Konstanty Ildefons Gałczyński Bal u Salomona szkic ISBN 978-83-288-7889-1 Słonecznej pamięci Jana Piotra Morela z Neuchâtel To dopiero piszczałki się skarżą, to dopiero mruczą bębenki szurum-burum zalotne, to dopiero cienie na cieniach, barwy niewygotowane, i kształty niepoprzebierane, jeszcze nie!… jeszcze nic — świat jak puste skrysztalenie zieleni, jak łąka przed przelotem jeleni, jak trumna albo gramofon za szybą. O, jakim mikro- czy teleskopem utrafić mi w tę salę złocistą, w ten dom, do którego ciągnie tłum jak do kościoła, w ten wysoki dom w ciemnej ulicy, pełen drżenia i tajemnicy… jaką harmonię wziąć i jakim być harmonistą, ażeby dalekość sali tak się paliła, jak pali, żeby dźwiękami te kandelabry poprzepaczać, łuki okien poprzeinaczać, ażebym wiedział, umarły przyjacielu, że to był właśnie ten dom? Jeśli ten dom ma być predyluwialnym grzybem, grzybem grozy, co rośnie z godziny na godzinę, to po co pośpiech ten, niech w wilgoci dojrzewa nasienie — wolno wolno nasienie drżenie. Świat to drżenie. Potem — mógłbym powiedzieć, że kręciły się globusy muzyk i ludzie wchodzili do domu, ale jeszcze myśli nie mieli jak meduzy. Klimat? mróz wtedy był trzaskający, jedna z tych chwil przelotnych, gdy Bóg jest siny od chłodu, a czasem w paszczę kominków przemienia swe niezmierzone ciało — i przed paszczami kominków siedziały żony, ojcowie, dzieci, tuż przed paszczami. Może i księgi wtedy czytali spokojni studenci, stojąc, pełne spokojnych kart w złotej cytrynie światła i światło — miłość przedmiotów — płynęło sokiem zachwytu, napływającym do głowy. Ach błękit, ach mszalne dociekania, ach to, co się czepia brzóz… Świat jak pokój dziecinny pełen był wtedy zabawek (strasznych nianiek jeszcze nie zdemaskowano), jak równia pochyła z infuzorii; drzewa jeszcze szumiały, i niejedno miało serce z prawej strony. Na peryferii zdarzeń ważyły się wtedy miraże, każdy motyl miał swoje miejsce, każdy żuk swego patrona, każda woda swój zachwyt należny, błękit jeszcze nie był taki okrutny, a śnieg jeszcze nie był taki śnieżny i ja nie byłem jeszcze taki smutny — daleko od balu u Salomona… Jeśli opóźniam jądro tematu, nie gniewaj się. Pozwól mi jeszcze włosy trochę w dzikim winie zawikłać, moje bezradne ręce pozwól w przeszłości zanurzyć jak w piosence z małym refrenem „nie gniewaj się, weź mnie na piersi swoje i nie wydaj światu”. Jeszcze przez chwilę bądźmy drzewem pochylonym, wodą, słońcem, bezbolesnym początkiem tematu. Jeśli to wszystko piszę, moja maleńka żono, złoty, maleńki boże mój, to przecież wiesz, że są nam potrzebne pieniądze i że mąż musi krzyczeć, ażeby był szczęśliwy, i że chciałby pomóc milionom, i że chciałby się nad innych wywyższyć, i że jeszcze ma takie sprawy na sercu, które muszą być wypowiedziane, wydarte i skonstruowane, i szumiące jak drzewo, jak podróż do Taorminy. A jeśli to nie ta noc, o której marzę od lat (te słowa zwracam do ciebie, Książę Nonsensu), to powiedz od razu, po prostu, nie będziemy oceanów owijać w bawełnę. Wsparty na Watermanie, jak pielgrzym odejdę w otchłanie absolutnego zwątpienia, gdzie nie rośnie nic i nic się nigdy nie zmienia… Ale ja zawsze wierzyłem, że człowiek choć raz może się zakręcić jak niebo i dłużej niż na sekundę. Jeśli rymów w tym, co piszę, jest mało, to dlatego, że mało słodyczy w