George Gordon Byron Giaur tłum. Adam Mickiewicz ISBN 978-83-288-2148-4 *Julianowi Niemcewiczowi* w dowód głębokiego szacunkupoświęca TŁUMACZ Przedmowa tłumacza O wpływie Byrona na całą tegoczesną literaturę przekonywają się co dzień czytelnicy, bo widzą na wszystkich utworach późniejszych barwę i piętno tego wielkiego poety. O zaletach i wadach dzieł jego tyle ksiąg napisano, że z nich można by ułożyć małą bibliotekę: nie myślimy poruszać tej pleśni krytyczno panegirycznej, głęboko już zasypanej innymi ważniejszymi polemikami. Ale tłumacz czuł się obowiązanym powiedzieć zdanie swoje o dziełach Autora pod jednym przynajmniej względem, — pod względem moralnego ich charakteru i dążenia. Wiadomo, iż Byrona oskarżano o bezbożność i antysocjalizm; zarzucano mu,że występnych ludzi wybierając na bohatyrów swoich pieśni, robił niejako apoteozę zbrodni; Fryderyk Szlegel nazwał go emisariuszem Szatana, a wszyscy zgodzili się, że był apostołem sceptycyzmu. Wszakże, jeśli sądząc dzieła pod względem sztuki, krytycy zwykli je odnosić do wieku, w którym wzięły początek, porównywać z dziełami spółczesnymi i poźniejszymi, należałoby równą zachować metodę oceniając moralny charakter autorów. Byron był dzieckiem przeszłego wieku; wszedł na świat w epoce moralnej najnieszczęśliwszej dla człowieka, dla poety. Właśnie wtenczas spadała zasłona po pierwszym akcie rewolucji. Straszna walka piśmienna i słowna przecięta została gilotynami i zagłuszona grzmotem wojny europejskiej. Stronnictwa osłabione wzajemnym mordem ustąpiły z placu boju; niedobitków Napoleon rozbroił i wziął na kagańce. Wszystko ucichło. Był to czas dziwnego odrętwienia; o tych wielkich pytaniach które świat zaburzyły, lękano się już mówić, zaprzestano myślić. Dzieła wszystkie ówczesne noszą cechę trwogi umysłowej i moralnego upadku. Są to niby rozmowy winowajców zamkniętych w więzieniu, którzy wstydzą się wspominać przeszłość, bo haniebna, — boją się pomyślić o przyszłości, bo okropna, — i bawią się gawędką o pogodzie i deszczu. Dusza Byrona nie mogła żyć śród takiej literatury, gwałtem wyrywała się za jej sferę. Młody Autor, prześladowany od krytyków, ścigał ich wzajem, a z krytyków sądząc o czytelnikach, zaczął lekceważyć całą publiczność. Po tej kłótni autorskiej z literatami, nastąpił rozbrat moralny z ludźmi, którego szczegóły należą do biografii. Zalśniony gniewem, złorzecząc obłudzie. Choć znał, zapomniał że są lepsi ludzie.Korsarz, str. 98. Odtąd zdało się Byronowi, że człowiek z sercem nie może żyć w towarzystwie, że musi uciec od świata lub mścić się nad nim. Odtąd bohatyrów swoich, dzieci duszy swojej, wychowywał na pustyni lub w jaskiniach łotrów. Ale dzieci Byrona nie są to pospolici zbrodniarze, nie zimni egoiści albo szaleni fanatycy zakochani w swojej przewrotności i głupstwie. Poeta zostawia im jedną przynajmniej cnotę, jedno szlachetne uczucie, które ich mimowolnie z rodzajem ludzkim wiąże, które nie pozwala im pogrążyć się w zupełną moralną ciemność, i świecąc na dnie sumienia, tym wyraźniej daje widzieć wszystkie jego szczerby i plamy. Ludzie Byrona mają *sumienie*. I tu jest główna różnica między naszym autorem i pisarzami przeszłego wieku. Przeszły wiek był solistą, a więc nie znał różnicy złego i dobrego, ćwiczył się tylko w rozumkowaniu, i za cel sobie położył, ze wszystkiego wytłumaczyć się, a raczej wygadać. Typem przeszłego wieku jest Panglos Woltera. Ten Panglos, francuski Hiob, w największym spodleniu moralnym, nie traci dobrego humoru; walając się w śmieciach, i wypluwając zęby, zawsze pyszni się i cieszy się, że był i jest filozofem. Ludzie Byrona gardza taką sofisterią, czują, że są winni, cierpią; duma tylko nie dozwala im błagać przebaczenia, a czytelnik czuje, że do poprawy brak mu tylko czasu, bo wszyscy zbyt rychło giną. Czytelnik pewny jest, że Giaur, ani Korsarz, ani nawet Don-Juan nie skończyliby jak Panglos, albo Foblas. I sceptycyzm Byrona różny jest od tej obojętności na wszystko co jest wysokie i piękne, od tej zwierzęcej nieczułości, którą soliści ochrzcili sceptycyzmem, a która jest tylko dobrowolną głucho-ślepotą. Cała filozofia przeszłego wieku dążyła do tego, ażeby ludzi, już pochlebstwem odwieść, już groźbą i śmiechem odstraszyć od poszukiwania prawd wyższych i zasadniczych, ażeby wmówić, że te prawdy albo są do pojęcia niepodobne, albo niewarte dochodzenia. Byron pierwszy z poetów nie dał się zaspokoić taką solistyczną kondemnatą myślenia i uczucia. Wielka zagadka świata, zagadka przeznaczeń rodu ludzkiego, przyszłego życia, stała mu zawsze przed oczyma. Poruszył on wszystkie zasadnicze pytania moralne i filozoficzne, pasował się ze wszystkimi trudnościami dogmatów i tradycji, klął i dąsał się jak Tytan Prometeusz, którego cień tak często lubił wywoływać. Nie rozwiązał sobie zagadnienia, nie uspokoił duszy; ależ mu brakło równie jak jego bohatyrom — czasu! Może dlatego tylko nie sprawdziła się przepowiednia Walter-Skota. Nie był tedy Byron kontynuatorem przeszłego wieku; owszem powiedzieć można, że ruch umysłowy dążący ku solisterii on jeden na drodze literatury zatrzymał i wstecz zawrócił. Odgłos powszechny nazwał Byrona Napoleonem Poetów, również Napoleona uznano za jedynego poetę Francji. Wiele wieków minie, nim się znajdzie ręka, która by jedno z tych bereł dźwignąć mogła. Uważano, że w dwojakim sposobie sceptycyzm ukazuje się na świecie: raz jako mrok wilgotny i zimny, wróżący noc długą; drugi raz jako te chwilowe ściemnienie porankowe, połączone z powiewem orzeźwiającym, które zapowiada dzień. Byron wyobraża tę drugą epokę sceptyków, niepewnych w swoim dążeniu, ale pełnych ducha i szczerości. Przedmowa autora Rozerwane ułamki niniejszego poematu, składają powieść o smutnych losach branki muzułmańskiej, która za niewierność ukarana została sposobem tureckim, utopiona w morzu, i której zgonu pomścił się kochanek jej, młody wenecjanin. Zdarzenia podobne trafiały się dawniej często na Wschodzie; teraz rzadsze. Może kobiety muzułmańskie nauczyły się więcej ostrożności, może chrześcianie mniej są teraz pochopni do śmiałych przedsięwzięć miłosnych i mniej w nich szczęśliwi. Zdarzenie, które jest treścią naszej powieści, odnieść należy do owych czasów, kiedy wyspy Jońskie ulegały panowaniu Rzeczypospolitej Weneckiej, kiedy Arnauci na chwilę wyparci z Morei, znowu, po bezskutecznym wtargnięniu Moskalów, zaczęli ją plądrować. Wiadomo, że odstrychnienie się Majnotów, obrażonych tym, że im zabroniono Mistrę rabować, ściągnęło nowe klęski na Grecję. Kraj ten stał się naówczas teatrem okrucieństw, których przykład trudno znaleźć, nawet w dziejach prawowiernego ludu muzułmańskiego. Giaur Umilkły wiatry, ciche lśnią się fale Przy grobowcowej Temistokla skale, Która wyniosłem niebo czołem bodzie I z góry patrząc na morza i smugi Najpierwsza wita lądujące łodzie. Kiedyż się zjawi Temistokles drugi? * Wyspy szczęśliwe! w każdej porze roku Zarówno miłe i sercu i oku, Gdy was przychodzień z gór Kolonny wita, Wraz nagły urok źrenice mu chwyta, I myśl pogrąża w dumy tajemnicze. Tu szklane morza cichego oblicze Na falach drobnych jak uśmiechu dołki, Gór