François Villon Wielki Testament (1461) tłum. Tadeusz Boy-Żeleński ISBN 978-83-288-2926-8 I W trzydziestym życia mego lecie, Hańbą do syta napoiony, Ni źrały mąż, ni puste dziecię, Mimo iż ciężko doświadczony Kaźnią, ścirpianą z ręki krwawey Tybota, pana Ossyńskiego… — Biskup iest — pełen czci y sławy — Mnie ta nie będzie za świętego. II Nie iest biskupem mym ni panem; Ni ziarnam nie miał zeń, ni plewy; Anim mu sługą, ni poddanym, Ani o iego stoię gniewy; Wodą y kęsem chleba suchym Karmił mnie zacnie całe lato, Na chłód przyodział mnie łańcuchem: Niechay go Bóg wypłaci za to. III A gdyby ktoś mi chciał przyganić, Y rzec, iż ciężkiem miotam słowem: Nie chcę ia (wiedzcie) xiedza zranić; Ba, cóż: w ozwaniu się takowem, Tyle wam ieno słyszeć trzeba: Ieśli on był mi miłościwy, To niechay Iezus, xiążę Nieba, Takiż mu będzie w żywot żywy! IV Ieśli był srogi y sierdzisty, Więcey, niż mówić się przygodzi, Niechay Bóg, sędzia wiekuisty, Tąż samą miarą mu nagrodzi!… Lecz Kościół nam zaleca pilnie, By modlić się za nasze wrogi: Kaiam się tedy, y niemylnie Rzecz całą ślę przed boskie progi. V Tak, modlić się zań będę szczerze, Na cnego Kotra mistrza duszę; Ano, lekuchne to pacierze: Do xiążki nierad się przymuszę. Pikardzki pacierz mu ukropię; Gdy nie zna — widzisz mi niezgułę! — Iedź pilnie na naukę, chłopie, Do Yl we Flandryey lub do Duę, VI Ieśli chce, aby się za niego Modlić — ha! świadkiem wszytcy święci! Mimo, iż wszem nie krzyczę tego, Spełnione będą iego chęci; Wnet Psałterz w dobrą porę chwytam, Chocia oprawą mało zdobny, Y siódmy werset pilnie czytam, Psalm: Deus laudem… dość sposobny… VII Do Syna modlę się Bożego, Którego wzywam w każdey doley, Iżby dotarła aż do Niego Prośba ma, ieśli on zezwoli; Który mnie wspiera nieustannie, Y wydarł z ręki mnie katowi Chwała mu, y Nayświętszey Pannie, Y cnemu królu Ludwikowi! VIII Niechay mu szczęście da Iakuba, Salomonową cześć y chwałę; Męstwa ma dość, od pięt do czuba, Y siły takoż nie za małe. Niech na tym biednym kręgu świata, Iako iest długi y obszerny, Matuzalema żyie lata, Y trwa w pamięci ludu wierney. IX Dwanaście dziatek niech mu służy, Chłopców, z krwie królów purpurowey, Tak dzielnych, iak ów Karol Duży, Wszczętych w żywocie cney królowey; Iako ów Marcin święty dobrych. Toż dla Delfina los podobny: Na ziemi żywot czynów chrobrych, W Raiu zbawienia kęs nadobny. X Chocia niewiele ia posiadam Mienia, którego bych mógł zażyć, Póki rozumu pełnią władam, Z tego, czem raczył mnie obdarzyć Bóg (ludzie mało! ), w mey niedoley Spisuię ów testament walny, Na znak ostatniey moiey woley, Iedyny y nieodwołalny. XI Piszę go w sześćdziesiątym roku Y pierszym, kiedy mnie wyzwolił Dobry król z kaźniey y wyroku, Y znów ku życiu mnie pozwolił; Za co, póki mi serce biie, Zawżdy on będzie móy dobrodziéy, Y czcić go będę, póki żyię: Dobra przepomnieć się nie godzi. / Tutay