życiu. Nad lustrem się kręcę na małych skrzydełkach jak kapłan-karzełek u swego ołtarza; ołtarz mnie przeraża, wzrok mój mnie przeraża — muszę być po prostu chory, bo mam dużo wódki w sercu. Na zielone wianki przyjdzie jeszcze czas: dom kochanka, kochanki: obłok, niebo, las. Napełnimy szklanki w przedwieczorny czas i spokojne usta w wino pochyli chwila, świat na chwilę zasuszy nas jak Biblia motyla. Pisałem już, pisałem, się oddawałem różnym pomysłom — i komedię napisać chciałem, ale nic z tego nie wyszło. Zostało rękopisów miasto, ciasny pokój i mała żona, i ten pies, co chodzi za mną od lat trzynastu, ten bal u Salomona. Co do komedii — trochę żal: cienista loża, jasna kasa, a potem raut i frak, i bal… toby dopiero człowiek hasał! Świat bym nazywał miłą zmorą przez kryształ auta pełen blasku… Lecz trudno — może jestem tylko quasi-prorok nie do komedii, lecz do osamotnienia, do wrzasku. Jak pająk, co pajęczynę wysnuwa, owijam się w nieprzeniknioną syntaxis — co za rozkosz, co za rozkosz: świat ginie… może już jestem w Taorminie, kropla rosy na różanych pączkach; boję się, że za chwilę żona znajdzie w kominie tylko pajęczynę i pajączka. Oczywiście, że nie mamy do czynienia z hołotą — napływającą ciżbę zabawiał majordomo. Kto miał złoto, dostawał poduszkę złotą, a wszyscy pytali, gdzie Salomon. Majordomo był pijany potem, stał przed bramą — już przy wyjściu pod gwiazdami — i przemawiał do wchodzących z innego świata słowami, coś jak ja — takim muzycznym bełkotem. Ha, bo może go muzyka upiła, te tony od orkiestry, od wielkiej sali, orkiestry, która się pali i doskonali, z każdą chwilą rośnie orkiestry siła. Ale to jeszcze nie jest środek koncertu… Dyrygował orkiestrą Sztok, były marynarz. W programie była dobra nowina, że to wszystko, co stoi w programie, wykona się, albowiem muzyka nie kłamie. Mówiłaś, że tam były pajace, froterujące posadzki, i okna jak kryształowe pałace, i ciemnozłote galerie dla przechadzki. Ha, wszystko, widać, było, co musiało, a to, co piszę, to tylko to, co zostało. Strawinskij (wybacz, że tak bez „Mistrzu”, cynicznie), ty byś lepiej te bębenki oddał przedwstępne, te pierwsze chwile dziecinne, bezzębne, te zarysy preludyjne, te profile, jak mówi dziennikarz, elegijne… pierwsze muzyki jak świętojanki wylatują zza stor — bo ty mówisz nie chór, tylko *chor*, a to — oceaniczniej. Ty byś wiedział, jak podciąć gwiezdnołapego niedźwiedzia i jak tknąć końcem fajki w niezapominajki, w bajki, w takie tony, które jeszcze nic nie znaczą, ale piękne są i już jak dorośli płaczą. Ja nie wiem, czy na posadzce były ornamenty, czy alegorie w powale — ktoś może zdzielił mnie przez łeb jak chama, a może byłem po prostu czym innym zajęty, nie wiem — może znów chciałem pisać dramat… Dziś tylko jak fale ciepłego złota widzę tę salę, jak bibliotekę ciepła odnalezioną po długim marszu rudymentów w chaszczach, w polu poleskim, kiedy się umierało od mrozu. Książęta, pamiętam, się izolowali, ale niejeden przystanął, gdy saksofon trzasnął ton, od którego się rodzona matka przypomni, a potem znów chodzili, każdy po swojej sali, złociści i ogromni, w swych przezroczystych pelerynach, jakby w astralnych mandolinach, jak gdyby saksofon nie był godzien opiewać śmierci pajączka (?). Niebo jest mroźne i sine; jeszcze przed chwilą szkła w