnęła wniebogłosy i rzuciła się na obcego człowieka. Wraz inne przedpotopowe damy powaliły go wspólnymi siłami na ziemię i usiadły na nim wszystkie sześć w jednym rzędzie, a Teszumai darła go za włosy.

— To takie jasne jak nos na twarzy tego obcego człowieka — rzekła. — Naszpikował mojego Tegumaia na całym ciele włóczniami, a biedną Taffy tak bardzo przestraszył, że wszystkie włosy stanęły jej na głowie. I nie dość na tym, przynosi mi ten okropny obrazek, na którym widać, jak się to wszystko stało. Popatrzcie!

I pokazała obrazek wszystkim przedpotopowym damom, siedzącym cierpliwie na obcym człowieku.

— Oto mój Tegumai z odłamanym ramieniem; tu tkwi włócznia w jego grzbiecie; tu jest człowiek ciskający właśnie włócznią; tu stoi inny człowiek, rzucający włócznią z jaskini, a tu cała zgraja ludu (w rzeczywistości były to bobry Taffy, ale wyglądały jak ludzie) ścigająca Tegumaia. Czy to nie oburzające?

— Ogromnie oburzające — rzekły przedpotopowe damy i miotały błotem we włosy obcego człowieka (co go bardzo dziwiło) i zaczęły walić w grzmiący bęben plemienia, i zwołały bębnieniem wszystkich naczelników plemienia Tegumaiów wraz z jego hetmanami, wodzami podrzędniejszymi, negusami, sołtysami i siepaczami; zbiegli się także wróżbici, czarownicy, bonzowie i inni i uradzili, że obcy człowiek, zanim mu utną głowę, musi ich zaprowadzić nad rzekę i pokazać, gdzie ukrył biedną Taffy.

Ale wtedy obcy człowiek (aczkolwiek był Tewarą) rozgniewał się troszeczkę. Przedpotopowe damy pozlepiały mu włosy błotem; taczały go po chropawych kamyczkach; wszystkie sześć siedziało na nim w jednym rzędzie, biły go i kułakowały, że ledwo dyszał, a jakkolwiek ich języka nie rozumiał, to przecież był prawie pewien, że damy te obsypały go przezwiskami nieuchodzącymi w dobrym towarzystwie.

Mimo to nie rzekł ani słowa, dopóki nie zebrało się całe plemię Tegumaia. Wówczas wstał i zaprowadził wszystkich na brzeg rzeki Vaigai, gdzie siedziała Taffy i wiła wianuszki ze stokrotek, a Tegumai nadziewał właśnie małego karpia na swój naprawiony oścień.

— Szybko to załatwiłeś — rzekła Taffy do obcego człowieka. — Ale dlaczego sprowadziłeś tylu ludzi? Ojczulku, oto moja niespodzianka. Czy dziwisz się?

— Bardzo — rzekł Tegumai — ale połów ryb dzisiaj się nie uda, bo całe miłe, drogie, lube, chwackie, dzielne plemię zebrało się tutaj.

I tak też było istotnie. Przodem kroczyła Teszumai Tewindrow z przedpotopowymi damami, dzierżącymi mocno obcego człowieka, który miał we włosach mnóstwo błota (chociaż był Tewarą). Za nimi szedł wódz naczelny, zastępca wodza, wódz polowy i wódz pomocnik (wszyscy zbrojni od stóp do głowy), dalej hetmani, setnicy, plutonowi ze swymi plutonami i porucznicy ze swymi oddziałami, również uzbrojeni od stóp do głowy. Za nimi postępowało całe plemię, uszykowane w hierarchicznym porządku, począwszy od właścicieli czterech jaskiń (każda na inną porę roku), a skończywszy na chłopach pańszczyźnianych, o wystających kościach policzkowych, o połowicznym uprawnieniu do połowy skóry niedźwiedziej, rozścielanej podczas nocy zimowych w odległości siedmiu łokci od ognia — i do ogryzionej kości. (Czyż to nie wspaniałe słowa — kochanie?). Zebrali się wszyscy z wielką paradą i krzykiem i wypłoszyli wszystkie ryby na dwadzieścia mil dokoła, za co Tegumai dziękował im potoczystym, przedpotopowym przemówieniem.

Wtem nadbiegła Teszumai Tewindrow i zaczęła gorąco całować i pieścić Taffy. Ale naczelny wódz plemienia Tegumaiów porwał Tegumaia za czub piór zdobiących jego głowę i potrząsnął nim surowo.

— Wytłumacz się! Wytłumacz się! Wytłumacz się! — wrzeszczało całe plemię Tegumaiów.

— Na miłość boską! — zawołał Tegumai. — Dajże spokój memu pióropuszowi! Czy to człowiekowi nie wolno złamać ościenia, aby zaraz wszyscy ziomkowie nie rzucili się na niego? Jesteście ludem, który człowiekowi okrutnie zalewa sadła za skórę!

A Taffy rzekła:

— Jak widzę, nie przynieśliście nawet ojczulkowi włóczni z czarną rękojeścią. Ale co wy robicie temu miłemu, obcemu człowiekowi?

Bili go bowiem po dwóch, po trzech, po dziesięciu naraz, aż mu oczy z głowy wyłaziły. Ledwo już dyszał, ale ciągle wskazywał na Taffy.

— Gdzie ten niegodziwy lud, co cię naszpikował włóczniami, mój kochany? — spytała Teszumai męża.

— Nie było tu żadnej żywej duszy — odparł Tegumai. — Moim jedynym dzisiejszym gościem był ten biedak, którego, jak się zdaje, chcecie zadławić. Czyście wy powariowali, o plemię Tegumaiów?

— Przyszedł z okropnym obrazkiem — rzekł wódz naczelny. — Obrazkiem, który przedstawiał ciebie naszpikowanego włóczniami na całym ciele.