poczyna Wilon wchodzić w materię pełną erudycii y dobrej wiedzy. / XII Prawdać, iż, po bolesnych iękach, Ucisku srogim a mitrędze, Po ciężkich smutkach, wielkich mękach, Mozołach długich y włóczędze, Cierpienie, bakalarstwo wraże, Rozum otwarło mi, do biesa, Barziey, niż wszytkie komentarze Nad Arystotem Awerresa. XIII Iak często, śród nasrogszey zimy, Mnie, odartemu gorzey dziada, Bóg, co Emauskie wsparł pielgrzymy (Iak Ewangelia opowiada), Ukazał drogi kres pocieszny, Nadzieią krzepiąc moią żałość: Chociaby człek by iak był grzeszny, Bóg karci ieno zatwardziałość. XIV Iam grzesznik, złego iadem struty, Iednak Bóg nie chce mey katuszy, Lecz nawrócenia y pokuty, Y widzi, aża z szczerey duszy, Czy z nagabywań k'niemu dążę; Toć, ieśli weźrzy w me sumienie, Snadno z występku mię rozwiąże Y ześle na mnie przebaczenie. XV Y, iak ów piękny Romans Róży Powiada (ba, nie bez powodu!), W samym początku swey podróży, Iż trzeba płochość serca z młodu Darować, ieśli wiek znów męski Iest statecznieyszy, mnimam przecie, Iż ci, co pragną moiey klęski, Nie chcą mnie widzieć w męskiem lecie. XVI Gdybych znał, iż publiczney sprawie Może się to by na co przydać, Iak mi Bóg miły, byłbych prawie Sam siebie gotów na śmierć wydać. Nikomu ia nie życzę złego, Żywli kto, czy iuż zbawion duszy: Ni w przód, ni w tył dla ubogiego Góra się z mieścca nie poruszy. XVII Za Alexandra króla pono, Człeka, zwanego Diomedesem, Przed berło pańskie przywiedziono, Skutego w łańcuch het, z kretesem; Ten ci Diomedes, nicdobrego, Zgarniał po morzu, co dołapił: Za to był stawion przed sędziego, Iżby na śmierć się szpetną kwapił. XVIII Cysarz tak ozwie się surowo: «Czemuś iest zbóycą morskim, bracie?» Aż tamten, mało robiąc głową: «Czemu mnie zbóycą nazywacie? Dlatego, że na iedney łodzi? Gdybych miał statków choć ze dwieście Nie byłbych, iako iestem, złodziey, Lecz cysarz, iako wy iesteście». XIX «Ale co chcecie! Z doley moiey (Przeciw losowi człek nie zradzi!) Co mnie tak ciężko niepokoi, Płynie to, co wam we mnie wadzi; Daruy mi tedy biedne życie, Y wiedz, iż nędza nazbyt sroga (Tak powiedaią pospolicie) To nie iest ku zacności droga». XX Gdy cysarz dobrze to rzeczenie Diomedesowe w myśli zważył: «Dolę twą (prawi) wnet odmienię Lichą na dobrą». Y tak zdarzył. Zbóyca, opatrzon hoynie złotem, Żył odtąd zacnie, pełen chwały; Walery nam zaświadcza o tem, *Wielkim* wołany przez Rzym cały. XXI Gdyby Bóg kiedy mi dozwolił Usłyszeć tak wspaniałe słowo, Gdyby był szczęścia mi pozwolił, Naówczas, skoro bych na nowo W grzèch popadł, niechbych od pochodni Wraz smolnej zginął bez honoru: Potrzeba ludzi pcha do zbrodni, A głód wywabia wilki z boru. XXII Żałuię czasu mey młodości: — Barziey niż inny iam weń szalał! — Aż do mych lat podeszłych mdłości Iam pożegnanie z nią oddalał; Odeszła; ba, ni to piechotą, Ni konno; pomkła iako zaiąc; Tak nagle uleciała