szybach były mleczne, a teraz — popatrz — niebieskie. Niebo przepływa wzdłuż szyb, — Proszę państwa, komu się nie podoba, może wyjść przez okno, prosto w niebo. Każdy za swoją potrzebą. Jeszcze chwilę zatrzymajmy się nad oknami, nad oknami, które otwarto — jak dziwne, że w taki mróz otwarto okna! Widać, konstelacje odboleśniono, odboleśniono pejzaże i te sosny pełne prawie sztucznego śniegu, co chciałyby wejść do sali. Jeszcze wytłumaczę, jeszcze wytłumaczę ten prosty sekret: cienie na śniegu są tylko spostrzeżone, sosny na śniegu zostały odboleśnione, a wszystko stanowi ciepły mróz wspomnienia. Master of Revels ciągle siedział przy telefonie. — Instrukcje — mówiono w kole. Głos musiał dziwny być po tamtej stronie, bo słyszałem go aż przy mym stole. — Niczego — mówił głos — nie żałuj, nawet piccolo-fletu, nawet cierpienia, a rozpyl wzdłuż szyb zapachy winne, niech ściany sal będą co chwila inne, aż do znużenia, jak zapach róż nad Sodomą. A wtedy przyjdę i zniknę w innych cieniach… — Kto mówi? — Hallo! — Salomon. Pewien lord, który nie mógł trafić do wejścia (majordomo był coraz pijańszy), nagle krzyku narobił w ogrodzie. Miał ze sobą tomik giełdowych sonetów i laskę ze starożytną gałką. Tedy damy lały go „Apollinaris”, a on ciągle bełkotał bez sensu, że się boi strasznego sensu. Jakiego strasznego sensu? I wskazywał na gałąź jedliny, co się chwiała. Bo to noc takie znaki dawała. Dużo śmiechu było nad tym lordem. Master of Revels wpadł na pomysł plagiacki: kazał złotem przesypać posadzki i wiśniami przystroić zwierciadła, potem chłopcom kazał tańczyć bezruchami na tym złocie, między tymi zwierciadłami. I tańczyli jak zwierciadła, jak widziadła owi chłopcy, nieśmiertelne kolana. Muzyka wisiała nad tańcem lekko kolorowana. A wiśnie tak pachniały, tak pachniały, że się panny niektóre poprzestraszały, żeby z wisien nie wyszedł Proteusz. Pewien generał bardzo się żalił: — Pederaści, panie, na sali. Kiedy chłopcy swoje odtańczyli, roznoszono ciasta w konchach; każdy szczypał swój fragmencik idealnie, a najwięcej żarł dyrektor rzeźni rytualnej — cały w koronkach. — Gulistan — mówi — to ogród róż, w ogrodzie — mówi — strumienie. Róże? na skronie — mówi — róże włóż, strumienie — mówi — to cienie. Kto mówi? — mówi. — To kilka chwil. Świat — mówi — jak lalka znika. Ach, to nic — mówi — to tylko tryl. Kto mówi? Mówi muzyka. Jeszcze się podnieś, jeszcze się schyl, przebiegnij po klawiaturze. To nic nie znaczy, to tylko tryl, to tylko z trylów róże. To są te gaje prawdziwych snów, te dłonie i te dotyki, i to, co wznosi się, i znów, i znów plastyczniejące muzyki. Nie krzycz, nie trzeba — już tyle lat… to wszystko nic nie znaczy… Widzisz te mgły? te mgły to świat, to jest krew twej rozpaczy. I znowu w górę, i znów, i znów wyrastającym trylem; a może dosyć trylów i słów? poczekaj, jeszcze chwilę. Jeszcze chwileczkę małą jak tryl, świt także będzie wkrótce. Słabnij czy mężniej, wątp czy się sil — śmierć zagra ci na dudce. Gulistan — mówi — to ogród róż, w ogrodzie — mówi — strumienie. Potem zarządzono małą przerwę, takie chwilki, kiedy bezrobotni sprzedawali motylki. I motylków było tak dużo! Nie wiedzieć już, czy nie z muzyki wyleciały te motylki, te 89, te madrygały, 100 000, very much, bardzo dużo. Dzieci, które na bal wpuszczono, niosły w