Krzysztof Kamil Baczyński [Dramat] AKT PIERWSZY SCENA I Słychać cichą muzykę: Preludium deszczowe (z kroplą). Kurtyna podnosi się. Okno od sali otwarte na park. Jan gra na fortepianie, muzyka jego nagle staje się głośna. Jest zmierzch. Obok niego stoi Matka. Jan urywa w środku. (Za oknem otwartym posąg biały Gladiatora z mieczem i tarczą.) MATKA / w roztargnieniu / Tak, Jasiu, zmierzch ten zaczyna niepokój. JAN Mamo? MATKA Zmierzch, mówiłam, zmierzch to głębokość. nagle, jakby wieszcząc A głębokość każda to już niebem jest nad nasze codzienne błądzenie po płaskich drogach i jest czasem milczeniem, a czasem trąb wrzaski w niej słychać, ale gorsze milczenie, bo za nim przestrzeń pełna widziadeł, a ta przestrzeń kłamie, czy prawdę zjawia mówić o tym komu? Nie wie. Choć ja widziałam czasem w blaskach gromu, jak się otwierał nieboskłon, a za nim szły te martwe i nowe z płaczem lub śpiewaniem. JAN Cóż mówisz, mamo? to nie głos twój! mamo? MATKA Nie głos mój, mówisz? Ale jest to samo ten głos, co ja, i w tobie on przewidzi jak wiatru prawda w ślepym. On nie szydzi ani dobrocią mówi, tylko tak daleko ujrzy naprzód i w przeszłość, że… JAN Matko, pod powieką miałaś ogień, ja boję się, co to jest, mamo? MATKA / spokojnie / Nic, synu, oczy kłamią. JAN Nie, matko, ten twój uśmiech, to wstrząśnięcie ramion, ten oczu blask jak płomień w nocy siwej z żalu, mamo, powiedz, kto w tobie tak mówił oddalą, mamo, powiedz, co tobie. MATKA Synu, oczy kłamią, a zresztą nosi każdy jakieś rany znamion, jakieś stygmaty, które czasem bolą, gdy je przysypią zmierzchem albo solą, taką solą spojrzenia, którą każdy młody ma, kiedy patrzy w starość, jakby mówiąc: «Odejdź». Ale to cóż, że powiem, żem widziała nawet szatanów pełne wozy czy aniołów ławę, czy ptaki jakby krzyże do nieba przybite, nigdy ty nie uwierzysz. To przeszłości mitem dla ciebie, chociaż przeszłość i przyszłość to samo i choć zarówno pali każdą raną mnie starą: czy to raną przed laty zadaną, czy tą, co będzie w tobie, czy tą, którą skłamią, czy tą, co będzie jeszcze, czy jest, ale Bogu podoba się tak wszystkich puszczać swoją drogą, drogą krzyża, i wtedy dopiero przebity pozna każdy, co prawdą, a co było mitem. JAN Ach, wiem o doświadczeniu, chociaż to tak stare, pewno, każdy chce życiem czy życia oparem upić się i sam błądzić, i tak krzywdy szuka jak szczęścia, i dopiero wtedy na kształt kruka mądrego siada i innym powiada, że się to tak a tak w życiu układa, i sam wie dobrze, że tamci, słuchając, już z życiem po cichutku w kości coraz grają, i oni dobrze wiedzą, że on im nie kłamie, ale idą na nowo i na nowo sami. Ale to nie to i ty mi nie o tym mówiłaś, ja chcę wiedzieć, co to złotem czy ogniem tak spłonęło. MATKA Ja? Co ja widziałam, to różne od wszystkiego, od światła i ciała, coś jak nad pokoleniem zawieszona łuna i coś jak znak przeczucia w burzy czy piorunach, i wiem, że cierpieć trzeba będzie, ale na to matka światu jest dana, by była zapłatą za doświadczenie syna i by własnym bólem kuła zdrowemu miecze, a chromemu kule, by za każdy krok jego od kolebki łzami płaciła, a łza każda zamienia się w kamień, ale to się kochaniem zwie albo sumieniem, czasami przywiązaniem, tak rzadko — cierpieniem. milczenie Do widzenia, a nie patrz długo w park i okna zamknij, bo już jesień. JAN Cóż jesień? jesień pora śpiewu. MATKA Lub jesień pora gniewu, cóż, powiem ci: nie patrz długo w park, bo ta jesień i ta noc jest ślepa, a z ślepoty się czasem rodzą barwne plamy. JAN Tak dziwnie mówisz dzisiaj, to wieczór przemiany, przemiany jakiejś ciemnej, którą widzisz może, lecz nie mówisz. MATKA Przemiana, nim spadnie jak orzeł, długo w niebie kołuje i kręgi nawija, lotu kręgi na skrzydła, a potem omija czas, ludzi i zdarzenia i spada, gdzie zechce, tak jakimś meteorem przez noc i powietrze, a potem miażdży małe serca, duże duchy, tak jest za wszystkim, a wszystkim — łańcuchem. milczenie Do widzenia i okno zamknij, bo już chłodem niesie i wilgoć się pleni ogrodem, jeszcze zaziębisz się cicho albo zobaczysz ten kamień krwawy jak