oto, Nic w darze mi nie ostawiaiąc. XXIII Odeszła, a ia tu ostałem, Ubogi w rozum y nauki; Smutny, zmurszały duchem, ciałem, Próżen rzemiosła, mienia, sztuki. Nalichszy z moich (prawda szczera), Świętey zbywaiąc powinności, Krewieństwa mego się wypiera Dla braku trochy maiętności. XXIV Tem nie zgrzeszyłem, bym grosz trwonił Na smaczne kąski, tłuste dania; Anim za cudzem ia nie gonił, By złotem płacić me kochania; Z ludzim korzystał nie za wiele, Tak świadczę (co tu wiele baiać!) Czegom nie winien, mówię śmiele: Nad grzech nie lża się człeku kaiać. XXV Zaiste, nieraz miłowałem, Y miłowałbych ieszcze chętnie; Lecz serce smutne z wygłodniałym Brzuchem, co skwierczy zbyt natrętnie, Odwodzą mnie z miłosnych dróżek. Ktoś inny, syty, swey ochocie Folguie za mnie: Amor-bożek W pełnym wszak rodzi się żywocie! XXVI Wiem to, iż, gdybych był studiował W płochey młodości lata prędkie, Y w obyczaiu zacnym chował, Dom miałbych y posłanie miętkie! Ale cóż? Gnałem precz od szkoły, Na lichey pędząc czas zabawie… Kiedy to piszę dziś, na poły Omal że serca wnet nie skrwawię… XXVII Nadtom brał wiernie, co powiada Mędrzec, y Pismam wierzył słowu: «Baw się, używay, synu (gada), W młodości swoiey»; ale znowu Indziey zaświadcza barzo iaśnie, Że «czas młodości kwietnych latek, (To iego słowa, takie właśnie!) Ot, sama głupiość y niestatek». XXVIII Dnie moie tako się rozbiegły, Iako Hiob mówi, w lnianem płótnie Nitki, gdy słomy garść zażegłey Tkacz przytknie doń: y żar okrutnie Wnet strawi płótna sztukę całą, Niedoszły ludzkiey szmat odzieży… Nic mi iuż ciężkiem się nie zdało, Śmierć bowiem wszytko wnet uśmierzy. XXIX Gdzież są kompany owe grzeczne, Których chadzałem niegdy śladem; Tak mowne, śpiewne, tak dorzeczne W trefnym figielku, w słowie radem? Iedni pomarli, leżą w grobie; Nie tu iuż po nich nie ostało; Dusze niech Bóg przygarnie sobie, Ziemia niech strawi grzeszne ciało. XXX Z żywych dziś iedni, Bogu chwała, Możni panowie, z biedy szydzą! Drugim — po prośbie iść bez mała, Y chleb za szybką ieno widzą; Z inszych znów zakonniki godne, Ba, ba! Kartuzy, Celestyny, Trepki obuli se wygodne… Różnie los sadza ludzkie syny. XXXI Możnym Bóg zsyła moc dobrego, Żyią w spokoiu y swobodzie; W nich nie ma przeinaczać czego, Ani co rzec o tym narodzie; Lecz biedakowi, co, wpółżywy, Jak ia, do gęby czego włożyć Nie ma, Bóg winien bydź cierpliwy: Nad takim iakże mu się srożyć? XXXII Ci maią winka y pieczyste, Ptaszęta, rybki, leśne zwierzę, Sosy y smaki zawiesiste, Iayca kładzione, z octem, świeże; Nie są podobni do murarzy, Którym trza służyć w wielkim trudzie: Tu się pomocnik nie nadarzy; Sami se zżuią, dobrzy ludzie. XXXIII Ot, w puste wdałem się baybaiu, Bez inszey racyey y przyczyny; Nie iestem sędzią, panem kraiu, By karać lub odpuszczać winy; Ze wszytkich iam nayułomnieyszy; Niech będzie Iezus pochwalony! Przeze mnie im się