palcach swoją duszę zachwyconą i śpiewały, i klaskały, i wołały, że te motyle latały. Master of Revels skarżył się, że za mało roślinności, że bardzo dekoracyjne są pnącze, a co do woni, że babka wielkanocna więcej w sobie mieści zapachu, że za mało przyszło znakomitości i że mało ogniste poncze. Mówiłem: — Niech pan tylko w siebie wierzy! muzyka lub wino wszystko rozszerzy. I miałem rację jak zwykle: Uderzyli muzykanci w nowe echa, zakręciło się jesienne kołowanie (stare flety, a na fletach malowanie — taniec… jak w karczmie, taniec…). Trzecia może była, może trzecia, jak topazy lśniły oczy zookobiet, raz po raz złoty wietrzyk przeleciał nad włosami i przepadł w parowie. A ten parów to nie rym, to nie wykręt — to było to miejsce na sali, od którego się tańczący odchylali, jakaś otchłań, abyssus, Orcus tańca, państwo cieni jedzące złocistości, słodkie, proszę pana, i przykre. I był pion w tej przepaścistości, i trzeba było podejść do pionu, i odchylić się odeń i uskośnić, urytmicznić i umiłośnić, i złotymi kolanami objąć próżnię, i przechylać się ciągle i różnie aż do luster, aż do tango, aż do tego milczącego pionu. Ten lord, co się bał nocy, znaleziono go z zatrutym mózgiem… Policja też chciała tańczyć. — Co — mówili — nie jesteśmy gorsi! Nosy sobie tylko na wietrze odmrażać, a do wina to nie mamy gardeł?! Weszła na salę ta armia proletariacka, ach, porysowała się posadzka… Hołubcami nastraszyli orkiestrę; — Triepaka — wołali — grać, muzyko! Triepaka, hu-ha, triepaka! Nie dla nas walc o Taorminie… Wulwy w prawo, ordery w lewo, a jak się upijemy, to wejdziemy na drzewo. Muzyka poszła spiralą i trochę strach nad salą i pod salą: wyciągnęły się te roślinności, o których mówił of Revels, te formy o diabolicznej wrażliwości (jeszcze jeden dowód obłędu natury), drzewo było śpiewem, a śpiew drzewem i drzewo, i śpiew szły do góry i zieleń w czerwień przeszła, a czerwień przeszła w zieleń. Gdyby nie wino i te „comment ça va”, milion tańczących byłby to po prostu jeleń. — Bardzo się dziwię, że pani nie widziałem aż przez 14 księżyców. — A co pan robił przez te 14 księżyców? — Jak to, co robiłem? Płakałem. Trochę w dolarach robiłem, Madame, trochę w nostalgii i smutku. Ach, jestem taki blady, taki sam… ach, pogłaskaj mnie po cichutku… Siedziałem na tym balu w chorobie, w dreszczach, w gorączce i w febrze, we własnym oknie błądziłem srebrnym spojrzeniem po srebrze. Światła widziałem za oknem, ciemne domy w srebrnej powodzi i całe miasto widziałem jak srebrną śmierć, co przechodzi. Oddalony od wszystkich tańczących, zatopiony w to rozsrebrzenie, byłem jak intruz, jak szpicel, jak kaleka lub jak sumienie. Stultêry mówił, że to trzeba uhermetycznić, owe cienie od palm na ścianach, żeby wszystko się dało zalegorycznić przy organach fryzjera Antoine'a. Że świat jest pełen pięknej, ukrytej racji nawet wtedy, gdy ma charme trupa. Potem pokazał nam pakiet akcyj z akademii kolegi Kruppa. Jeszcze zanim na wiolonczeli poszedł psalm i tamburynach, już niejedni w tłumie zrozumieli, że to bal, który tylko się zaczyna, że to formy są nazbyt długie, że to tylko smuga goni smugę, a ze spodu się złotem podbarwia, że to tylko tak wymyślono, rozfletniono i zwiolonczelono, a że cały bal to tylko larwa. A ci ludzie to tylko strachy, a te deszcze to tylko