okolicznych odbija wierzchołki Strzegące brzegów, z którymi łagodnie Zdają się igrać rajskie wody wschodnie. Jeśli się wietrzyk chwilowy prześliźnie, I złamie szyby na modrej płaszczyźnie, I kwiecie z brzegu przyniesione miota, Jakaż w tym wietrze wonia i pieszczota! Tam na skał wierzchu, u ścieku poników Błyszczy się róża, sułtanka słowików, Jej brzmią pochwały kochankowie leśni, Ona rumieńcem dziękuje za pieśni. Śliczna i skromna, królowa ogrodów, Nietknięta wichrem, niezwiędła od chłodów Nie znając naszych zim niebezpieczeństwa, Kwitnie świeżością wiecznego panieństwa. Balsamy, których niebo jej udziela, W wonnych kadzidłach ku niebu odstrzela, Niebo wzajemnie, co dzień jej użycza Świetnych kolorów swojego oblicza. Tam, w polu tyle jest kwiecia dla wianków, Tam, w lasach tyle cienia dla kochanków, Tam, groty dla nich ciosane umyśnie; Dziś morski zbójca w te groty się ciśnie, I nocą z małej czatuje galery Na bezpiecznego żeglownika stery. Skoro miesięczna zabłyśnie pochodnia, Zabrzmi gitara morskiego przechodnia; Zbójca swój rudel zaraz na głąb pędzi Zakryty cieniem nadbrzeżnych krawędzi, Zahacza statek, zdobycze rozdziela; Wrzask konających miesza pieśń wesela. Dziwna! gdy kraj ten natura obrała Na ogród bogów, i hojnie nań zlała, Tyle bogactwa, piękności tak wiele Jakby we własnym zakochana dziele, Dziwna! że dzieła własnego się zrzeka, I dziś natura wpuszcza tu człowieka, Który, odwieczny miłośnik zniszczenia, Ogród Edeński na nowo wyplenia, I jako leśny dzik kwiecie wytłacza Niepokropione znojami oracza Ani znające ręki ogrodnika! Tu kwiecie samo dokoła wynika, Za tyle wdzięków, za taką obfitość Uprasza tylko człowieka o — litość. Dziwna! tu ziemia oddycha pokojem. A serce ludzkie, chucią i rozbojem. Czyż kraje światła na nowo ogarnie Noc namiętności rządzących bezkarnie? Patrząc myśliłbyś, że tu zbuntowani Wojsko aniołów zwalczyli szatani, I cherubinów trony dziś przywłaszcza Tłum, który piekieł wyzionęła paszcza. Tak śliczny kraj ten ojczyzna rozkoszy, Tak brzydki tyran, co go dziś pustoszy! Kto na śmiertelnym oglądał posłaniu Piękne oblicze zaraz po skonaniu Nim dzień przeminął, pierwszy dzień nicestwa, Ostatni trudów i bolów jestestwa; Nim śmierć ostatnim przyciśnieniem ręki Zgładziła rysy gdzie chronią się wdzięki: Kto pomni twarz tę anielsko-łagodną, Tak zimno piękną, tak smutnie pogodną! Zda się w letargu zasypiać głęboko, Zda się być żywą? — gdyby nie to oko, Gdzie już nie świeci ni łza, ni namiętność, Gdzie mieszka zimna, wieczna obojętność I straszy widzów i serca im studzi, I z oczu trupa wpada w serca ludzi — Gdyby nie wzrok ten, nim pierwszy dzień minie, Nim ta godzina — w tej jeszcze godzinie Śmierć tak łagodnie niewidomie władnie, Że jej tyraństwa nikt zrazu nie zgadnie! Dziś do tej twarzy Grecyja podobna, Martwa od dawna, lecz dotąd nadobna; Jej widok ziębi, jej wdzięk do łez wzrusza, Bo już piękności nie ożywia dusza, Jej wdzięk jest tylko uśmiech pozostały Na chwilę w ustach, co ducha oddały. A jej rumieniec, chorowita krasa Która na trupich licach nie zagasa, Ostatni odbłysk zachodnich promieni, Co się wokoło ruiny czerwieni, Ostatnie czucie, co żegna nadzieję, Iskra niebieska, która dotąd tleje Lecz już swej miłej ziemi nie rozgrzeje. Ojczyzno mężów nieśmiertelnej chwały! Każda dolina, każdy wierzch twej skały! Jakże pamiętne! bo każde z nich było Kolebką swobód lub sławy mogiłą. Arko potęgi! Dziś, czyliż tak mało, Czyż tylko tyle po tobie zostało? Wstań niewolniku podły, wstań na chwilę, Powiedz: ten wąwóz czy nie Termopile? Ty z duchów orlich wyrodzony płazie Na Leonida gnieżdżący się głazie, Przypomnij, nazwij tych opok wyżyny, Zatokę, wyspy — wyspy Salaminy! Powstań! te dawne zapomniane boje Odnów i przywłaszcz, to dziedzictwo twoje: Z popiołów przodków, może wróg rozdmucha Iskrę, zarodek ich wielkiego ducha. A kto z was w boju żywota dokona, Wliczy swe imię pomiędzy imiona, Na których wzmiankę, pochlebstwem pijani Zwykli się trzeźwić, zwykli drżeć tyrani. Kto z was ojczyzny z więzów nie wybawi Zginie, lecz tyle synom swym zostawi Sławy, nadziei, że staną się zdolni Rozerwać jarzmo i umierać wolni! Walka o wolność, gdy się raz zaczyna, Z ojca krwią spada dziedzictwem na syna, Sto razy wrogów zachwiana potęgą, Skończy zwycięstwem — Grecyja jest księgą W której wiekami stoi wypisano, Że klęska wolnych jest świata wygraną. Królowie, sławę kupując u cieśli, Gdzieś bezimienne piramidy wznieśli; Wolni nie dbają chociaż czasu fala Wszystkie grobowce i pomniki zwala, Większe pomniki zostały nad niemi, Zostały góry ich ojczystej ziemi. Tam muza oczom przechodniów ukaże Groby swobodnych, wolności ołtarze. Długo by mówić — przechodzić okropnie Wszystkie od chwały do niewoli stopnie — Dosyć jest wiedzieć, że nikt nie zagrzebie Ducha swobody — chyba on sam siebie Bo własne tylko upodlenie ducha Ugina wolnych szyję do łańcucha. * Mieszkańcy ziem tych! macież wy powieści Dawnym podobne? i których by treści Natchnęły muzę do polotów szczytnych, W ślad muzy greckiej wieków starożytnych, Gdy ludzie byli ziemi swojej godni? Dziś do niczego nie zdatni — prócz zbrodni. Z ognistą duszą, co by mogła siły Natchnąć do dzieła godnego pomników, Dziś oni pełzną z kolebek w mogiły Niewolni — gorzej — słudzy niewolników, Zmazani całą szkaradą co brudzi Niewiele wyższych nad zwierzęta, ludzi; Nie mają nawet tej dzikich odwagi, Piersi gotowej przyjąć oręż nagi; Tylko rozwożą przez sąsiednie państwa Z nowym towarem stare oszukaństwa; W tym tylko widać Greków dowcip dawny I z tego tylko Grek na wschodzie sławny. Daremnie wolność tylekroć zaklina Aby skruszyli jarzmo poganina, By kark podnieśli zgięty łańcuchami! Nie — Grecy! — nie mam litości nad wami. Przecież z Grecyji wziąłem te powieści Z czasów niedawnych i żałośnej treści. * ------------------------------------------------ Z dala, śród morza pogodnego błyska, Szybko pod cienie nadbrzeżne się wciska Statek; rybacy poznali z obrotów, Że to piratów statek lub Majnotów; Chcą z barką swoją w cieniach się przewinąć I brzeg niepewny z daleka ominąć, Choć im trud dzienny osłabił ramiona, Choć rybim łowem barka przeciążona, Silnie wiosłują, rudel krzywią w stronę, Aż dopłynęli do Porto-Leone, Gdzie ich noc czeka, — noc prawdziwie godna Kraju wschodniego — cicha i pogodna. * Kto tam grzmi konno po skalistej drodze? Wygięty naprzód, na wiatr puścił wodze, Kopyt tętenty jak grzmoty po grzmotach Wciąż budzą echa drzemiące po grotach. Koń jak kruk czarny, a na bokach piana, Jak gdyby świeżo z morza zszumowana. Wieczór już uśpił fale morskich toni, Ale nie serce tej dzikiej pogoni. Groźnie na jutro niebo się zachmurza Ale groźniejsza w sercu Giaura burza. Nie znam cię, rodu twego nienawidzę, Ale w twych licach takie rysy widzę, Które w pamięci kiedy się raz wrażą, Z czasem się głębiej werzną, lecz nie zmażą. Tyś młody, blady, lecz namiętne bole Gorzały długo na twym smagłym czole. Złe oko twoje choć mnie nie urzekło, Choć jak meteor błysnąwszy uciekło, Zgadłem, że Turek takiego człowieka Powinien zabić — lub niech sam ucieka. Tam — tam — poleciał — śladem jego biegu Szły mimowolnie oczy me