nie umnieyszy! Tak sobie bzdurzy człek szalony. XXXIV Zostawmyż oną materyię, O uciesznieyszey mówmy sprawie; Nie każdy rad z tey beczki piie: Przykra iest y nieluba prawie. Nędza markotna, boleściwa, Zawżdy obrazy szpetne kryśli, Zawżdy w sądzeniu iest zelżywa: Gdy nie śmie w słowach, boday w myśli. XXXV Biedakiem iestem iuż od młodu, — Ot, niebożęta leda iacy! — Ociec móy był z biednego rodu, Toż praszczur, co był zwan Horacy. Bieda nas ściga aż do trumny, Gdzie zewłok przodków mych złożony: Nie sterczy tam grobowiec dumny, Nie uźrzysz bereł ni korony. XXXVI Kiedy nad moią biedą kwilę, Serce me często tak mnie pieści: «Człeku, nie krzywduy sobie tyle Y nie dopuszczay tey boleści. Ieśliś nie dosyć użył sobie, Zaliż nie lepiey pod łachmanem, Bydź żywym, niźli leżeć w grobie, Z tem, żeś był kiedyś wielkim panem? XXXVII Bydź niegdyś panem!… Cóż ia baię? Panem! Ba! Iako Dawid prawi, Nie masz go! Ani przeznasz kraie, Ni zgadniesz mieścce, kędy bawi. A zresztą, chudziak ia ubogi, Nie mnie rozprawiać tak podniosło: Niech o tem sądzą theologi; To kaznodziei iest rzemiosło. XXXVIII Nie iestem, wiem to aż za wiele, Synem anioła — brednie czyste! — Diademu nie mam z gwiazd na czele; Ociec móy umarł, świeć mu Chryste; Ciało spoczywa w ciasnym grobie… Y matka, biedna kobiecina, Niedługo życia wróży sobie; Wnetki schowaią też y syna… XXXIX Wiem, że bogate y ubogie, Mądre, szalone, świeckie, xiedze, Hoyne y skąpe, tanie, drogie, Małe y duże, pychy, nędze, Damy z kołnierzem w zmyślne rurki — Iakietamkolwiek godło czyie — Iedwabie czy siermiężne burki: Wszytko dołapi śmierć za szyie. XL Umarł y Paris y Helena; Kto bądź umiera, w męce schodzi: Czy mu serdeczna pęknie wena, Czy wnątrze żółcią się zasmrodzi, Skona, złym potem uznojony! Nikt nie wspomoże nieszczęsnego, Bo nie masz siestry, dzieci, żony, By chcieli stanąć w tem za niego. XLI Śmierć go otrząśnie y pobladzi, Nos mu przygarbi, napnie żyły, Szyię mu wezdmie y rozsadzi, Ścięgna y nerwy odrze z siły. Ciałko niewieście, tak wybornie Gładkie, ach, więcey niźli trzeba! Musisz-że mąk tych czekać kornie? Tak, abo żywcem iść do nieba. Ballada o paniach minionego czasu Powiedz mi, gdzie y w iakiey ziemi Iest Flora, rzymska krasawica; Archippa, cud między cudnemi, Tais, stryieczna iey siestrzyca? Ty, Echo, co głos wracasz skory, Gdy pomknie nad strumienia biegi, Mów, gdzie są Piękne dawney pory?… Ach, kędyż są drzewiejsze śniegi! Powiedzcie, kędy iest uczona Helois, dla miłości którey Abeylart Piotr, zmienion w kapłona Żal swóy w klasztorne zamknął mury? Podobnież, gdzie ta monarchini, Co, śmiertelnemi szyiąc ściegi Worek, gachowi grób zeń czyni?… Ach, kędyż są drzewiejsze śniegi! Królowa Blanka, iak liliia, Syrenim głosem zawodząca, Berta o wielkiey stopie, Liia, Bietris, Arambur, Alys wrząca, Iohanna, co w mężczyźńskiey szacie Anglików gnała precz szeregi, Gdzież są? Wy mówcie, ieśli znacie?