upiór rozpaczy. JAN / Gra preludium cicho, coraz wolniej. / SCENA II / Jan, Piotr / JAN / cicho pobrzękując na fortepianie / Jak ona cierpi i nie powie, po co przyszła do mnie tak nagle, o zmierzchu, przed nocą, i mówi, jakby wieszcząc, ale i ukrywa, co widzi, o, zna ona te troski i wie, nieszczęśliwa, wszystko naprzód, jak dziś właśnie, i wtedy się budzi, jeśli jest noc, a dniem odchodzi ludzi, i tak mi czasem łzą czy napomnieniem przypomni, żem jest więźniem życia, a więzienie [nieba] ma pozór kuli lazurowej i tylko rytm ma z serca, czaszkę z całej głowy, a w ramieniu najbielszym kości, nad któremi modre duchy powietrza sypią garstkę ziemi czy zmierzchu, a wraz z piachem wyroki niezbadane, jakby kruki strachem i ogniami ziejące. / Słychać śpiew Piotra daleki, z głębi ogrodu. / PIOTR Wiodą panny żołnierza przed Boga, a ten klęknąć nie umie i pyta: «Jak ja teraz poznam, co trwoga, kiedym ginąc nikogo nie witał, (bis) tylko ciało swoje w blasku widząc i przed śmiercią się nawet nie wstydząc». Wiodą panny żołnierza przed ciało, a on wrócić nie może do niego, bo się w prochy rozpadło i spało pod postacią drzewa różanego. (bis) Więc się żołnierz zasmucił i stanął jako pomnik przed raju bramą. JAN Piotr idzie, on to śpiewa, więc jednak ta jesień pora śpiewu? nie gniewu? PIOTR / wchodzi przez otwarty balkon / Witaj! Cóż to, Szopen? dziwny śpiewak, ja, gdybym był chłopem, nie rozróżniłbym w tej pieśni swojej, zresztą, powiem ci: dziwnie się boję tej muzyki, bo ona usypia… JAN Lub budzi, usypiać żalem można bardzo sennych ludzi, ale tak myślę, że żal, jeśli prosi o niebo, to do nieba — niektórych — donosi. PIOTR No, ciebie to do nieba i szatan doniesie. JAN No, dobrze, dobrze: dziwna jest ta jesień, nieprawda? tak się widzi mi, że każdy z ptaków odlotnych niesie w sobie krew jakąś czy ogień i każdy liść podobny do biblijnych znaków wróżących. PIOTR O mój Janie, w tobie jest coś z trwogi, ty się boisz tych liści. Ale ja też czuję, tylko inaczej: coś jak krew się snuje w każdej gałęzi i jak krew coś we mnie uderza niepokojem, i coraz jest ciemniej i czekająco. JAN Tak, ja wiem, ty czekasz przebudzenia — jak mówisz — zwierzęcia-człowieka. PIOTR A tak, który by stanął i sam coś zaśpiewał, a nie szukającego pieśni w byle drzewach, a nie ramiona w rzekach czującego i mającego wszystko w świecie prócz jednego. JAN A tym jednym jest siła? PIOTR Siła tym jest właśnie. JAN Może siła słabości? PIOTR A! cóż to za słowa. Czy ci się czasem lutnia jakaś Dawidowa czy Wilde'owska dostała, mistrzu sztuko-słowa, cóż znaczy ta dziwaczna myśl, czy tylko słowa? JAN Siła ludzka. To czuje ten i ten jej szuka, któremu mocnym być jest taka sztuka, że głosić musi chyba zniszczenie i klęski, by zaspokoić jeden lęk swój, lęk niemęski, przed słabością, gdy serce przeżarła mu całe, wtedy mówi, że mocny i wielki, choć mały, i tak ze strachu nawet i zabić też można, jeżeli strach od prawa większy. PIOTR Nieostrożna jest taka mowa, która bluźni człowiekowi, bo ludzka rzecz jest siła, chociaż ty w niej widzisz lęk przed śmiercią i choć tak bardzo jej się wstydzisz, to jednak masz i siłę, i gdy cię poniesie, toś gotów jak wyrwidąb drzewa rwać po lesie. JAN Ty kpisz. PIOTR O, nie kpię, miły, bo pierwsza rzecz to chyba mieć fizycznej siły pod dostatkiem, a wtedy i dusza przychodzi, bo się właśnie ta dusza z ciała tylko rodzi. JAN A jednak… PIOTR / nie słuchając / I widzę człowieka, który na nic nie woła i na nic nie czeka, lecz chwyta i zwycięży, ramiona ma mocne jak skręty dusiciela, brunatne, miedziane, tak w słońcu wyjawiony może nowe zacznie elementarne walki, a gdy i przyrodę u nóg powali jak drzewo brzozowe, chwyci ludzi i słabych jako gruszki strzęsie i stanie mocny taki. JAN / chłodno / Wyrzeźbiony w mięsie, mięsem wszczęty, do mięsa dojdzie jak do nieba, nawet dziwne, że stać, nie wisieć trzeba takiej ludzkiej kiełbasie. PIOTR Kpisz, ale zobaczysz zamki idące w gruzy i hymny rozpaczy, jeszcze i sam usłyszysz i może zaśpiewasz, bo wtedy rozpacz będzie takim ludo-drzewem. JAN / do