wzdłuż brzegu, A chociaż z taką szybkością prześcignął, Choć jak latawiec tylko w oczach mignął, Jego wzrok, jego twarz na kształt pieczęci Wciśnione czułem w głąb mojej pamięci. I długo w uchu huk kopyt słyszałem Czarnego konia lecącego czwałem. Spiął ostrogami, wbiegł na wierzch opoki Ocieniającej głębinę zatoki, Obleciał wkoło, znowu na dół gonił. Skałą od moich oczu się zasłonił. Zgadłem, dlaczego: temu, co ucieka Jest obrzydliwą źrenica człowieka, On najpiękniejsze na niebiosach gwiazdy Klnie, że zdradzają ścieżki jego jazdy. Zbiegając z góry nim konia nawrócił, Spojrzenie straszne, jak ostatnie rzucił. I wybiegł znowu, znowu w górę skoczył. Wtem nagle stanął, konia w bok zatoczył, I patrzy z góry, na strzemionach staje, Czegóż on patrzy, tam, w oliwne gaje? Księżyc na nowiu wschodzi zza gór grzbietów, Błyszczą nad miastem lampy minaretów, W mieście wre teraz Bajramu uciecha; Tu, choć nie dojdą ni wystrzałów echa, Ni muzułmanów pobożne okrzyki, Przecież błysk widać każdej tofaiki. Bo dziś zachodzi słońce Ramazanu, Dziś Bajram święcą wyznawcy Koranu, Dziś… Lecz ty, Giaurze, kto jesteś? co znaczy Twój ubiór obcy — i twój wzrok rozpaczy? Co cię obchodzi Bajram? po co czekać Naszego święta lub przed nim uciekać? On stał — wtem nagły strach lica mu ścisnął, I strach ten nagle wściekłością zabłysnął. A blask ten nie był jak rumieniec nikły Gniewów, co wschodzić i przemijać zwykły, Ale jak bladość marmurowej bryły Powiększająca ciemnotę mogiły. Brwi nasunione, osłupiałe oko. Wtem rękę dźwignął i podniósł wysoko, I na wiatr miotał, jakby groził gniewny. Stał, czy uciekać, czy gonić, niepewny; A wtem koń zarżał niecierpliwy zwłoki, I rżenie echem odbiły opoki. Giaur za miecz porwał, i szczęk rękojeści, Wybił go nagle z tej niemej boleści, Jak zbójcę budzi krzyk sowy złowrogi; Znowu koniowi w bok wraził ostrogi: Dalej, w cwał koniu, tu idzie o życie! — Znowu koń czarny zagrzmiał po granicie; Chyży jak dziryt — leci wzdłuż zatoki, Dalej ku morzu — wpadł między opoki. Nie widać twarzy — znikła strusia kita, Na chwilę grzmiące ucichły kopyta. Raz tylko wstrzymał rumakowi wodze I nieruchomy, chwilę stał na drodze, Chwilę — i znowu opoka zabrzmiała, Giaur poleciał, jakby go śmierć gnała. Straszna to chwila, w której duch rozkręci Za jednym razem cały zwój pamięci, I w jedną drobną kroplę czasu zleje Życia bolesne i zbrodnicze dzieje! Kto nienawidzi, kocha się lub boi, Temu za piekło jedna chwila stoi. Cóż on czuł wtenczas, gdy trapiące duszę Wszystkie od razu wycierpiał katusze? Chwila spoczynku, śród potoku zdarzeń, Kto zliczy, ile mieści wyobrażeń? Bo choć dla czasu zdaje się nicością, Ona dla myśli jest całą wiecznością. Bo nieskończone, niezmierne cierpienie, Może w myśl jedną zgromadzić sumnienie, I w jednej chwili wycierpieć od razu Bole bez końca, nadziei, wyrazu! * Przeszła godzina — Giaur jak cień przeminął. Uciekł? czy zginął? czy sam tylko zginął? W czarnej godzinie przybył, jak zesłana Od niebios kara za grzechy Hassana, Przyszedł i smętarz zrobił z baszy domu, Przyszedł i odszedł jak wicher Symomu, Co wieje bożym obciążony gniewem I za którego śmiertelnym powiewem Cyprys umiera, choć jest śmierci drzewem, Choć wiosną nawet nie zruca żałoby, Jeden, co wiernie opłakuje groby! * Nie masz rumaków na stajniach Hassana, Komnata jego od sług odbieżana, Pająk samotnik, na ścianach się czepia I szpary szarym całunem zasklepia. W twierdzy Hassana nie widać żołnierzy, W jego haremach gniazdo niedoperzy, Zamiast strażnika puszczyk krzyczy z wieży. W ogrody czasem dziki pies przybieży, Spragniony wyje na suchą fontannę, Stoją wód łoża z marmuru usłane Lecz owdowiałe — bo zdroje wymarły, Zielska się dzikie na dnie rozpostarły. Niegdyś jak wdzięcznie fontanny tu grały. Łagodząc nieba wschodniego upały, Niegdyś tryskając srebrnej rosy tęczę I fantastyczne wirując obręcze, Rozkosznym chłodem rzeźwiły dokoła Powietrze, ziemię i spragnione zioła. Jak było mile blaski gwiazd pogodnych Widzieć odbite na tych łukach wodnych, Słuchać muzyki tych szemrań łagodnych! Tu często Hassan w niemowlęcym wieku Bawić się lubił u kaskady ścieku; Tu, drzemiącemu w matki swej objęciu, Piastunka woda śpiewała dziecięciu. Hassan młodzieniec na te wodotryski Poglądał, siedząc obok odaliski, I śpiew jej milsze zdawał się mieć tony Gdy był do szmeru kaskad nastrojony. Lecz Hassan stary, nigdy sennej skroni Wieczorem u tej kaskady nie skłoni: Z marmurów woda uciekła chłodząca, Z serca Hassana wyszła krew gorąca. Tu nie usłyszysz już głosu człowieka, Nikt się nie śmieje, nie klnie, nie wyrzeka: Ostatni ludzki głos echem odbity, Był to krzyk na śmierć ciągnionej kobiety. Głos skonał — odtąd milczą te pałace, Wiatr tylko oknem otwartym kołace. Lecz choć wiatr szumi, choć się nieba chmurzą, Już tu nikt okna nie zamknie przed burzą. Cieszy się pielgrzym, gdy w stepach odkryje Ślady na piasku, chociaż nie wie czyje; Tu, gdyby ludzki jęk odbiły echa, W jęku tym jakaś byłaby pociecha, Ten jęk by mówił: «Nie wszytko skonało! Jedno tu życie ludzkie pozostało.» Jeszcze w tych gmachach znalazłbyś wspaniałe Izby i sale puste — dotąd całe. Dach jeszcze cały, chociaż ząb zniszczenia Roztacza ciągle ściany i sklepienia. Lecz Zgroza siedzi przed bramą na straży, Sam Fakir do wrót zbliżyć się nie waży, Derwisz ubogi nie przestąpi progu Za chleb i za sól podziękować Bogu: Nędza i Zbytek uchodzą na stronę Niepowitane i nieugoszczone; Pałac, gościna wiernego narodu, Stał się jaskinią zniszczenia i głodu. Gość płacze dobrodzieja, płaczą słudzy pana Od czasu gdy miecz Giaura ciął w turban Hassana. * Słyszę dźwięk z dala końskiego kopyta, Jadą podróżni, lecz mnie nikt nie pyta. Już bliżej — Turcy — już widzę turbany I w srebrem kutych pochwach atagany. Wódz ich na przedzie w bogatym zawoju, Zapewne emir, bo w zielonym stroju. «Ho! kto ty?» — «Salem! waszej jestem wiary, Emirze, widzę, że wieziesz towary; Widzę, że wór twój jest ciężko ładowny, Ostróżnie wieziesz — musi być kosztowny. Może do portu śpieszysz dla noclegu? — Jestem przewoźnik — mam łódkę u brzegu.» «Zgoda — rzekł Emir — pośpieszaj, czas nagli, Odbijem cicho, nie rozpinaj żagli, Niech leżą zwite; wiosłami uderzaj, I szybko, cicho, podnad brzegiem zmierzaj, I wieź nas prosto, pomiędzy opoki, Tam, na sam środek najgłębszej zatoki. — Teraz odpocznij — dobre masz ramiona, Podróż i zręcznie, i prędko skończona. Lecz ona — zacznie podróż dalszą, z której…» — Rzucili w wodę — ……………………………….. Ciężko plusnęło — i powoli tonie — Roztopiły się wkoło szklane błonie, Zważałem ciężar, dziwnie mi się zdało — Ruszył się — pewnie morze nim ruszało. Może to było księżyca błyśnienie, Nagle odbite o morza przestrzenie; Patrzyłem ciągle, i wodne obręcze, W mniejsze i węższe ściskały się tęcze, Jakby ich środkiem kamień przepadł do dna; Na koniec w środku wyszła bańka wodna — Perłowe kółko — błysnęło — przepadło. Znowu zatoka gładka jak źwierciadło. I tajemnica usnęła w topieli — Genijuszowie morscy ją widzieli, Lecz, drżąc z przestrachu w swych domach z korali, Nic o tym z żadną falą nie gadali. * Jak król motylów, za wiosny powrotem, Na skrzydłach