zapachy, od owoców, od kobiet, od wina i że jeszcze przed poczęciem skona ten daleki bal u Salomona, ten bal, co się tylko zaczyna. Był taki człowiek, który miał glinianą małą okarynę. Jak do snu sobie na niej grał, po każdym „la” przepijał winem. A kiedy dorósł człowiek ów, to przyszła noc na niego podła, rozrosła mu się okaryna i zadusiła, i przygniotła tego człowieka, który miał glinianą małą okarynę. Trzeba było wlać w muzyków wina, kiedy bal się ku świtowi przeginał, żeby usta, żeby dłonie muzyków znowu miały delikatność roślin, takich roślin, co się pną, co się krzewią kontorsjami, rozrostem nonsensu, unerwieniem, mózgiem elektrycznym — jeszcze więcej, aż w chaosy powikłań, w tropikalną furię, w gin diabelski, aż w morderstwo, wzdłuż ścian smugą, smugą, kocią łapką, w okno, przez gałązki, aż na niebo, w nonsens, w konstelacje, w katarynkę Wielkiej Niedźwiedzicy. Jeden poeta przy bufecie zwierzał się drugiemu poecie: — Ja, proszę pana, robię tak — rozumie pan, biorę to w ręce. — Ach, niby co, illustre confrère? — Ach, niby temat, cher confrère. I potem, kiedy już go mam, to niby kiedy już to czuć, że niby wzeszło, że dojrzało, i to wtedy… tak, tak — jeden gin… Kiedy ognista salamandra zaczyna piersi obejmować, te chłodne piersi myśliciela, który docieka, który wie… No tak, no jeszcze jeden gin, bo, jak to mówią, klinem klin. Więc gdy ognista salamandra, ta salamandra hehehe… to potem, wie pan, prosto w dół… — Niby jak w dół? — Z siódmego piętra. A teraz gin… no, naturalnie, gin za zdrowie salamandry! I salamandra się rozrasta kunsztownym, złotym dziwotworem, płynie jak łódź poetycki bar i osłupieni są poeci. Za ręce biorąc się, nos tkając w woń Legii albo w woń goździków, wskazują dłońmi salamandrę: — Czy to nie wasza rzecz, kolego? — Ach, proszę pana, pan jest duże dziecko; ja wcale nie wierzę w Rosję Sowiecką. Statystyka, proszę pana jest jak księżyc, to nudzi, proszę pana, i łudzi. — A piatiletka? — Piatiletka to męczenie ludzi. Wszystko, panie, to wiatr i piasek i jak wiatr, co nad piaskiem przewionie… Lepiej być świnią w maju niż w wieczności, proszę pana, słoniem. Niepotrzebne mi twoje usta ani brzuch twój, ani wszystkie dżungle, ani balet uszu twych, ani zapachy, nieruchomiejące, galilejskie, ani ptaki, które oswajasz, ni przechadzki pod wiatr w tęskną zieleń, ani imię twe małoazyjskie, ani to, co nadto jest w oddechu, gdy imienia twego nie domawiam… Gdyby ręka twoja była cieniem, gdyby głowa moja wspomnieniem, chciałbym siedzieć w oknie, w mej malignie, z cieniem dłoni twej na moich oczach. * Najpierw był ojciec. Każdy ojciec jest zły. Miał swoje wyrachowania, swoje serce, potem mieli w sercach po iskierce i za miesiąc już byli na ty. Potem syn się urodził — niby ja, niby ty, niby ona — któż to wypowie? Mogłem się urodzić z wodą w głowie, ale właśnie, że nie… tra-la-la. Kiedy syn rośnie, muzyka pociąga syna, więc lubi siedzieć przy fortepianie. A przy fortepianie jest zawsze taka pani, która się potem przypomina. Mogą być również marki pocztowe, tran i „do szkoły, mój aniołku, do szkoły!” W cieniach szkoły uczą melancholijne bawoły, stąd onanizm — przez tę panią — mais ça dépend. I powoli wchodzi w głowę świata klin; człowiek ma ławkę w parku, stary smyczek, zna już słowo „bordel”, sens pożyczek i najświętsze