siebie, wzruszając ramionami / Teraz on znów mi jakieś przepowiada burze. do PIOTRA Dobrze. Koniec tej kłótni. Czy widzisz te róże purpurowe w ogrodzie? Wczoraj była właśnie Joanna, nazywała je słodko i jaśniej niż zwykłym słowem, mówiła im: «Ptaki, kto was tak tu przywiązał, kto was tak rozskrzydlił i u domów człowieczych dla ozdoby wieszał?» PIOTR Joanna zawsze piękna! ach, ma ona w sobie coś z tych ptaków, choć dobrze zna, co człowiek umie. O, ty szczęśliwy, ja zazdroszczę tobie tej Joanny, ja u niej każdy gest rozumiem. Ja. JAN Możeś ty zakochany? PIOTR / z gniewem / Głupiś, dajże pokój. JAN Ale mówiłem przecież tak tylko na boku, czemuż się zaraz gniewasz? PIOTR / nagle ożywiony / Czy ty wiesz? Od roku mówi mi ten oficer ułanów, że teraz wróg na kraj tak naciska, że tak już napiera, że wojny patrzeć tylko. JAN / zrywa się / Wojny!? siada z powrotem Głupstwa plecie. PIOTR Różne bywają głupstwa, różne w każdym świecie. Ale ja już słyszałem o jednej potyczce na granicy. JAN / zaniepokojony / Kto mówił, kto natarł i kiedy? PIOTR Ano, swoim zwyczajem chcą napytać biedy tamci mili sąsiedzi, ze złością ale się nie damy. JAN Że nie damy, pewne. PIOTR / z przekąsem / Cóż, my się mijamy w przekonaniach, ty może nawet byś nie poszedł, by nie zabijać braci. SCENA III / Jan, Piotr, Gladiator, Cienie / / Robi się ciemno. Jan zapala świece na fortepianie i staje u okna. Patrzy przez chwilę w noc, a potem siada i powoli, powoli uderza akordy Etiudy rewolucyjnej. Cicho, bardzo powoli, rozdzielając je jak przy ćwiczeniu. / JAN Jest moc w tym jakaś, ale tak powoli ręce idą po płytach i serce tak boli, po chwili jakbym każdy ten odgłos spod ziemi wyrywał. / Gladiator za oknem porusza się powoli, drgnął raz i drugi, opuszcza ze szczękiem ręce znużone trzymaniem tarczy i miecza. / GLADIATOR Kto mnie tu po imieniu wzywał, kto mnie z kamienia w życie chce przemienić? Czy to ty, synu ziemi, spod ziemi wyrywasz urojonego ducha powstałego z cieni konających na krzyżach i w turmach? A znasz ty moją moc, co zza grobu nawet strzeli masztem najwynioślejszej z pieśni, dziecinnej i dzikiej? To ty, synu zgubiony, szukałeś muzyki w tonie mojego cienia? JAN Ja tylko trąciłem struny, właśnie bez mocy były, bo mi siłę ktoś odebrał. Lecz ktoś ty, odpowiedz. GLADIATOR Bez mocy. Czymże mnie nawołujesz grający po nocy? JAN Ktoś ty, odpowiedz, przecież ja tu stałem przy oknie. Wtedy byłeś kamieniem, nie ciałem. Odpowiedz, chyba że chcesz mnie okuć i zmienić jeszcze to niebo nocne na niebo-więzienie, chyba że lękiem chcesz zabić i wydrzeć ostatnią moją wolność. GLADIATOR / głośno / Oto będziesz silny, synu ziemi i nieba, bo mnie już nazwałeś, i oto słowem «wolność» ja stanę się ciałem, i oto słowem «wolność» wywołam i podam tobie piersi najtwardsze, ryjące jak woda w skałach, w lochach, w ciemności ryjące jak ogień przez ruiny drzewami, a przez smętarz — drogi. Ty graj. JAN Ty wstrzymaj się, ja nie znam głosu, który przepływa mną jakby z niebiosów zerwany grom, nie mogę unieść przez powietrze tej muzyki, bo ona mnie jak pył rozetrze, ona zabije. GLADIATOR Nie, ona uleczy, ona jest płomień oczyszczenia. Mieczem stanie się w tobie i przez ciebie niosąc osiądzie na posągach krwią jak słońca rosą. Graj. JAN Ja nie uniosę. GLADIATOR / stojąc nad Janem i unosząc ręce w zaklęciu / Stań się krwią i głosem, niech ci opadnie ciało i niech stanie obok jak głaz, a ty się stań kochaniem, a ty się stań cierpieniem i nie zamknij oczu tym cieniom, co jak trumny przez wzrok ci się stoczą. JAN / gra coraz głośniej Etiudę rewolucyjną / Poczyna się coś bardzo głęboko, aż na dnie sumienia. / Słychać śpiew-jęk. / GLADIATOR Oto się pierwsza brama otwiera w więzieniach. JAN / grając / Jęk słychać, a ten jęk jest głosem moim. GLADIATOR To się otwiera znużenia podwoje. JAN / z jękiem / Coś pęka, ach, to niebo, nie, to harfa nieba. GLADIATOR To się poczęły narodziny chleba niepowszedniego i krwi, co powszednia, ale że się poczęły w człowieku jak harfa, to jak w harfie głos się nie pogodzi, kiedy trącona w dwie struny