jasnych purpurą i złotem Znad szmaragdowej Kaszemiru błoni Wzlatuje, dzieci wabiąc do pogoni, I z ziół na zioła i z kwiatów na kwiaty Ciągnie myśliwców, i myli ich czaty, Wreście uleci i niknąc w obłoku Zostawia żałość w sercu i łzy w oku: Podobnie piękność wabi starsze dzieci, Tak bystro lata i tak wdzięcznie świeci, To łowców trwoży, to nadzieją mami, Gonią wesoło — łowy kończą łzami. Lecz jeśli w ręce myśliwemu wpada, I motylowi i piękności biada! Chcąc uciec darmo skrzydełka natęża, Igraszka dziecka lub ofiara męża. Cacko, za którym żądza chciwie goni, Straciło urok, gdy je mamy w dłoni — A gdy wdzięk barwy i świeżość przeminie, Rzucim, niech leci — lub samotnie ginie. Gdy skrzydła zranisz, gdy serce zakrwawisz, Czyli ofiarom swobodę zostawisz? Motyl odartym skrzydełkiem czyż może Latać jak dawniej z fijołków na roże? Z pięknością, w jednej uwiędłą godzinie, Czyż razem pokój na wieki nie zginie? Zgraja motylów, co pod niebem lata, Nie szuka w dole zranionego brata. Płeć piękna dla nas ma litości tyle, Lecz dla płci własnej ma serce motyle! Piękność nad każdym nieszczęściem łzy leje, Nad sióstr upadkiem — tylko się zaśmieje. * Dusza brzemienna zbrodni swych ciężarem, Jest jak skorpijon opasany żarem; Krąg coraz mocniej zwęża się i błyska I więźnia co raz gwałtowniej dociska, Aż gdy go zewsząd na wylot przepieka, Skorpijon cierpi, dąsa się — i wścieka. Jeden mu został sposób wyjść z pożogów: Ma żądło, które wyostrzył na wrogów, Które trucizną pewną rany poi, Jeden ból zada i wszystkie wygoi, To żądło, więzień topi w głowie swojej. Podobnie dusza zła kona w cierpieniach, Lub żyje jako skorpijon w płomieniach. Bo kiedy ludzi zwiąże pamięć zbrodni, Światu niezdatni, a nieba niegodni, Rozpacz nad nimi, pod nimi noc gruba, Wkoło płomienie — a w pośrodku zguba. * Ponury Hassan z haremu ucieka, Pieszczot, widoku kobiet się wyrzeka. On w lasach trudy myśliwców podziela, Ale nie może dzielić ich wesela. — Dawniej polować nie miał we zwyczaju, Póki Leila mieszkała w seraju. Dziś, czy Leila uszła? czy nie żyje? — Hassan wie tylko, lecz sam w sobie kryje. Różne powieści krążą między gminem — Słychać, że uszła z Wenecyjaninem. W dzień Ramazanu, gdy zapadło słońce, A z minaretów jasnych lamp tysiące Bajram na całym obwieściły Wschodzie, Leila poszła kąpać się w ogrodzie, I nie wróciła — szukano daremnie. Mówią, że z Giaurem zeszła się tajemnie, Wsiadła z nim na koń za pazia przebrana I w noc Bajramu zbiegła z państw sułtana. Od dawna Hassan miał ją w podejrzeniu; Ale w jej oczach i w jej uściśnieniu Tyle wyczytał miłości i wiary, Że znowu brance zaufał pan stary. Wieczorem poszedł w meczet na pacierze, I w noc Bajramu jadł w kiosku wieczerzę, Tak powiadali czarni niewolnicy, Niewierni, pańskich haremów strażnicy. Lecz inni głoszą, że gdy padł mrok szary, Przy bladym świetle wschodzącej Fingary, Widziano Giaura na czarnym rumaku W cwał lecącego po nadbrzeżnym ślaku, Z cuglem spuszczonym, skrwawioną ostrogą, Lecz nie wiózł panny, ni pazia — ni kogo. * Oko jej czarne — i któż się ośmieli Wzrok ten malować? te oczy gazeli Wielkie i słodkie, ciemne i błyszczące! Dusza z nich mówi przez iskier tysiące, Które ze źrenic lecą przezroczystych Jako z Dżemszyda rubinów ognistych. Dusza z nich mówi! wbrew słowom Proroka, «Że postać niewiast jest ziemi powłoka» — Allachu! dusza mówi z tego oka! I choćbym w drodze ku lepszemu światu Przechodził ostre mosty Alsyratu, Wisiał nad piekła ognistym potokiem I cały rajski ogród miał przed okiem I w nim wabiące hurysy dziewice, Powiem: kto widział Leili źrenice, Ten Alkoranu nauk nie usłucha! Czyż taka piękność jest prochem bez ducha? Jest cackiem, z którym bawi się mężczyzna? — Niech na nię spójrzy sam mufty, a wyzna, Że nieśmiertelność wygląda z jej źrenic. Na jej obliczu cudowny rumieniec Wiecznym i świeżym błyszczy się szkarłatem, Jakby granatów posypany kwiatem. Jej włosy jako hijacynty płyną; Gdy okolona rówiennic drużyną, Stanie, nad wszystkie głową wyniesiona, I da warkoczom płynąć przez ramiona, Włosem zamiata ślad swój na marmurach, Ślad nóżki bielszej niźli śniegi w górach, Kiedy z rodzinnych obłoków wylecą I ziemią jeszcze nie skalane świecą, Jako monarcha ptaków Frangestanu, Łabędź, podnosi głowę z oceanu I pysznie skrzydłem uderza po fali, Skoro dostrzeże podróżnika w dali: Z taką powagą ona zwraca głowę, I śnieżne ramię, i piersi perłowe, I z taką piękną dumą wzrokiem miota, Gdy na nię oczy śmie zwrócić pustota. Cofną się, blasku wytrzymać nie mogą, Pochlebiać chciały, upadają z trwogą. Jak była oczom piękną Gruzyjanka, Tak miała serce czułe dla kochanka. Kochanka? któż jej kochanek? — Hassanie, Ty nim nie jesteś dziki muzułmanie! * Ponury Hassan dał rozkaz podróży; Oddział wasalów, co mu w dworcu służy, Jak orszak i straż pojedzie za panem; Każdy z janczarką, z łukiem, z ataganem. Hassan sam zbrojny jedzie na ich czele, Zwiesił na pasie krzywą karabelę Wypróbowaną na albańskich głowach, Kiedy raz zbójców napotkał w parowach I tak rozgromił muzułman zwycięski, Że ledwie kilku uszło z wieścią klęski. Za pas dwa zatknął, bogato oprawne W perły i w złoto, pistolety sławne: Hassan przed laty dostał je od baszy, Ich widok zbójców i wabi, i straszy. Mówią, że Hassan jedzie pojąć żonę, Pocieszyć znowu serce zakrwawione Zdradą Leili, co uszła z haremu I dziś, o zgrozo! służy niewiernemu. * Ostatnim blaskiem zachodniego słońca Złocą się góry i kaskada grzmiąca, Żywiona czystym i świeżym gór śniegiem. Tu często kupiec Grek staje noclegiem, Znajdując pokój w ustroniu głębokim Pewniej niż w mieście pod swych panów bokiem; Tu się nie lęka o całość swej skrzyni; W miastach niewolnik, wolny na pustyni. Tu wesół spróżnia czaszę pełną wina, Którym się brzydzą usta moslemina. Najpierwszy jedzie Tatar wódz orszaku, Z daleka widny po żółtym kołpaku, Opodal konni ciasną jamy szyją Po krętej ścieżce na skałę się wiją. Nad nimi sterczą w górę czarne szczyty, Gdzie sępy ostrzą dzioby o granity I lecą na dół; już zwietrzyli łupy; Nim zajdzie słońce, będą świeże trupy. U spodu rzeka, która w zimie bucha Ogromną wodą, a w upały sucha Nagie i czarne łono swe odsłania I kilka kaskad srebrzystych pochłania. Wokoło ścieżki kawały granitu Leżą bezładnie strącone ze szczytu; Czas je pospychał, albo zbiły gromy. Wierzch skały niknie we mgle niewidomy, Bo żaden z ludzi czoła Lijakury, W pogodę nawet nie widział bez chmury. Już w gaj wjechali i po kilku chwilach Dojdą wierzchołka; już krzyczą «Bismillach! Tu już bezpiecznie, stąd już widać błonie, Wkrótce w dół zjedziem, na wiatr puścim konie.» Gdy czausz tak mówił — ogień z góry błysnął, Nad uchem ołów niewidzialny świsnął, Tatar przewodnik wyleciał z kulbaki, Ledwie czas mają zatrzymać rumaki, Skoczyli z siodeł, janczarki odwiedli, Ale trzech spadło pierwej, niźli zsiedli, Z rąk niewidzialnych rany odbierają I ginąc, darmo o zemstę wołają. Dobyli szabel, na rumaków karkach Na odwiedzionych wsparli się janczarkach, Na pół wciśnieni między końskie boki; Inni uciekli pod ścianę opoki, I tam ręcznego czekają spotkania Nie lubiąc służyć za cel do strzelania Wrogom, co bronią niewidzialną