… Ach, kędyż są drzewiejsze śniegi! Przesłanie Nie pytay, kędy hoże dziewki Idą stąd, y na iakie brzegi, Iżbyś nie wspomniał tey przyśpiewki: Ach, kędyż są drzewiejsze śniegi! Ballada o panach dawnego czasu, prowadząca daley ten sam przedmiot Co więcey? Gdzie iest Kalist trzeci, Ostatni dziedzic swego tronu, Przez Chrystusowe czczony dzieci? Y Alfons, władca Aragonu; Y Artus, diuk Bretaniey chrobry, Y ów Burboński xiąże grzeczny, Y Karol siódmy zwany Dobry?… Kędy Szarlemań iest waleczny! Gdzie król ów Szkocki bywa młody Co, iako prawią, miał pół gęby Czerwone w leśney kształt iagody, Od czoła prawie aż po zęby; Król Cypru, xiążę wiekopomne, Hiszpaniey król ów nieprzezpieczny, Którego miana iuż nie pomnę?… Kędy Szarlemań iest waleczny! Nie chcę iuż więcey gadać, głupi: Wszytko to ieno dym y mara; Nikt się od śmierci nie wykupi Za berło ani za talara; To iedno ieszcze: król Bohemii Lancelot, y ów długowieczny Dziad iego, gdzie są?… Pan Bóg z niemi!… Kędy Szarlemań iest waleczny! Przesłanie Gdzie Klakin, zacny pan Bretoński? Gdzie iest Owerniey graf dorzeczny, Gdzie dobry xiążę Alansoński?… Kędy Szarlemań iest waleczny! Ballada w teyże samey materyey Gdzież są te święte apostoły, Ubrane w alby, strojne w mitry Y opasane w święte stoły, By niemi czarta za kark chytry Chwytać, gdy skrada się zdradliwie? Śmierci otwarte w krąg wierzeie: Precz znika z ziemi to, co żywie, Hey, iak ten wichr, co w polu wieie… Gdzie iest ów z Konstantynopola 0 złotey garzści cysarz zbożny? Gdzie Francyey iest maiestat króla, Nad insze króle wielgomożny, Co wzniósł klasztory y świątynie, W Bogu pokładłszy swe nadzieie: Niegdy tak barzo czczony, ninie… Hey, iak ten wichr, co w polu wieie… Gdzie ów z Wiieny y Grenobli Delfin waleczny, niebosiężny? Gdzie ów z Dyżonu, Salins, Dobli, Panów y xiążąt huf orężny? Gdzie ich dworzanów ciżba płocha, Heroldy, dworki, darmożreie? Małoż napchali do bandziocha?… Hey, iak ten wichr, co w polu wieie… Przesłanie Xiążeta, nie uydziecie doli, Co w spolne spycha was koleie, Czyli was mierzi to, czy boli… Hey, iak ten wichr, co w polu wieie… XLII Skoroć papieże, króle władne — Iak inszy lud urodzon w męce — Pomarły, y są dzisiay żadne, Y zdały władzę w inne ręce, Ia, nędzarz, ia, ladaco płoche, Nie miałbych umrzeć? Wyrok boży! Bylebych zaznał wczasu trochę, Śmierć mnie uczciwa nie zatrwoży. XLIII Świat ten, zaiste, nie iest wieczny, Iako łupieżca możny mniema; Wszytkich nóż czeka obosieczny: Lepszey pociechy ponoś nie ma Staremu, co za młodu słynął Z uciesznych figlów y trefności: Wierę, ze wzgardą bych go minął, Gdyby na starość trwał w tey mdłości. XLIV Dzisiay mu skomleć boday chleba, Do tego dola go przymusza; Przed śmiercią drżeć mu wciąż potrzeba; W męczeństwie żywie iego dusza: Ha! Gdyby nie przed Stwórcą trwoga, Straszna by wzięła go ochota: A czasem, wręcz