słowo „*c'est la lune*”. Różnie może się ułożyć potem: ławka w parku zniknie, zniknie park, uniwersytet przypłynie i warg nowa nuda pod jesiennym złotem. Wszystko względne. Inny pójdzie w sport, będzie byczył się i będzie ćwiczył, ten ma kielich wina, ten goryczy, jeden nędzarz jest, a drugi lord. Innym promień się do głowy wśliźnie: pójdą z ojcem walczyć w noc samotną, zrozumieją tę duszyczkę sromotną: „Bordel” myślał, mówiąc o ojczyźnie. A gdy ojciec umrze, to jest naprawdę sympathique: stary cylinder w odwiecznym futerale… Krucyfiks wpadł do wanny. Matka w krzyk. A ja nie płakałem wcale. Wszystko normalnie. Potem można, jak to mówią, opuścić kraj dla europejskiej otchłani. Człowiek myśli: spokój, a tu baj-baj: inny drań o ojczyźnie tumani. A ty gdzie się podziejesz kąsany od Erynii, którego żadna szuja stuwiekowym bujaniem nie nabuja na temat Lotaryngii czy Gdyni? Cicho, serce, o tak… połóż głowę — widzisz świt? i koniak dobry i miękki jak posłanie… Powtarzaj za mną: „W nieruchomym złotym oceanie płyną łodzie białe i różowe…” * Mówiła: — Wróć — płakała: — Wróć, ach, na ten bal u Salomona, ach, cała noc jest jakby woń na konstelacjach położona. Pokazywała szyby złote, za włosy wciągał majordomo. Wrzeszczałem: — Zostaw, co mi po tem! Co mi ta noc! i co Salomon! Astral, plugawiec, stary grzyb… Jak w canto „Piekła” wpadłem w windę. Szedł Hoffmann przez Unter den Linden jeszcze z tym złotem — od tych szyb. Jak „Biblia”, co się jak ryba gastrycznie przypomina, jak garbata dziewczyna w cieniu pianina, jak krótkie spięcie, co się ustawicznie powtarza, jak nuda w poczekalni lekarza, jak idiosynkrazja w dzień, a w nocy mania jak hipopotama dypsomania jak te jodły na gór szczycie — takie jest moje życie. Po skośnych górach z papierosem i po księżycach, od których mdli, wchodzę w świątynię bogini Li, która stworzyła świat splunięciem. Po świętej rzece Irawadi pływają lampy w Dzień Zaduszków, a Li tymczasem leży w łóżku, która stworzyła świat splunięciem. „Sedens in coelis ridet” — Dawid mówi tak w psalmie — sprawdzić można. Jakże zazdroszczę ci, bezbożna Li, co stworzyłaś świat splunięciem! W kiosku, co się zwał Ekonomiczny, ściśle tajne ran-pa-ta-plan, podawany był Baranek mistyczny i szarańcze à la Saint Jean. Rude pyski fabrykantów amunicji odżywiały się à la fourchette. Był to taki kiosk alegoryczny, noktam- somnam- i funambuliczny… A nad kioskiem zegar spał i szedł. Się zasępiały z gipsu twarze, sala sali naszeptywała i drżeli, jak się też ukaże — w mundurze clowna czy generała? Czy może wprosi jako Belzebub, Il padre santo z snu Petrarki… może jak żandarm, może cherub lub bezrobotny jak, lub Markiz? Ale Salomon, lecz Salomon spóźniał się czegoś i sromotnie. A świt się w pyski maskaronów lał jako woda — miast odwrotnie. Jeśli ty myślisz, że to jest takie ważne, to cóż, można i o tym powiedzieć: widzisz — po prostu nie lubię sam w domu siedzieć z sercem takim trwożnym, nieodważnym. A wiem, że z tobą wszystko się jakoś wiąże, listki w niebo puszcza i stwarza. I znów, i znów z końca ciemnego korytarza zbliżasz się jak świecący posążek. „To są jej piersi — myślę — a to «głazki», a to brzuch tetrachordu godzien i ten uśmiech tak płochliwy, tak kaukaski…” Patrzę, patrzę, jakbym płynął po wodzie. Głupstwo, głupstwo… jakaś świeczka, nowy