pęknięte, i będzie w niebo iść, to znów odchodzić na ziemię, i tak w bólu choć osiągnie świętość, będzie muzyką tysiąckroć przeklętą przez siebie, bo za głosem idąc i krew niecąc z powinności człowieczej będzie jak te ptaki kamienne, które z nieba spadają nie świecąc i nie śpiewając jak lodowe znaki. W takie ptaki się zmienia kropla krwi rozlana w świadomości najwyższej i każda jak rana pali tego, co wielki, zwraca się do Piotra, który osunął się w półśnie na fotel a temu, co mały, jest płomieniem najwyższym i największej chwały przyczyną, bo on w cel bijąc, człowieka zabija, jest mu w czasach, epokach i wiekach przeszkodą jeno i kukłą drewnianą, nigdy, gdy sam jest kukłą — kukłą taką samą. zbliża się do Piotra i kładzie ręce na niego w zaklęciu Więc stań się, jakim stoisz — prostaczkiem modlitwy, prostaczkiem bólom cudzym i prostaczkiem bitwy. Zabijaj przeto, że sam nie zobaczysz poza swoją rozpaczą — niczyjej rozpaczy, bo na tym ci się skończy sen i obcowanie z wielkością. Tobie będzie samo zmartwychwstanie ciał, nie duchów. SCENA IV / Jan, Piotr, Gladiator / / Gladiator do Piotra / A teraz śpij, bo tobie oczy zamknięte na te ruchy powietrza śród nocy i nocy śród powietrza. Do Jana A ty patrz w zaklęte duchy nocą błądzące i ranami święte, duchy tych, co pod ziemię jak korzenie wrośli, tych, którzy jak kamienie rozpaczą obrośli i najpierw pęd z nich strzeli, potem całe drzewa pełne owoców — każdy owoc śpiewa i każdy owoc, gdy dotkniesz, krwią tryśnie albo płomieniem, albo czarnym liściem. / Cienie nocne ukazują się z ciemności za fortepianem i powoli, z brzękiem łańcuchów idą przez salę. Jan gra. Muzyka cicha już przechodzi w marsz stepowy, rozlewny, przypominający pieśni burłackie. / CIENIE / śpiewają / / Głosy niskie, przytłumione. Fortepian uderza rytmicznie jak dzwon. / Ej, rośniem, my rośniem na murach, pieśni nasze jak trupy na sznurach, pieśni nasze jak trumny pokoleń, czarne w niebie i ziemi na dole. Ej, wyrośniem cieniami i przejdziem, ponad nami nowymi znów wzejdzie, ponad nami kamienie przybiją nowe cienie, krzyże zawyją. Ej, te krzyże jak wilki nad grobem, sierścią nocy obrosłe i czarne, a jak w ziemi za życia umarłe rosną im tylko znanym sposobem. Ej, i w nowe się cienie przerodzim, tak przejdziemy w pokoleń pochodzie i tak zemstę z kamienia znów w kamień nieśmiertelnym uczynim konaniem. SCENA V / Matka, Jan, Joanna / / Dzień słoneczny, jasny. Ewentualnie nowe meble — stół, krzesła itp. Liście purpurowe i żółte na drzewie za oknem, kilka leży na podłodze. / JOANNA / trzyma liść w ręku / Piękny ten liść. Jest to dłoń świata, w której się trzyma blade zadumanie, taka dłoń to jest jakby podana zapłata przez drzewo — za zieleni wiosennej kochanie i za rośnięcie w ciszy, która nic nie widzi poza koleją roku i jej się nie wstydzi, nawet czeka za zimą wiosny, a za latem takiej dłoni podanej i takiej zapłaty. JAN Właśnie to wyczekane się budzi i rośnie jak świerk z wolna i czeka ramionami na nas, i poczęło się właśnie teraz, i jest z nami. Ta cisza już zostanie, aż zgina kolana, kiedy po latach trwogi — to już nie czuwanie, nie czekanie, lecz jakby w ciszy zmartwychwstanie. MATKA Mówicie: dłoń. To liść jest dłonią, dłonią drzewa, a czasem dłoń to pożegnanie, a czasem dłoń to tylko przykrócenie koniom pętlicy, czasem daremne wołanie, a zresztą z dłoni wróżyć można i taka dłoń jest czasem tyle nieostrożna, że powie coś. JOANNA Cóż powie? może mi wywróżyć o wiosennym zachodzie powstawanie róży w płomieniach słońca białych. JAN Cóż wywróżyć może w ciszy aż tak doniosłej, która się układa jak wygładzone księżycami morze w gładkość, co nie jest klęska ani zdrada, ani znużenie, tylko trwanie sobie, sobie i drzewom. MATKA Przebudzenie w grobie zdarza się nawet gwiazdom, ale nie słuchajcie, co mówię, to takie tylko uleganie w walce z przywidzeniami, a ja was tak mrożę, jakbym ten liść czerwony składała pod nożem. SCENA VI / Ci sami, Piotr / PIOTR / zdyszany, wpada przez otwarte drzwi balkonowe / Janie, słuchaj, Janie! Wojna. JAN / siedzi nieruchomy / MATKA / Wznosi na chwilę ręce i opuszcza je powoli na kolana. / JOANNA / zrywa się z miejsca, cicho / Na litość Boga! Co się stało? kiedy? JAN A słowo — stało się słowem złych zrozumień. PIOTR / siadając, zadyszany / Wyszedłem na miasto. Z rana, a tu afisze, hałas, ludzi tłumy. Od razu wiedziałem. Nareszcie się skończyło. JAN Co się skończyło? PIOTR / nie słuchając / Serce mi niemal nie rozsadziło głowy. Widzisz, Jasiu, serce czasem, gdy człowiek jest bardzo wzruszony, wali i tętni w głowie. Ja już nareszcie będę wolny. Nareszcie… tak długo czekałem. Janie! Chodź, chłopie, chodź o dwunastej [na] placu Radnych 4. Chodź. Nareszcie się zacznie. JAN / ze smutkiem, trochę kpiąco / Więc czy się skończyło, czy się zaczęło? PIOTR Skończyło się tamto gnicie w ciszy, która uszy wykłuwała, a zacznie się, zacznie się nareszcie życie, walka, marsz naprzód. Zresztą, trzeba bronić kraju, mój kochany. Jeszcze się wahasz? JAN Nie, nie waham się, naturalnie pójdę, tak trzeba, tak chcę; ale czemu to mówisz: «a zresztą, trzeba bronić kraju»? Zdaje się, że to dla ciebie problem poboczny, może nawet nie pretekst do walki, a tylko problem poboczny. Walka sama w sobie nie uzasadniona? No tak, to zresztą potwierdza to, coś zawsze mówił. PIOTR Ach! dajże już z tym spokój. Zbieraj się i chodźmy. Czy nie czujesz tego szalonego pędu naprzód, tego przesunięcia całego okresu czasu? MATKA / drżącym głosem / Idź, Jasiu, idźcie już, niech to się prędzej skończy. JOANNA / cały czas stała drżąca, teraz wybucha płaczem i pada na krzesło stojące obok / Boże, Boże, i ja jeszcze mówiłam coś o ciszy, o porach roku. Oto mam, mam za te głupie radowanie się. Boże, Boże. JAN / gładzi ją po głowie / No, Joanno, płaczesz, jakby mnie już co najmniej zabili, a tu dopiero mobilizują. PIOTR Chodź już. Niechże się panie nie przejmują. Jana, jako ochotnika, przydzielą do jakiejś bezpiecznej służby. W dodatku wiedzą, że to artysta, a do zdolności bojowych takiego pędzichmura nie będą mieli zbyt wielkiego zaufania. Ja zresztą zgłoszę się od razu na front. Od razu. Idziemy, Janku! / Wychodzą, Matka obejmuje głowę dłońmi, Joanna płacze cicho, oparta o stół, i mnie w rękach liść jesienny. / / Zasłona. / SCENA VII Wieczór. Matka, Joanna. Wchodzą Jan i Piotr, w mundurach, bez broni. Piotr w furażerce, bez pasa, Jan w kasku bojowym, w pasie z ładownicami. PIOTR / zły i nachmurzony, ironicznie / Oto żołnierz, proszę mu się przyjrzeć tylko: ładownice, pas, hełm bojowy. Pierwsza klasa żołnierzyk, co? I ja do usług, gryzipiórek miejscowy w mundurze galowym. JOANNA / zrywa się z miejsca / Co to, Janku? Dlaczego taki mundur? Jan / spokojnie / Nic nadzwyczajnego, zwykły mundur ochotnika. JOANNA Ale dlaczego ty w hełmie, z ładownicami, a pan Piotr bez niczego? JAN Już powiedział: gryzipiórek. Przydzielili go do kancelarii tutejszego pułku. JOANNA No a ty, Janku? a ty? JAN / niepewnie / Nie wiem jeszcze dobrze, ale tymczasem tak… jakoś… PIOTR / głośno, dobitnie / Po prostu idzie na front i tyle… MATKA / Opiera głowę na stole i twarz ukrywa w dłoniach. / JOANNA / Stoi odrętwiała, bez słowa. / / Cisza. / MATKA / w końcu, cicho / Kiedy idziesz? JAN Dziś o czwartej zbiórka przed magistratem. Teraz jest pół do czwartej. MATKA To zaraz już idziesz, Jasiu? JAN A no zaraz, nie martw się. Nic mi się nie stanie. / Siada na wieku fortepianu. / PIOTR / stojąc / I to taki pech. Jego, z tymi humanitarnymi pomysłami, pchają w ogień, a ja, ja, który tak pragnąłem tej walki, tego przełamania, zostaję tutaj jako… pisarz, kancelista, ach! JAN Heroizm nie znaczy w mundurze przechodzić wśród trąb i wśród nieba trzasku, heroizm to czasem pisanie na piasku palcem — krzyżyka w rocznicę urodzin. Heroizm to czasem bez hełmu, a samo konanie, gdy konać potrafisz — to stanie za marsz i za życie, za ludzi, co kłamią, mosiężno-żelaznym zmartwychpowstaniem. PIOTR Janie, czy nawet nie rozumiesz, że to jakieś fatum, że to klęska dla mnie, i ciągle się bawisz w te wzniosłe morały. JAN Czy stwierdzenie doświadczenia epok jest zawsze morałem? PIOTR