zadrwiwszy z Boga, Nędznego zbawi się żywota. XLV Ieśli mu młodość była kwietna, Dziś dni nadeszły szare, brzydkie; Zawżdy iest stara małpa szpetna, Y takoż iey figlasy wszytkie. Gdy milczy, w onym smutnym czasie, Powiedzą: «Koniec iuż błaznowi»; Gdy gada, milczeć każą zasię, Iż nie ma smaku w tem, co mówi… XLVI Tak one biedne kobiecięta, Stare ze wszytkiem y bez soku, Patrząc na młode, na dziewczęta Rade, budzące radość w oku, Pytaią Boga, czemu, czemu, Tak wcześnie dano im się zrodzić? Bóg milczy: bowiem, po dobremu, Niełacno racyą im wygodzić. Żale piękney płatnerki dobrze już siegniętey przez starość Zda mi się, iakbych słyszał skargi Płatnerki *piękney* — gdzie te czasy! — Iak żali się zwiędłemi wargi Y het, do dawney wzdycha krasy: «Ha! Ty starości, coś tak wcześnie Z nóg mnie zwaliła, ty niedobra? Cóż dłoń mą trzyma, bych boleśnie Wnet się nie pchnęła miedzy ziobra?» «Zabrałaś mi tę iurną pychę, Iaką czerpałam z mey urody, Nad kupce, klechy, żaczki liche; Naówczas bowiem stary, młody, Wszelki człek dałby, co bych chciała, Choćby y dusił grosz natwardziey, Bylebych zwolić mu przystała Tego, czem dziad dziś wszawy gardzi!» «Ha! Nieiednemum odmówiła — Ileż-to czasu stradanego! — Dla chłopca, com go ulubiła Y com ta mogła, pchałam w niego; Ienszym płatałam to y owo, Tegom kochała, do stu katów, A on, ieśli mi dobre słowo Rzekł czasem, to dla mych dukatów!» «Ile chciał, mógł mnie poniewierać, Deptać — ot, tak iuż człek się wlubił — Mógłby mi kazać chrusty zbierać, Byleby czasem przyhołubił, Wraz przepomniałam mey niedoley!… Świntuch, chorobą żarty sprośną, Ściskał mnie… Wspomnieć serce boli! Cóż mi ostawił? Wstyd rzec głośno… «Umarł — iuż dawno! — Leży w grobie, A ia szedziwa tu ostałam; Gdy wspomnę, w oney szczęsney dobie Czem byłam, a czem dziś się stałam, Gdy w wieczór nagą się oglądam Y widzę się tak odmienioną, Nędzną, wyschniętą, śmierci żądam, Taka mi wściekłość szarpie łono». «Cóż się z tem czółkiem stało ślniącem, Kosą blond, brwią wygiętą w górę, Spoźrzeniem radem a palącem Co lazło chłopu het, za skórę? Z tym noskiem zgrabnym, wdzięczną bródką, Uszkami zmyślnie wyciętemi, Z tą buzią, taką iasną, słodką, Z pięknemi wargi rumianemi?» «Co się zrobiło z karczkiem gładkim, Ramionkiem krągło utoczonem, Z cycuszkiem drobnym, z iędrnym zadkiem, Wyniosłym, schludnym, wręcz stworzonym Na harców czułych przystań lubą; A lędźwie, a ten słodki Raik, Między ud parą krzepką, grubą, Niby zaciszny, śleczny gaik?» «Czoło zmarszczone, włosy siwe, Brwi oszedziałe, oczy szkliste, Niegdy wesołe, rozkoszliwe, Niecące w krąg szaleństwo czyste; Nos zakrzywiony, szpetny zgoła, Uszy kosmate y pobladłe, Gardziel obwisła iak u woła, Broda y usta w głąb zapadłe:» «Otoć piękności kres człowieczey! Wyschnięte ręce y ramiona, Łopatki wcale nic do rzeczy, Szpetnie zmarszczony brzuch, wymiona, Biedra nie lepsze też od