papier, jakiś dzwonek konwalii pod kałamarzem. Przesunęło się światło korytarzem, ot i gwiazda siedzi na kanapie. Czasem okno otworzę. Noc tak modra. — Wyfruń — mówię — odwiedź jaką światłosiostrę. Gwiazda jesteś, masz ramiona takie ostre. Mój Boże! A wszystko byłoby takie proste, gdybym widział cię oczami Piotra… A gdy popłynął ciemny walc na harmonii o Taorminie, gdy uskośniły się framugi, rzeźbione małpy na konsolach, a wszystko w cieniu, wszystko w cieniu — widziałem z okna jednej z sal, jak dwaj klęczący robotnicy reparowali starą linię, młotami tłukąc. Stal o stal. Ach, nie wiem nawet, skąd ta głąb kryje się w podłych alkoholach, skąd te spirale, skąd te smugi? Tak mnie ciągnęli robotnicy, że jakby w transie, w tajemnicy wyszedłem, tak jak stałem — w ziąb. Z lampami w ręku, klęcząc ślicznie jak ministranci mszy diabelskiej, kuli w swe szyny heraklejskie pod blaskiem lamp, alegorycznie. To była jedna chwila, wiem: — Panowie, bracia, robotnicy! Ach, bierzcie mą papierośnicę, tę złotą, z cyfrą Pani M. Ach, jak mnie lunął ten, co stał! (a tam był walc o Taorminie). No ten, co stał, pod ową kładką — i jak on śmiał! i jak on śmiał!… I rozsypałem się jak bałwan śniegowy w sto tysięcy płatków. A primo, że do śledzia chałwa, secundo, że spirytus w winie. Salomonie, Salomonie, Salomonie, jakaż ukrywa cię sala? Może to już koniec na symfonię, możem się już dosyć nazapalał? Podziwiali kiedy wszyscy oświetlenie, a szczególnie te meluzyny z brylantowymi rogami, to ja byłem prądem i ja kandelabrami, wraz światłem i wraz cieniem. Salomonie, Salomonie, Salomonie, a co będzie, jeśli zgaśnie światło? Czy będziesz chodzić sam i jak widziadło, które język ciemności pochłonie? Szukałem cię i w szatni pod szapoklakiem, i w ogrodzie wśród biegających dla rozgrzewki jaśminów. Jakim, powiedz, będziesz zwiastował się znakiem? Jaką struną czy mandoliną? Ja czekałem na ciebie z goździkiem pod latarnią na rue Camelotte, mglisty muzyk ze skrzypcami i smyczkiem, i pod pachą z rulonem nut. A gdy wyszłaś ty ze swoim goździkiem pod latarnię na rue Camelotte, chciałem mówić coś — uwięzło krzykiem — i umilkłem. A goździk zwiądł. Fleciki bukszpanowe, fleciki małe! jak ból zęba fleciki! Dokąd mnie ciągniecie wy, wonie oszalałe, wy, schody w lustrach, wy, muzyki? Już była przecie i partia organów, 100 000 piszczałek, 100 ludzi. Jestem jak monstrum na dnie oceanu, które się bardzo nudzi. W barze, co się zwał „Castellum Neptuni”, „wozliegali” panowie w grotach i mówili, że Gide, o Valéry i o lunie — wiadomo — jak zwykle — hołota. Wspominali, że dawniej jakiś inny był Rzym, inny rynek i inne płace, a tymczasem z tych chuchnięć, przez ten strumyk, przez dym raki radców wychodziły na spacer. Takie małe, malutkie, co nie dobił ich rad, sekreciki, od których się kona… I tak szły farandolą, prosto w szafir i w sad, który rósł pod domem Salomona. Och i śmiały się raki, owe raczki, raczuszki, wspominały te smaki, te gruszeczki, te gruszki, przygrywała im z góry muzyka… Chaîne, messieurs! Potem w górę, w groty srebrno-ponure, chlup! i znowu pod serce radczyka. Dał dyrygent znak gwizdkiem, skurczem ust nowy rytm poddał I znowu grano na wszystkiem: na monstrancjach, aspirynie i samochodach. Dyrygent był mocny, więc go słuchano (ach, senator przewrócił się w sieni), ach, smyczkami