Janie, Janie, czy ty ciągle jeszcze nie rozumiesz, że w tej chwili, kiedy ty, kiedy wy wszyscy osiągniecie to, czego pragnąłem od tylu lat, ja właśnie będę tu, na tyłach, mógł do woli cierpieć od niemożności zaspokojenia? JAN Los to nie zawsze zawiązane oczy i nie zawsze błądzenie — myślę — po dnie nocy. Myślę, że czasem — taki wypadek unosi w rozpacz, choć jest spełnieniem tego, o co prosi dobro twoje i możność, bo to, co się marzy, nie zawsze nazbyt gładko przylega do twarzy, kiedy już jest; to tak coś, jakby w karnawale kupował (pan Piotr choćby) maseczkę na bale, a potem się wyjaśnia, choć z początku piękna, dobrana do marzenia jak do ręki ręka, więc się potem wyjaśnia, że nos w niej za duży i że za krótka głowa, że w noszeniu nuży i że tysiąc piękniejsza była wymarzona, a tak jest jak dla króla bez głowy — korona. PIOTR Ach, ty zawsze jesteś przemądry; czy się pod tym chłód ukrywa dla cierpienia, czy głupota? JAN Wieczna głupota ludzka to wtedy, gdy człowiek idzie, nie rozwierając sam na siebie powiek i słyszeć nawet nie chce, że co z niego płynie, w słowach jest tylko, ale nie jest w czynie, bo obca myśl na swojej wychowana duszy nie tylko nie urośnie, lecz duszę rozkruszy. PIOTR / nie zważając już na Jana, chodzi nerwowo z kąta w kąt / Czym ja zostanę, czym, wyrwany z głosu, co kazał iść mi tam, a teraz wzbrania, co mnie jak liść, jakby ten właśnie rozgniata liść jedną nogą odrywa i upuszcza, i tak każe istnieć. JAN / zeskakując z fortepianu / No, czas na mnie. MATKA i JOANNA Już!? JAN / do siebie / Już, już się rozpoczyna, a czuję, jak krzyżem coś stoi, coś mi stopy jak płomienie liże. do Matki i Joanny Żegnaj. Wrócę. Wy wiecie, że myśli mam tyle i że nie powiem nic, lecz to, co czuję, było zbyt dużym bólem we mnie i w was samych, żeby się stało jakimś zapomnieniem lub niepojęciem nawet. całuje Matkę i Joannę, podchodzi do Piotra Żegnaj. PIOTR / z goryczą / Żegnaj, żołnierzyku! JAN Drwisz, a czymże to było, co w tobie gra jeszcze, czy ty dla swojej sprawy, jeśli sprawą tobie, musisz w jakiś specjalny tylko sposób walczyć, co się poczyna w grzechu, a kończy się w grobie, czy może ty nie sprawie, ale sobie służysz i swoim żądzom złym, a ciebie nuży praca taka powolna, gdzie trzeba w pokoju budować swoją sprawę tak samo potrzebnie, jak zabijając, chyba że tego ci trzeba, a nic ponadto, wtedy groza tobie. Żegnaj. / Wychodzi. / / Kurtyna. / AKT DRUGI Wieczór. Półkula ziemi. Po niej z dwu stron maszerują żołnierze. Śpiew. CHÓR I GŁOS I Raz, dwa, trzy, cztery, raz, dwa, trzy, cztery. GŁOSY Słowa są sypkim popiołem, kochana, niebo otwarte nie nam, niebo otwarte pali jak rana, nie tam nam wędrować, nie tam. GŁOS I Raz, dwa itd. GŁOSY Ziemio, czy jesteś wszędzie ta sama, stosem kamieni i ciał? Kto nam cię, ziemio, zielenią tak skłamał, kto cię tak słońcem grzał? My sami nocą i z myślą jak młoty w żyłach dudniącą jak młot, jakże ty, ziemio, odpowiesz nam złotem i tym bagnetów kłom? W takich ciemnościach aż trzeba cię rodzić i tyle ci trzeba snów na całopalne ołtarze zawodzić i w takim czyhaniu na grób? GŁOS I / coraz cichszy / Raz, dwa itd. CHÓR II Matko, jak twe oczy były w moim śnie o ziemi naszej, może tylko tak się śniły dwa anioły czy pałasze? Miła moja, gdzie ty czekasz, jakim niebom składasz sen? — To tak ziemia do człowieka mówi ognia kłem. Moi bracia, czy was nie ma, czy wy wszyscy czarny cień, tak jak ja zgubieni w ziemiach jakby w księżycu jasny dzień? Tak was zbiorę, tak ułożę każde serce w nieba dzwon, i tak znajdę kraj, a może w mej ojczyźnie stary dom. / Żołnierze (Chór I i II) skłaniają się coraz niżej na ziemię i w końcu kładą się na niej. Cisza. Z daleka słychać terkot karabinu maszynowego. Cisza. Detonacja. Cisza. Detonacja. Cisza. Karabin maszynowy. Rozjaśnia się. Widać, że Chór I zniknął, został tylko II. Wśród trzech towarzyszy na pierwszym planie Jan. / JAN Zasnąłem gdzieś, maszerując nad ciemną rzeką, gdzie pełno było wielkich drzew, jak obudziłem się w okopie? KOLEGA I O bracie, ta rzeka była jeszcze wczoraj, spałeś jak suseł, a teraz