rażą, A wstępnym bojem spotkać się nie ważą. Sam Hassan został; z konia zsiąść nie raczy, Spokojnie jedzie, aż z przodu obaczy Blask ręcznej broni; rozbójników zgraja Strzela wzdłuż drogi, z przodu się zaczaja, I z tyłu słychać z janczarek łoskotu, Że mu przecięto drogę do odwrotu. Więc wściekły brodę od gniewu najeżył, I wkoło wzrokiem ognistym uderzył. «Choć wrogi wkoło, choć gęste wystrzały, Jam z krwawszych bitew nieraz wyszedł cały» Zbójcy wychodzą, stają na skał szczycie: «Rzucaj broń, krzyczą, komu miłe życie!» — Ale Hassana oczy i rozkazy Straszniejsze niźli nieprzyjaciół razy, I z garstki szczupłej, ale wiernej panu, Żaden nie rzucił swego ataganu, I żaden podle nie krzyknął «Amanu!» — Nieprzyjaciele coraz bliżej godzą, Razem ze wszystkich zasadzek wychodzą, A z gęstwi lasu dowódca orszaku Leci sam przodem na dzielnym rumaku. Któż ten dowódca? — strój nosi albański, Ale miecz prosty, miecz to chrześcijański. «Znam go, znam Giaura — wściekły Hasan woła — Znam go, poznałem ze smagłego czoła, Poznałem czarne złowrogie źrenice, Jego nikczemnej zdrady pomocnice; Konia czarnego znam, choć leci pędem, Chociaż nakryty arnautskim rzędem. Podły odstępco twojej podłej wiary! Teraz cię turban nie zbawi od kary. Gdziemkolwiek spotkał, w jakiejkolwiek chwili, Dobrze, żem spotkał zdrajcę mej Leili.» Jak się wezbrana rzeka w morze leje, I morską burzę spotkawszy szaleje, Łamią się fale, drżą opoki brzegu, A nurty ryczą pod pianami śniegu; Tak się spotkały wrogów zgraje obie, Losem i gniewem gnane przeciw sobie; Szable nad uchem grzmią, lecąc w kawały, Huczą po skałach dalekie wystrzały; Starcia się łoskot i karabel dźwięki, Huk karabinów, konających jęki Echo żałośne po dolinie szerzy, Przywykłej tylko do śpiewów pasterzy! Liczba niewielka, lecz bitwa straszliwa, Nikt przebaczenia ni daje, ni wzywa. Paro kochanków, mocne są twe sploty Gdy się ściskacie podzielać pieszczoty! Lecz nie tak cisną miłości ramiona Gdy w nich spoczywa piękność ulubiona, Jako się barki zwiążą nienawiśnie, Kiedy wróg wroga ostatni raz ściśnie. — Przyjaźń ostygnie, pieszczota się skończy, Objęcia wrogów i śmierć nie rozłączy. Z szablą po samą rękojeść uciętą, Krwią opryskaną i mocno ujętą W sinej, od ciała odrąbanej dłoni, Co jeszcze drgała, nie puszczając broni; Obok turbana, którego zawoje Miecz Giaura zerwał i przerżnął na dwoje; W delji długiej, zmiętej, rozpostartej, Od mnogich razów na sztuki podartej, Zaczerwienionej, jak chmury przed burzą, Gdy po dniu jasnym burzliwą noc wróżą; Krwią zlawszy piasek i gałęzie boru, Gdzie wiszą szmaty jego palamporu; Z piersią przebitą i otwartą ciosom, Barkami na wznak, twarzą ku niebiosom, Tak leżał Hassan — oczy już zbielały, Jeszcze otwarte, Giaura wyzywały. Giaur stanął nad nim i w Hassana lice Utopił równie straszne dwie źrenice. «Tak! tyś pochował w falach mą Leilę, Jam cię pochował w czerwonej mogile. Jej duch kierował mieczem; jej morderca Uczuł raz pierwszy, co to jest ból serca; Proroka wołał, ale nadaremnie, Prorok twej głowy nie wyrwie spode mnie. Allacha wołał, wiatr prośbę rozdmuchał, Allach nie słyszał, albo nie wysłuchał. O psie pogański! czyż Opatrzność głucha Na krzyk Leili, twych krzyków usłucha? — Zbójcą zostałem! jeździłem na wzwiady, Aż w końcu zdrajca padł ofiarą zdrady, Jam spełnił swoje, zemścił się nad tobą. A teraz, dalej — w świat — jadę sam z sobą.» — * Na polu słychać brzęk dzwonków wielbląda; Matka w ogrodzie z altany wygląda. Na łąkach błyszczy już wieczorna rosa, Już ku wschodowi ciemnieją niebiosa I rozniecają drżących gwiazd ognisko. Już wieczór. — Hassan zapewne już blisko. Matka stroskana zstępuje i bieży Do swych haremów i pogląda z wieży: Nie widać! nie zwykł jeździć tak pomału — Nie zwykł popasać nawet w czas upału. Nie przysłał darów ślubnych — czy się lenił? Czy konie strudził? czy serce odmienił? — Skarga niesłuszna — Już Tatar posłaniec Widny z daleka, już na skały kraniec Wstępuje z wolna — już zjeżdża z urwiska I wąwozami na dół się przeciska. Koń nic nie winien, koń pewnie z ciężarem, Zapewnie ślubnym objuczony darem. Tatara mile przyjmę i nagrodzę Za prędką jazdę po takiej złej drodze. W bramie zsiadł Tatar, od siodła odpina Juki niewielkie: czy to dary syna? Na twarzy smagłej bladość: czy to smutek? Czy podróżnego utrudzenia skutek? Odzież spryskana krwi świeżej kroplami; Może poranił konia ostrogami? Rozwinął pakę — o aniele święty! O Azraelu! to zawój rozcięty! To syna szaty całe krwią zbroczone! «Pani, okropną twój syn pojął żonę, Mnie oszczędziły ręce poganina, Bym ci pokazał krew twojego syna. Legł śmiercią mężnych, pokój Hassanowi! Przeklęstwo wieczne zabójcy Giaurowi!» — * Turban w kamieniu prostym wyrzezany, I słup już dzikim zielskiem opasany, Na nim z Koranu modlitwa wyryta, Którą dziś ledwie podróżny wyczyta: To cały pomnik w bezludnej ustroni, Gdzie Hassan zginął od niewiernej broni. Zacny Osmanlis; nikt między wiernymi Przykładniej świętej nie nawiedził ziemi, Nikt bardziej winem nie gardził wyklętym, I nikt pobożniej ku przybytkom świętym Twarzy nie zwracał, gdy na świątyń dachu Słyszał wołanie «Illa-hu, — Alla-hu!» Z rąk cudzoziemca wziął śmiertelne rany I śród ojczyzny leży jak wygnany, Z dala od domu, na bezdrożu dzikiem; Ani się pomścił nad swym rozbójnikiem. Lecz duch Hassana już rajskie dziewice Wiodą w rozkoszy wiecznej okolice, Okiem błyskają ku niemu jak słońcem, Wiecznie pogodnem i nie zachodzącem. Biegą, zielone chustki wywijają, Pocałunkami rycerza witają; Bo raj rozkoszy zgotowany temu, Kto zginął walcząc przeciw niewiernemu. Lecz ty, niewierny! ciebie anioł śmierci, Monkir, swą kosą rozerwie na ćwierci, Potem zawlecze na nowe katusze Przed tron Eblisa twą przeklętą duszę. Tam ogień, wiecznych męczarni narzędzie, Ciało twe palić, w duszy goreć będzie; Słuch nie obejmie, język nie obwieści, Ile się piekła wewnątrz ciebie zmieści. Lecz wprzód zostaniesz na ziemi upiorem I trup twój, z grobu wyłażąc wieczorem, Pójdzie nawiedzać krainę rodzinną, Powinowatych spijać krew niewinną. Tam, na rodzeństwo własne zajuszony, Wyssiesz krew swojej siostry, córki, żony; Ścierw twój zasilisz cudzym życia zdrojem, Chciwie pić będziesz, brzydząc się napojem. A twe ofiary rozstając się z światem Poznają, że ich ojciec był ich katem; Przeklną cię, twoje usłyszą przeklęstwa; I na pniu wyschnie szczep twego rodzeństwa. Ostatnia twoja ofiara na świecie Będzie twa córka, najmilsze twe dziecię, Ona konając, krzyknie na cię — «Ojcze!» — I krzyk ten ściśnie usta dzieciobojcze, Ale ssać muszą, dopóki się żarzy Ogień w źrenicach, rumieniec na twarzy; Aż ujrzysz w końcu, jak szklana powłoka Zamrozi, zaćmi ostatni blask oka. Natenczas ręką przeklętą z jej głowy Oderwiesz włosów warkocz bursztynowy; Z tego warkocza pukiel darowany, Może na sercu nosi jej kochany, A ty dziś w piekle złożysz jego szczątki, Jak samobójstwa twojego pamiątki. Krwią twoją własną, najmilszą ociekły, Gryząc twe usta i zgrzytając wściekły, Wrócisz się znowu pomiędzy grobowce; A tam upiory, twoi współwędrówce, Gule, Afryty, spotkają cię w mroku. I oni twego zlękną się widoku, I do podziemnych skryją się