wymachiwano, jakby to były konary w jesieni; jakby to noc była z konarami, noc w deszczu, w cieniu, w chłodzie, w oddaleniu, w oddaleniu, i z jesienią znalezioną w ogrodzie. Jakby to był jakiś głupi sierpień, gdzie tam sierpień! stara noc zasępień, stary likwor znaleziony w organach, zamysł jakiś, co się w nic nie klaruje — Ech, bo grały, już grały te szuje, kołowały tym muzycznym wiatrakiem, a muzyka wyła wurdałakiem, co się napił krwi pod flet Cygana. Smyczki, smyczki, nie mocujcie się tak z muzykami, basy, basy, oboje, oboje! łatwo muzyką tak kurzyć przez pokoje, gdy muzyka wylatuje oknami. Lecz co będzie, panie dyrygencie, gdy zostaniesz sam, jak na okręcie, w zatopionej muzyce minorem? Wtedy będziesz jak szczur w pustym gmachu na kadłubie pustym, pełnym strachu — wtedy zagraj na oboe d'amore! Zakurzyły się fryzury kobiet jak strzyżone bzy pod księżycem, rozjarzyły się iskry zachwyceń — inny świat widziany w chorobie; w salach zwanych watykanami, od tych mieszań walców z winami, na galeriach ciemnozłotych, w zamieci tych amfilad, tych czerwonych makat świat się rodził podobny do ptaka, dziwotwora, co zdziwiony i świeci. Na Partenonie Panatenaje na pół wylęgłe, świat zarysem: bogowie-ludzie, coś z tych bajek, gdy bankier mieszkał pod cyprysem. Tu też — dlaczego nie? mój Boże! Jakżeby tak bez tego słońca?… Więc był na fryzie marsz płaskorzeźb — „Żandarmeria ścigająca”. Jeśli znów zaczerwieni się firmament od tych kilku telefonów szach-mach, znowu będą grać panowie w Amsterdamie na Verdun, Tannenberg, Skagerrak. Pan Strawinskij coś nowego skomponuje — tradycyjnie — „Histoire d'un soldat”. Śmierć jest okultyzm. Człowiek się akomoduje. Więc Strawinskij do Genewy. Nie ja. Wojna zresztą to jest taki rodzaj organów, kto piszczałką jest, ten piszczy „Mamo”. Jakże słodko być nawozem pod tulipany dla tych panów, dla tych mądrych panów z Amsterdamu. O tej książce, którą kupiłeś na kredyt, przyjacielu mój brzydki, nieprawy, nie mogę przestać myśleć, o biedny! O tej książce o ptakach z Jawy. Sto razy skrzywdziłeś żonę, tysiąc razy słabszych od siebie, lecz w końcu przyśniły ci się te ptaki rozmarzone w tej książce, w jawajskim niebie. Teraz kręcisz się nad nią jak ważka nad nurtem nieprzeniknionych czarów i mówisz: — Złowienie tego ptaszka kosztowało 6 000 dolarów. A ten — mówisz — popatrz, jaki czerwony, zielony ów, ten nierealny prawie… Przyjacielu, któryś podpalił suknie swej żony, aby potem modlić się na Jawie! Po co, po co kupiłeś księgę miraży, w które wchodzisz jak monstrum w strumień… abym musiał całą noc o tobie marzyć i męczyć się, i nic nie rozumieć. Tak po prostu „Dobry wieczór państwu”? Tego nie przewidział nawet of Revels — tylko że cień leżał na nim tkaniną, jakby długo, długo stał pod drzewem… Pierwodruk: wyd. książkowe Utwory poetyckie, „Prosto z Mostu”, 1937. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/galczynski-bal-u-salomona/. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Konstanty Ildefons Gałczyński, Wybór poezji, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1967. Wydawca: Fundacja Wolne Lektury Publikacja zrealizowana w ramach biblioteki Wolne Lektury (wolnelektury.pl). Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Wojciech Kotwica, Magdalena Sikorska. ISBN-978-83-288-7889-1