już kropią do nas jak w manekiny jarmarczne, do strzelania — toś się zbudził. JAN Chwilami to nie wiem, czy się zbudziłem, czy jeszcze śpię, tak jakbym pięć razy się budził z tego samego snu, coraz bliżej rzeczywistości. KOLEGA I Nawet czuć. JAN Co czuć? człowieku!? czyś oszalał? KOLEGA II Nie, nie oszalał, ani trochę; czuć po prostu rzeczywistość, bo Henryka wczoraj ustrzelili, ciepło jest, to i czuć. JAN Jak to, Henryk nie żyje!? KOLEGA I A nie żyje. Cóż zrobić. Obie nogi urwało. JAN Boże, jeszcze wczoraj opowiadał o tej swojej Krysi i dał mi fotografię i jakieś listy, żebym jej zaniósł. Nawymyślałem mu od obłąkańców, a teraz okazuje się, że wiedział, co robi. KOLEGA II / kpiąco / No i co? myślisz, że oddasz tej Krysi fotki? JAN A dlaczego miałbym nie oddać? / Detonacja. / KOLEGA II Nie, dla niczego, ale za trzy godzinki najmniej będzie szturm od tych tam… / Pokazuje na wprost. / / Detonacja. Chwila ciszy. / JAN / wstaje i odchodzi na bok / Ręce mi drżą. Co to będzie… Im już wszystko jedno, zresztą, muszą ratować siebie, a to ich całkiem usprawiedliwia. Oni już chyba zapomnieli o celu. Ale ja… Ja pamiętam, po co się biję, o! aż nazbyt dobrze pamiętam, ale jak bagnetem tak wprost uderzyć, w brzuch, brr… nie mogę, nie mogę. Kapitan mówił: «To nie brzuch jakiegoś tam Hepce Pepce (to, pojmujecie, miało być nazwisko cudzoziemskie), o, bijesz bagnetem nie w ten brzuch, ale w część całości, która chce cię zniszczyć». Nie wiem, dlaczego, ale to jednak brzuch. KOLEGA I Spróbuj się, bracie, zastanawiać tak wobec Hepce Pepce, to zobaczysz, że zanim dojdziesz do tego, czy brzuch, czy cząstka całości, będziesz gryzł glinę. JAN At… / Macha ręką i siada na ziemi. / / Z daleka słychać karabin maszynowy. / / Ściemnia się znowu. / JAN / odchodzi na bok / O! Czy na chwilę nie zamkną mi się myśli! Straszne, straszne myśli we śnie i na jawie, mimo zimna, mimo głodu, ciągle myśli. One mi głowę rozsadzą. Boże — jeśli jesteś — zlituj się. / Ukazuje się bezszelestnie Gladiator / GLADIATOR Tobie trwać w cierpieniu, tobie konać za nich wszystkich, za martwych i żywych, i nie znaleźć nic ponad tę rozpacz, jaką daje wieczne zrozumienie, i nie ślepnąć ni na jedną chwilę, i nie zasnąć snem, co zapomina, bo ktoś musi unieść to, co oni zagubili w znużeniu i głodzie, bo ktoś musi unieść wszystkie myśli, z których ludzie się powyzwalali, a inaczej te myśli jak duchy błądząc, z wolna upiorem się staną i wypiją krew, i przetną żyły wszystkim snom, co przez człowieka śniły. JAN / Powoli osuwa się na ziemię. / GLADIATOR / do trzech towarzyszy / A wam dam zapomnienie, aby nieść tych, którzy wiedzą nazbyt jasno, i jak rzeka pochłaniać znużeniem, i jak rzeka unosić, a wtedy dokonacie, tylko ktoś zostanie niby serca wasze, które dane jemu wszystkie, i tak sam zakrwawi i sam zginie, ale was — wybawi. AKT TRZECI Scena I-piętrowa. Na górze dzieje się rzeczywistość, na dole — identyczny sen. Na dole Matka w fotelu. Scena I piętra wyobraża półkulę, jak w akcie II, parter — tak samo, tylko obok Matka w fotelu. Półmrok z niewyraźnym światłem. [SCENA I] MATKA / półgłosem / Tak się zbliża czas, a może minął. Nic nie wiedząc jeszcze przed godziną, niosłam duszę w glinianej skorupie, a tu minął czas, a minął w trupie, który spadnie, po nim się otworzy kołys drzew i zielonawe morze. Cisza. Już zanosi cisza, już przemija, już się lot na okręgi nawija, na okręgi huczące przestrzeni, na okręgi jak kół zaprzeczenie i porównanie Boga. Cisza. Przebóg! dołem spada cisza w dno czasu i koło za kołem osiada znów na ziemi. Lot nie oderwany, lot do ziemi przykuty. Ktoś mnie z głębi wzywa, ktoś mi odejść nie daje, imieniem nazywa. / Ściemnia się. Na górze i na dole jednocześnie wchodzi Jan, sztywny, tyłem. Cały czas dudnienie głuche kotłów, z cichego coraz głośniejsze; łoskot; ustaje; echo głosu odbija od ścian albo głos podwójny. / JAN Mamo! usłysz mnie, ja się tu boję, gdy na przecięciu nieba, snu i ziemi noc narasta cieniami i płonie od cieni, które jest czas zabijać teraz. Ja nie stoję o życie ani lęk, że