otworów, Spotkawszy widmo, brzydsze od upiorów. * ------------------------------------------------ Jak się ten zowie kalajor ponury? Twarz mnie znajoma — raz go napotkałem W ojczyźnie mojej; leciał między góry Na dzielnym koniu, pominął mnie cwałem; Leciał jak tylko zdoła koń wyskoczyć, Oblicze jezdca ledwie mogłem zoczyć — Lecz widać było z twarzy i wejrzenia, Że go opętał duch złego sumnienia. Nie chciałbym nigdzie zdybać takiej twarzy, Bo złą jest wróżbą spotkanie zbrodniarzy. I teraz strasznie wygląda ten człowiek, Jak gdyby śmierć mu patrzyła spod powiek. Sześć lat minęło, jak przybył w te strony. Wszedł do klasztoru, czy światem znudzony, Czy za grzech jakiś pokutę odprawia, Ale przed nikim grzechu nie objawia. Nigdy on w ławkach podczas mszy nie siedzi, Nie chodził ani razu do spowiedzi, Ani się kłania przed Bogarodzicą, Ani przed ołtarz idzie z kadzielnicą: Dni całe siedzi zamknięty w ukryciu. Nie wiem o jego przygodach i życiu, Słyszałem tylko, że przybył ze Wschodu Tureckim statkiem od stron Carogrodu. Żeby był Turkiem z twarzy się nie zdaje, Zna chrześcijańską mowę i zwyczaje — Pewnie skruszony jaki apostata Dziś opłakuje przeszłe błędów lata. Tylko że świętych obrazów się lęka, Przed Pańskim chlebem i winem nie klęka; Dał wielki skarbiec, który może złupił, I tym gościnność w klasztorze zakupił. Lecz gdybym ja był na miejscu przeora, Albo bym wygnał tego kalajora, Albo w pokutnej zamurował celi, Tak żeby o nim ludzie nie wiedzieli. Często on marzy, bezprzytomnie gada O pięknej pannie, która w morze wpada, Słyszy szczęk mieczów, strzały nad opoką, I widzi Turka konające oko. Ilekroć na tym wierzchu skały stawa, Grozi mu z dołu jakaś ręka krwawa, — On sam ją widzi i, czyja, pamięta; Ręka pałaszem od ciała odcięta Wystaje z ziemi i kiwa nań w dali, Ażeby skoczył ze skały do fali. * Spod mnichowskiego czarnego kaptura Świeci jak z grobu źrenica ponura, Czasem z ukosa błyskawicę ciśnie, I całą burzą dawnych lat zabłyśnie; Barwa tych oczu co chwila się mieni. Chcą ją uważać widzowie zdziwieni I wnet uczują ten urok spojrzenia Wymowny, trudny do wypowiedzenia, Cechę umysłu, co niezgięty w dumie Zna swoję wyższość i pokazać umie. A jako ptaszek, gdy go wąż urzecze, Trzepioce skrzydłem, ale nie uciecze, Tak widz ujęty w sidła jego wzroku Chce i nie może rozerwać uroku. Przed nim wpół trwożny braciszek umyka, Kiedy samego przypadkiem spotyka; Bo on swym wzrokiem i gorzkim uśmiechem Zaraża wszystkich boleścią i grzechem. Przecież zbyt rzadko uśmiechać się raczy, Śmiejąc się, tylko urąga rozpaczy. Poruszy usta i drżące wnet przytnie; Widać, że radość już w nich nie zakwitnie I że uczucie wzgardy i niedoli Już nigdy szczerze śmiać się nie dozwoli. I tak też było — trupie jego śmiechy Nie są poczęte z serdecznej uciechy. Okropne lica! jakież być musiały, Kiedy za młodu namiętnie gorzały? Wiek jeszcze wszystkich rysów nie pozgładzał, Tylko szpetnymi piękne poprzegradzał; Jeszcze niekiedy rumieniec w nich pała, Znaczno, że dusza nie całkiem sczerniała. Gmin widzi tylko w tym posępnym oku, Świadectwo zbrodni i pieczęć wyroku; Pilniejszy badacz odgadnie z wejrzenia Wielkość umysłu, zacność urodzenia. Dary niestety zbyt źle umieszczone, Skalane zbrodnią, smutkiem przetrawione. Był to przybytek nie podły, nie mały, Gdy w nim tak wielkie zalety mieszkały; Dziś został pustym, lecz poważnym gmachem, Ludzie nań lubią poglądać ze strachem. Chaty bez dachów w pustkach widzi co dzień I rzadko do nich zagląda przechodzień; Lecz wieża, legła w szturmie albo w burzy, Co się czarnymi ruinami chmurzy, Wzbudza podróżnych dumania i żale; Złamane łuki, opuszczone sale Wiele o dawnej powiadają chwale. * W długiej kapicy fałdy obwinięty, Z cicha przez kolumn przesuwa się rzędy. Straszy patrzących i sam strachem zdjęty Staje i patrzy na święte obrzędy; Lecz gdy się ozwał u ołtarza dzwonek, Księża uklękli, cofa się w przysionek. Tam przy niepewnym pochodni promieniu Twarz jego blada połyska się w cieniu, Tam będzie czekał, aż się nieszpór skończy, Słucha śpiewania, lecz głosu nie łączy. Patrz! tam cień rzuca na bielone ściany. Kaptur opadły i włos rozczochrany, Gęsty i czarny bezładnie się wije, Jakby Gorgona swe najbrzydsze żmije Wyrwawszy z głowy splotła mu na skronie; Bo ten kalajor choć mieszka w zakonie, Ślubu nie zrobił, więc nie strzyże głowy, I nosi włosy jak człowiek światowy. Kapicę przywdział jako inne mnichy; Dał skarb na kościół, lecz zapewne z pychy, Nie z pobożności, hojnie kościół nadał, W którym ni razu pacierza nie gadał. Tam — patrz na niego — w dzwonek uderzono, Wszyscy uklękli, sakrament wzniesiono; Stoi jak posąg i widać z postawy Wyraz rozpaczy, wzgardy i obawy. Ratuj nasz kościół, o święty Bazyli! Bośmy na karę bożą zasłużyli, Żeśmy takiego grzesznika wpuścili. Jeżeli zły duch czasem sobie sprawia Człowieczą postać, on tak się objawia. Te oczy jego, na słowo kapłańskie Nie są niebieskie ni ziemskie — szatańskie! * Serce zbyt czułe — do kochania skłonne; Lecz nie zna, co to kochanie dozgonne, Długie cierpienia dzielić siły nie ma, Długich z rozpaczą walek nie wytrzyma; A twarde serce gdy miłość skaleczy, Tej rany nigdy już czas nie uleczy. Jako rodzimy kruszec od płomienia Wprzód się rozżarza, niźli zaczerwienia, Wrzucony w pieca płomieniste jamy Zgina się, miękczy, lecz zawsze ten samy; A potem wedle sztukmistrza rozkazów Służy do dania lub odbicia razów, Albo pierś twoją przed śmiercią zastawi Albo pierś wroga śmiertelnie zakrwawi; Lecz gdy raz śmierci ukuto narzędzie, Ten kto je ostrzy niech ostrożnym będzie! Tak ogień uczuć i sztuka kobieca Najtwardsze serca zmiękcza i roznieca; Lecz raz nagięte, zmianom nie ulegnie, I pierwej pęknie, niźli się odegnie. * Jeśli cierpiących samotność ogarnie, Przerwa mąk tylko powiększa męczarnie; Pusta pierś czując otchłanie dokoła Chce je zaludnić i o boleść woła; Bo niedzielone — każde czucie nudne, I szczęście samo do zniesienia trudne! Serce w cierpieniach gdy samotność widzi, Chcąc mieć pociechę wszystkich znienawidzi. I jest to serce jak człowiek w mogile Gdyby z letargu zbudził się na chwilę I czuł z wzdrygnieniem, że robactwo toczy Odżyłe jego oblicze i oczy, I nie miał siły bronić swych wnętrzności Od tych szkaradnych, niespodzianych gości. To serce jest jak pelikan, gdy leci Przez obszar pustyń, do gniazda, do dzieci, Krew swą gotowy na żywność im przelać, Życie z głodnymi nie skąpy podzielać; Już dziobem piersi rozranił szlachetne, I widzi tylko swe gniazdo — bezdzietne. Najsroższe męki, które nędzni znoszą, Samotnej duszy zdają się rozkoszą, Sierocej, stepem otoczonej dzikim, Trawiącej czucia niedzielone z nikim. Któż by był niebios ciekawy widoku Bez słońca i bez żadnego obłoku? — Lepiej jest płynąć, choć się niebo chmurzy, Niż morskiej nigdy już nie doznać burzy, I gdy żywioły zakończyły wojnę Być wyrzuconym na brzegi spokojne W pustą zatokę i bez towarzyszy, Późnego zgonu czekać w wiecznej ciszy; Lepiej raz przepaść w zaburzone fale Niźli żyć gnijąc po trochu na skale. * «Tyś dni twe przeżył, ojcze spowiedniku, Licząc różańce, prawiąc msze bez liku, Za cudze zbrodnie błagając gniew