— Nooo... To ja ten obrazek wam wytłumaczę — odezwała się Taffy, ale zrobiło się jej nieco nieswojo.

— Ty? — wrzasnęło naraz całe plemię Tegumaiów. — Ty mała, lecz bardzo źle wychowana osóbko, która nie możesz obejść się bez klapsów? Ty?

— Taffy, moje kochanie, obawiam się, że jesteśmy w niemiłym położeniu — rzekł jej tatko i objął ją ramieniem, a ona całkiem przestała się lękać.

— Wytłumacz, wytłumacz, wytłumacz! — zawołał wódz naczelny plemienia Tegumaiów i zaczął skakać dokoła na jednej nodze.

— Chciałam, aby obcy człowiek przyniósł włócznię ojczulkowi — odezwała się Taffy — więc ją namalowałam. To nie było mnóstwo włóczni. To była tylko jedna włócznia. Namalowałam ją dla pewności trzy razy. To nie moja wina, że wyglądała tak, jakby tkwiła w głowie ojczulka, za mało miałam miejsca na korze brzozowej. A istoty, które mama nazwała niegodziwym ludem, to są moje bobry. Namalowałam je, aby znalazł ścieżkę wiodącą przez bagno, i namalowałam przed jaskinią moją mamę, ogromnie ucieszoną, bo ten obcy człowiek jest bardzo miły, a ja myślę, że jesteście najgłupszym ludem na świecie — rzekła Taffy. — To bardzo grzeczny człowiek. Dlaczego pomazaliście mu włosy błotem? Umyjcie go!

Nikt początkowo nie rzekł ani słowa, aż w końcu wódz naczelny wybuchnął śmiechem; potem zaśmiał się obcy człowiek (który był niezawodnie Tewarą), potem zaniósł się śmiechem Tegumai, który upadł jak długi na ziemię; potem jeszcze mocniej i jeszcze wścieklej, i jeszcze głośniej ryknęło śmiechem całe plemię.

Jedynymi osobami, które się nie śmiały, były wszystkie damy przedpotopowe oraz Teszumai Tewindrow. Wszystkie były bardzo uprzejme dla swoich mężów i powtarzały w kółko: „głupiś!”.

Następnie wódz naczelny plemienia Tegumaiów zaczął wołać i śpiewać, i mówić:

— O mała osóbko, niemogąca się obejść bez klapsów, dokonałaś wielkiego wynalazku!

— Wcale tego nie chciałam — rzekła Taffy. — Chciałam tylko włócznię z czarną rękojeścią.

— Mniejsza o to, dokonałaś wielkiego wynalazku, który pewnego dnia nazwą ludzie pismem. Teraz są to tylko obrazki, a obrazki, jak to dzisiaj widzieliśmy, nie zawsze bywają właściwie rozumiane. Ale przyjdzie czas, o dziecię Tegumaia, gdy wynajdziemy litery (wszystkie dwadzieścia cztery litery) i gdy będziemy mogli czytać i pisać; wtedy będziemy w stanie zawsze powiedzieć dokładnie, o co nam chodzi, nie popełniając błędów. Niechaj przedpotopowe damy obmyją z błota włosy cudzoziemca!

— To mnie cieszy — rzekła Taffy. — Patrzcie! Znieśliście włócznie całego plemienia, a jednak zapomnieliście o włóczni mojego ojczulka, włóczni z czarną rękojeścią.

Wtedy wódz naczelny powiedział, zaśpiewał i przemówił:

— Taffy, kochanie ty moje, na przyszłość, gdy napiszesz list obrazkowy, wyślij go raczej przez człowieka, który mówi naszym językiem, aby objaśnił, co ten list oznacza! Dla mnie to niepotrzebne, bo jestem wodzem naczelnym, ale przyda się reszcie plemienia Tegumaiów, a także nie wyrządzi niespodzianki żadnemu cudzoziemcowi.

Wreszcie przyjęli obcego człowieka (czystej krwi Tewarę z Tewaru) do plemienia Tegumaiów, bo był człowiekiem bardzo dobrze wychowanym i nie narobił hałasu z powodu błota, którym przedpotopowe damy umazały jego włosy. Ale od tego czasu po dziś dzień (jak mi się zdaje, jest to wina Taffy) bardzo niewiele małych dziewczątek uczy się chętnie czytać i pisać. Większa ich część woli malować obrazki lub bawić się ze swoim tatusiem, zupełnie jak Taffy.

Jest to historia Taffimai Metallumai, wyryta na odwiecznym kle bardzo dawno temu przez starożytne ludy. Jeżeli znasz moją powiastkę lub jeżeli ci ją czytano, możesz przekonać się, jak wszystko co do joty jest wyrażone na tym kle. Kieł ten był częścią prastarej trąbki plemiennej, która należała do szczepu Tegumaiów. Obrazki wyryto na nim gwoździem lub czymś podobnym, po czym zagłębienia wypełniono czarnym woskiem. Jednak do linii rozdzielczych i do pięciu małych krążków u dołu użyto wosku czerwonego. Gdy trąbka była jeszcze nowa, u jednego jej końca znajdowała się jakby plecionka z paciorków, muszli i drogich kamieni; jednak później plecionka ta się ukruszyła i wszystko przepadło prócz małego ułamka, który masz przed oczyma. Litery dokoła kła są czarodziejskie — czarodziejskie runy — i jeżeli będziesz umieć je odczytać, to dowiesz się niejednej rzeczy nowej. Kieł ten jest kłem słonia — bardzo pożółkłym i poszczerbionym. Ma dwie stopy długości, dwie stopy obwodu i waży jedenaście funtów oraz dziewięć uncji.

obrazek wyryty na kle