koła mnie połamią, ale za duży ciężar, jak na dwoje ramion, ale konanie, kiedy tysiąc kona, a jeden unieść musi, to zrywa ramiona, to je zamienia w krzyże. WRÓG / Przy łoskocie głuchym wpada, wywiązuje się walka, długa, z pojękiem, z charkotem, z uderzeniami. / MATKA / usiłuje na próżno wstać / Boże, uratuj! WRÓG / Pada. / JAN / Stoi długo, chwiejąc się na nogach, wreszcie pada, wyczerpany. / MATKA On ranny, ranny! / Zjawia się Cień na górze i na dole. / CIEŃ Ale żywy będzie, on nie to jedno uniesie, ty już teraz masz swój lot rozwiązany, już głos cię nie woła, już umierałaś, on cię zawrócił. Umieraj. Rozpocznij lot po kręgach nabrzmiałych muzyką i wznieś się, jak wznosiłaś się pierwej. Niepokój jak kora z drzew odchodzi. Poczynaj głębokość, poczynaj dokończenie piór smutnych anioła. / Muzyka rozwichrzona, jakby marsz żałobny grany przez pomieszaną orkiestrę. / SCENA II JAN A kiedy przyjdzie wiadomość, to będzie wiadomość o śmierci. Koledzy poszli gdzieś daleko, jestem sam. Na pewno wiadomość: zaginiony albo zabity dnia tego i tego, dnia tego i tego. A oni uwierzą: Matka, Joanna. Ach, żeby jakoś dać znać, żeby powiedzieć, ale nie… ta rana, ach, jak piecze. Mundur mokry cały od krwi. Mamo! / Próbuje się unieść i pada. / / Cicha muzyka na fortepianie: Szopen, Preludium deszczowe. / / Scena rozświetla się z wolna niebieskim światłem. / JAN / w malignie, woła / Idą, idą cienie, ach, jakie usta rozwarte czarną chmurą jak gradem; nie ma zapomnienia, o! kto otwiera tak niebo, za kartą kartę, kto tak czasy otwiera jak czeluść, jak otchłań więzienia. Widzę cienie żałobne, a każdy jak kamień się toczy, stąpa jak martwe kolumny wypalonego kościoła, i wszystkie ślepe, a każdy imieniem mnie woła, i wszystkie palec jak bagnet utkwiły we mnie na wylot, jak stado kruków kołują i przysiadają na wargach i wszystkie krew ze mnie piją, a marmur wlewają żyłom. Cisza. Jęk Jana. Teraz gwiazdy dwie: jedna ciemna jak płomień, który zgaszony ciemnością i światłem nawet nie jest, druga, jak światła odbicie w potrójnych lustrach widziana na morzu szumiącym nieba bladym korabiem się chwieje. Znam je, ach, nadto dobrze, to tak zamknęli ludzie dobro i zło w szatana, w anioła, w dwa płomienie i żaden już nie umiera, i żaden z grobu nie budzi, ale jako dwa sępy szarpią na strzępy ziemię. O, znam je! one mi teraz — czując krwi ciemnej strumień — zanucą pieśni, orkanem wydrą nadzieję i rzucą w grozę zabitą milczeniem jak ciemne wieka trumien, i kiedy wrócę na ziemię i one ze mną wrócą i aż do śmierci bramy odwiodą mnie, a porzucą nie prędzej, aż serce pęknie. / Robi się zupełnie jasno, światło niebieskie. Spod ziemi wyrasta jasny, ogromny Duch. / DUCH Nazywam cię po imieniu: cierpienie. JAN Światło! jak jasno, jakby mnie kto wołał. DUCH Nazywam cię po imieniu: cierpienie. JAN Głos słyszę, który powstaje przede mną. DUCH Cierpienie. JAN Jestem, który mnie powracasz w światło klęski, kim jesteś? DUCH Ja jestem cierpienie, ja jestem z tobą skuty i płynę za tobą, jestem w każdym i w każdym czasie miejsce moje, bo ja nie sięgam tam, gdzie kończę grobem, ale w czasach i ciałach jak pochodnia stoję przez wieki, tylko nie znać ani po człowieku, który nie czując — nawet mnie nie nazwie, tylko nie znać, bo czasem jestem zapomnienie, a gdy takim przypomnę jak ty, wtedy płonę i wtedy z cierni ognia nakładam koronę takim jak ty, a inni jak lawiny runą ciemnością i przez ciemność, abyś ty mógł jaśniej zobaczyć i byś głodem nakarmiony wołał, i byś się stał jak ciało martwego anioła. Chodź… JAN Jestem, któryś mnie nazwał, wstaję, z tobą idę, prowadź mnie i nie zamknij mi oczu, bo widzisz, że mnie nie pęknie serce, na nic mnie nie zamknij i na nikogo. Okaż, co mi każe imię, którymś mnie nazwał. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/baczynski-dramat/. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Wydawca: Fundacja Wolne Lektury Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Opracowanie redakcyjne i przypisy: Kornelia Błochowiak, Aleksandra Sekuła, Tomasz Wasiołka, Anna Wójcik.