boski, A sam nie znając zgryzoty ni troski, Prócz smutków krótkich zwyczajnych w tym życiu; Siwy, spokojny jak byłeś w powiciu! Przeraża ciebie walka uczuć dzika Ilekroć zajrzysz w serce pokutnika, Choć jego skargę, jego łzę żałośną Przyjmujesz w duszę czystą i litośną. Moje dni krótkie na płaczu padole, Obfite w rozkosz, lecz płodniejsze w bole — Przecież pomiędzy rozkosze i trudy, Przeszedłem życie nie doznawszy nudy; Na ucztach, w bojach, z kielichem, z kindżałem, Zawsze spokojność gnuśną pogardzałem. Dziś nic nie kocham ani nienawidzę, Pychy nie czuję, nadziei nie widzę; A dzisiaj jeszcze wolałbym być gadem I pod klasztorem pełzać strasząc jadem, Niż być wskazanym w cichym mniszym stanie Na modlenie się i na rozmyślanie. Przecież spoczynku nadzieja mnie łechce, Chciałbym mieć pokój, ale go czuć nie chcę. Wkrótce się wszystko skończy tak jak życzę, Zasnę w mogile nie marząc czym byłem, Choć moje życie zda się tak zbrodnicze, Gdybym mógł odżyć, żyłbym tak jak żyłem. Dziś w mej pamięci, jak w ciemnej mogile, Leżą już zmarłe mych rozkoszy chwile, Lepiej by dawno leżeć razem z niemi, Niż ciężką włóczyć tęsknotę po ziemi. Nigdy mój umysł nie upadł na męstwie W długim i strasznym żywota męczeństwie, Sam dobrowolnie w grób się nie położę, Jak dawni głupcy lub dzisiejsi tchorze. Ze śmiercią nieraz spotkałem się z bliska; Chętnie bym poległ śród pobojowiska, Gdybym rycerskim mógł oddychać szałem I kochał sławę, jak piękność kochałem. Lecz jam nie walczył dla oklasków gminu, Nie dbam o zdobycz lub stratę wawrzynu, To innych dzieło; niech rzną się żołdacy Dla wielkiej sławy lub nikczemnej płacy. Ale mnie dzisiaj jeszcze niech poruszy Przedmiot prawdziwie godny mojej duszy, Niech mam przed sobą kochankę lub wroga; Choćby mi groził i miecz, i pożoga, Gdy serce mścić się lub bronić rozkaże, Na miecz i ogień jeszcze się odważę. Bo mężny na śmierć ze wzgardą poziera, Nędzarz jej pragnie, tchórz się jej wydziera. Kto mi dał życie, niechaj je odbiera: Ja śmierć bez trwogi spotykałem nieraz Gdym był szczęśliwy i dumny — *a teraz*? Kochałem ojcze — o, nie — ubóstwiałem — Lecz to są słowa, słowo często kłamie — Ja miłość moją czynem pokazałem: Przypatrz się rdzawej na tym mieczu plamie, To jest krew dawna, dotąd się nie starła, Przelana dla tej co dla mnie umarła. Krew ta dobyta z serca mego wroga, Nie trwoż się księże, nie wznoś rąk do Boga, Za grzech zabójstwa nie lękam się kary, Wróg mój był także wrogiem twojej wiary. Samo wspomnienie o Maryi synie Już obudzało złość w tym poganinie. Głupiec niewdzięczny! bo jeżeli rana, Jeśli śmierć ręką chrześcian zadana, Jest Turkom kluczem rajskiego ogrojca, Tedy do raju wysłał go zabójca. I teraz może hurys czarnooka Witać Hassana u bramy Proroka. Kochałem — miłość często drogę znajdzie Tam nawet, kędy głodny zwierz nie zajdzie, A miłość taka, śmiała na przygody, Czyliżby miała zostać bez nagrody? Gdzie? kiedy? po cóż mam głosić przed światem? — Byłem szczęśliwy w miłości — dość na tem. A przecież często żałuję — daremnie! — Wolałbym nie być kochany wzajemnie. Ona umarła — jak? — o to nie pytaj, Jeśli śmiesz, sam to odgadnij, wyczytaj, Bo tu wyryte noszę na mym czole, Kaima pismem — me zbrodnie i bole. Ale mnie nie klnij — posłuchaj — ja byłem Przyczyną śmierci — lecz nie ja zabiłem. Mógłbym i śmiałbym to samo uczynić, Gdyby kochanka śmiała mi przewinić. — Jemu niewierna — więc on Ją pochował — Mnie była wierną — jam go zamordował. Choć śmierć jej była zasłużoną karą, Lecz jej niewierność była dla mnie wiarą, Bo mnie oddała serce, skarb sieroty, Jedyny, którym nie rządzą despoty. Ach! poźnom przybył, nie mogłem jej zbawić, Mogłem jej tylko małą ulgę sprawić, Mogłem w ślad za nią jej wroga wyprawić, Jego śmierć lekka — ale jej męczeństwo Było dla myśli mych takim straszydłem, Że w końcu ludziom i sobie obrzydłem. On zginął słusznie — zrządzeniem wyroków. On wiedział o tym od swoich proroków, Których słuch wieszczy śmierć przeczuwa w dali I słyszy wystrzał wprzód, nim broń wypali; Zginął śród bitwy, zgiełku i hałasu, Bez mąk, bez bolu — cierpieć nie miał czasu. Raz tylko wezwać Mahometa zdołał, Raz tylko w niebo o pomstę zawołał. Poznał mnie w tłumie, lecieliśmy cwałem, On poległ — długo nad leżącym stałem I duszy jego ujścia pilnowałem. Konał jak tygrys pokłuty od szczwaczy, Lecz nie czuł tego, co czuję — rozpaczy. Szukałem w licu sinym, krwią nabiegłym, Znaków boleści, — żadnych nie dostrzegłem. Rysy, śmiertelną okryte ciemnotą, Jeszcze wściekłością tchnęły — nie zgryzotą. Cóż bym dał za to, gdybym w jego twarzy Mógł widzieć rozpacz ginących zbrodniarzy! Widzieć, jak późna, niedołężna skrucha Z konającego wywołuje ducha Zbrodnię — i nie chce zbrodniarza rozgrzeszyć, Nie może zbawić, a nawet pocieszyć. * W krainach zimnych i serca są chłodne, Uczuć prawdziwej miłości nie godne. W moim gorącym sercu, czucia moje Wrzały jak w Etnie płomieniste zdroje. Nie umiem nucić w żałosnych piosenkach O lubych więzach i okrutnych wdziękach. Jeśli krwi burza, oczu błyskawica, Ust nieme drżenie, mieniące się lica, Serca katownia i głowy szaleństwo, Śmiałość w zamiarach i w spełnieniu męstwo, Pierś chciwa zemsty, dłoń zbrojna kindżałem, Wszystko, co czułem i co dokonałem, Jeśli to znakiem kochania — kochałem! Nie wiem, co wzdychać i skargi wywierać, Wiem, jak wzajemność zyskać i umierać. Umrę, lecz pierwej rozkoszy użyłem, Niech co chce będzie — szczęśliwy już byłem. Mamże kląć losom? jam sprawca mej doli, Ja chciałem cierpieć, nie zmieniłem woli, Dziś wróć mi dawne trudy i rozkosze, Jam gotów znosić, co zniosłem, co znoszę. Gotów żyć znowu, jakeśmy z nią żyli, Gotów na wszystko — prócz śmierci Leili. Życia mojego żałować nie warto, Żałuję życia, które jej wydarto. Ona spi falmi nakryta chłodnemi! Ach! czemuż grobu nie miała na ziemi, — Czemuż to serce schorzałe nie może Znaleźć i dzielić jej podziemne łoże? — Ach! był to anioł życia i światłości, Widzę go dotąd w oczach moich gości, Krąży wkoło mnie, wabi mnie i nęci, Moja zaranna jutrzenka pamięci! Zaiste, miłość jest świętym pożarem, Iskrą zatloną w ogniach nieśmiertelnych; Aniołów dobrem, Wszechmocnego darem, Balsamem rajskim dla serc skazitelnych. Pobożność duszę w niebiosa porywa, Ale z miłością niebo w duszę wpływa; Uczucie, które bóstwem zapalamy, Które wytrawia wszystkie myśli plamy. Jest to promyczek wszechtwórczego słońca, Korona, duszę wokoło wieńcząca. Wyznam, że moja miłość była inna, Była zbyt ziemska, ludzka, nawet gminna. Jam grzesznik ojcze — lecz ona niewinna. Ach! ona była mą gwiazdą polarną, Zgasła, któż teraz oświeci noc czarną! Ach! gdyby jeszcze weszła mi pogodnie, Wiodła mnie znowu, chociażby na zbrodnie! Bo cóż dziwnego, że kto wraz postrada I całe szczęście, i wszystkie nadzieje, Pokornie głowy pod wyrok nie składa, Ale klnie losom i z bolu szaleje, I w zbrodniach szuka męczarniom ulżenia, A zwiększa tylko winy i cierpienia? Ach! serce chore na wewnętrzne rany, Nie dba na żaden cios zewnątrz zadany! Kto raz spadł z niebios, już się nic nie lęka, Mniejsza gdzie spadnie, wie, że wszędzie męka. Widzę kapłanie, że tobie obrzydłem, Drżysz i odwracasz oczy pełne trwogi; I tegom dożył! żem stał się straszydłem, Jestem dla ludzi jako ptak złowrogi. Prawda, że miałem drapieżność jastrzębia, Żem latał niszcząc i lejąc krwi strugi, Alem się uczył kochać od gołębia, Umrę nie znając, co kochać raz drugi. Dobrze by było nieraz ludzi dumnych Uczyć przykładem ptaków bezrozumnych! Słowik, co w gajach nuci z wiosny porą, Łabędź, co zdobi błękitne jezioro, Małżonkę sobie jedną tylko biorą. Niechaj trzpiot z licznych miłostek się chwali, Niech tych wyśmiewa, co w miłości stali, Niech sobie cacek szuka coraz innych, Ja mu nie zajrzę tych uciech dziecinnych. Lecz u mnie człowiek lekki i przewrotny Mniej wart niżeli ów łabędź samotny, Stokroć mniej niźli nieszczęsna dziewczyna, Którą uwiodłszy zdrajca zapomina. Nie, ta na sercu mym nie cięży wina! Leilo! byłaś myśli moich treścią, Moją rozkoszą i moją boleścią, Tyś była cnotą, ty zbrodniami mymi, Nadzieją w niebie, i wszystkim na ziemi. Tak piękna jak ty nie była stworzona, A jeśli jest gdzie, już nie dla mnie ona. Nie chciałbym widzieć na ziemi i w niebie Podobnej tobie, chyba samą ciebie. Życia mojego okropne wypadki, Łoże śmiertelne, przyzywam na świadki, Że ciebie dotąd kocham, jak kochałem. Ty jesteś lubym serca mego szałem. I jej nie było — a jam z nią nie zginął! Żyłem, lecz ból mi oddychać nie dawał, Wąż pierś mą ścisnął, serce me obwinął, Myśli me kąsał i zemstą napawał. Odtąd świat cały miałem w obrzydzeniu, Nie śmiałem zajrzeć w oczy przyrodzeniu, Na wszystkie jego wdzięki i ozdoby Padł całun mojej wewnętrznej żałoby! Resztę, kapłanie, wiesz z mojej powieści, Wszystkie me grzechy i część mych boleści: Ale mi nie mów więcej o pokucie; Już późno! bliskiej śmierci mam przeczucie. Chociażbym przyjął wiarę objawioną, Czy ty odrobisz, co już raz zrobiono? Za łzy pociechy wdzięczen jestem tobie. Ksiądz nie pomoże nic w mojej chorobie, Tajnie mej duszy sam w milczeniu badaj, Jeśli masz litość nade mną, nie gadaj. Gdybyś mógł wrócić życie mej Leili, Ja bym pokutę zaczął od tej chwili, Kupiłbym zaraz i msze, i odpusty, I modliłbym się stygnącymi usty. Pódź do jaskini, gdy strzelcy wychwycą Z gniazda lwie małe, i rozmów się z lwicą, Sprobuj ukoić jej żałosne jęki, Mojej nie ulżysz, nie rozdraźniaj męki. — * W młodości latach, w szczęśliwych godzinach, Gdym lubił dzielić smutki i wesela, W mojej ojczyzny kwitnących dolinach Miałem — czy mam go dotąd? — przyjaciela — Daj mu ten pierścień, przysięgliśmy na nim, Wspomnieć o sobie choć raz przed skonaniem. Wiem, że mnie kochał — chcę, by się dowiedział O moim zgonie — on mi przepowiedział. — Dziwno — on wzrokiem przeniknął proroczym Przed laty wszystko, co ma ze mną stać się — Śmiałem się — (wtenczas mogłem jeszcze śmiać się) Gdy on ostrzegał — nie pamiętam o czym! Lecz teraz myślą wyzywam na nowo Wzgardzone niegdyś każde jego słowo. Powiedz, że zgadnął — będzie mu niemiło, Że się proroctwo tak na mnie spełniło. Powiedz, że chociaż w tym wieku namiętnym, Gdyśmy wesołe przeigrali chwile Lecąc pospołu w niebezpieczeństw tyle, Wtenczas bywałem często niepamiętnym I roztargnionym — może obojętnym — Powiedz, że dzisiaj językiem zdrętwiałym, Za jego szczęście pomodlić się chciałem. Ale cóż taka modlitwa pomaga, Gdy winowajca za niewinnym błaga? — Przed ludźmi — niech on sławy mej nie broni, On, wiem, że dobry — przebaczy — a oni — Niech co chcą mówią — sława! cóż mi po niej? Nie będę prosił, aby zgonu mego Nie opłakiwał — nie jestem tak dumny — Nie masz piękniejszej ozdoby dla trumny Jak łza żałośna brata kochanego. Pierścień ten — niech go z rąk twoich otrzyma, Wręcz mu i opisz, coś miał przed oczyma: Ciało uwiędłe, duszę zagaszoną, Łódź falą uczuć na step wyrzuconą, Zwój pism zatarty — liść z dalekiej strony Wichrem przygnany i mrozem zwarzony. * Tylko mi nie mów o snu przywidzeniach; Nie, to, mój ojcze, nie było w marzeniach. Kto marzy, ten śpi; ja wtenczas nie spałem Jak teraz nie śpię, i zapłakać chciałem, Ale nie mogłem — źrenica łez głodna, Czułem, że była wysechła aż do dna, Chciałem wydobyć z niej łzę, łzę jedyną, Byłaby dziwną i miłą nowiną; Chciałem i teraz chcę, lecz rozpacz wzbrania, Rozpacz silniejsza niźli chęć płakania. Nie mów pacierzy, w skutek ich nie wierzę, Silniejsza rozpacz niż twoje pacierze. Zbawienia nie wart jestem — i nie żądam, Nie raju, ale spoczynku wyglądam. Wtenczas — widziałem ojcze — tak — tu była! Widziałem dobrze — powstała — odżyła, Białą, świecącą obwiana symarą, Jak widzę teraz, tam nad falą szarą, Gwiazdę błyszczącą przez obłok zachodni — Ona świeciła jaśniej i łagodniej. Dziś gwiazda świeci słabiej, tajemniej, Jutro wieczorem wnidzie jeszcze ciemniej, Ja, nim doczekam jej promieni drżących, Nieczuła bryła i postrach żyjących, Ja umrę ojcze. — Już kończąc cierpienie Zbiera się dusza w ostatnie westchnienie. Tu Ją widziałem, ojcze, i powstałem, I wszystkich naszych nieszczęść zapomniałem. I porwałem się z łoża, i objąłem, I cóż do mego serca przycisnąłem? Cień był w objęciu bez tchu i bez życia, Sercem nie czułem wzajemnego bicia! Lecz to Leila! to jej postać była! Kochanko moja jak się ty zmieniła! Spójrzałaś tylko, słowa nie wyrzekłaś, Byłaś tak blisko i z rąk mi uciekłaś! Lecz choć tak zimna, tak dla mnie zmieniona, Obym cię tylko przycisnął do łona, Całe me szczęście objąłbym w ramiona. Niestety, marę objąłem ulotną! Ręce opadły na mą pierś samotną — Lecz patrz! to ona! to jej szata długa, Jej ręka śnieżna; patrz, jak na mnie mruga Tym czarnym okiem; włosy rozpostarła — Nie — jam nie wierzył — ona nie umarła! Ale on umarł, ja go sam obalił, Jam go pochował, kamieniem przywalił — On tu nie wróci, bo ciężka mogiła Ciśnie go z góry. — Ty? — po coś wróciła? Oni mówili, że ta twarz jak zorze, Ta postać śliczna, już zapadła w morze, I że się nad nią fala szumna leje, Rybacy mówią — szkaradne to dzieje, Chciałbym powiedzieć — język mi drętwieje. Ach! jeśli prawda, że ty wyszłaś z morza, Szukać dla siebie spokojnego łoża, Ach, przesuń mokrą dłoń przez me powieki Niech już ostygną, zamkną się na wieki. Lub rękę połóż na me serce wdowie; Czy ciebie marą, czy duchem świat zowie, Zostań oświecać chorego węzgłowie, Odchodząc weźmij z sobą mego ducha. Potem niech wyje szturm, niech morze bucha. * Takie me imię, takie są me dzieje. Samemu tobie powierzam wyznania, Wdzięcznie przyjmuję łzę politowania, Suche me oko już łez nie wyleje! Gdy skonam, pogrzeb ubogi mnie sprawisz, Krzyż tylko prosty na grobie postawisz Bez żadnych liter — nie chcę, by wędrowiec Napisy czytać szedł na mój grobowiec.» — * Umarł — nie doszedł nikt po jego zgonie Jak się nazywał; w jakiej świata stronie Jego ojczyzna; — ostatnie wyznania Mnich tylko słyszał we chwilach skonania. Tyle zostało o Giaurze podania, I o Leili którą on postradał I o Hassanie, któremu śmierć zadał. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/giaur. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Adam Mickiewicz, Poezje, tom VII, wyd. A. Jełowickiego i Spółki, przejrzane i poprawione przez autora, Paryż, 1838 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Aleksandra Sekuła, Olga Sutkowska. ISBN-978-83-288-2148-4