brzucha; Raik? Tfy! Udo, niechay zginę: Nie udo, ale gałąź sucha, Pstro nakrapiana w centki sine». «Tak dobrych czasów żałuiemy, Gromada starych wiedźm, siedząca W kuczki, w żałości grzęznąc niemey, Łachmanów kupa, ot, cuchnąca; Niby konopnych sznur paździerzy, Co ledwo zatli się, iuż gaśnie; Niegdy kwiat ziemi, cudny, świeży: Otoć samicza dola właśnie». Ballada piękney płatnerki do dziewcząt letkiego obyczaju «Pomniy ty, młoda Rozaliio, Co rady żądasz w oney dobie, Y ty, nadobna Cencyliio, Teraz iest myśleć czas o sobie. Bierz ieno chłopów, szaley z niemi, Bierz pilno, by pirszego z brzegu: Bo starzy są tu, na tey ziemi, Iak grosz, co wyszedł iuż z obiegu». «Y ty, szewczycho Wilhelmino, W tańcu wszelakim dobrze szczwana, Też ty, rzeźniczko Katarzyno, Nie chciey obrażać Stwórcy Pana: Toć wszytkie, wszytkie, iakże wcześnie Starość powoła do szeregu! Tak lube, iako zgniłe trześnie Lub grosz, co wyszedł iuż z obiegu»… «Ioaśko, ty tam, młynarzowa, Omotać się iednemu nie day; Ty, Zośka, coś iak orzech zdrowa, Gdzie możesz, krasę swoią przeday; Minie uroda, gładkość luba Stopi się w kształt brudnego śniegu: Tyle wam będzie wasza chluba, Co grosz, wypadły iuż z obiegu». Przesłanie «Patrzcie, dziewczęta; łatam kiecki, Łzy roniąc przy każdziutkim ściegu, Iż mnie ostawił los zdradziecki Iak grosz, co wyszedł iuż z obiegu». XLVII Tak oto, do posłuszney młodzi, Wczoraysza dziewka mądrze gada; Na złe czy dobre im to schodzi, Wiernie spisuję, jak powiada, Ręką Fremina, co prowadzi Me pióro: pałka roztrzepana… Niechay go czort, ieśli mnie zdradzi: Toć wedle sługi sądzą pana. XLVIII Owo, kto ima się kochania, Ten ci ku pewney bieży stracie… Nieieden, słyszę, mi przygania To słowo, mówiąc: «Hola, bracie! Gdy od miłości precz cię żenię, Pań tych hultaystwo zbyt nieznośne, Szaleństwem takie iest zwątpienie: Wszakci są nierządnice głośne. XLIX Ieśli kochaią za grosz miły, My ie kochamy tylko w naiem; Łupią nas, ile maią siły, Y wdziecznem sercem świadczą wzaiem. Z tych każda ieno korzyść goni; Lecz zacny człek, pomagay Boże, Ku zacnym damom serce kłoni, Y szuka szczęścia w tym honorze». L Rad słucham, co mi tu świadczycie, Lecz mędrszy z tego bydź nie umiem; Ot, wedle tego, co mówicie, Ieżeli dobrze was rozumiem, Trzeba miłować godne panie: Iakże? Skąd wiem ia, czy te gniotki, Które dziś wszytkim tak są tanie, Takoż nie strzegły kiedyś cnotki? LI Tak, żyły w cnocie y porządku, Bez skazy y niiakiey zmazy: Ba, cóż! Toć prawda, iż z początku Każda z tych panien, bez obrazy, Wzięła se, zanim się sk… iła, Ta klerka, owa żaczka, mnicha; Tak ie potrzeba przynagliła: Nie uśpić w kieckach złego licha! LII Tak wzięły, co pisane komu, Którey ta przypadł kto do gustu: Miłować ięły po kryiomu, Inszy człek nie miał tam dopustu. Lecz cóż? Niedługo onych statków: Nieiedna z tego miłowania W insze się puszcza, y pośladków Nikomu w końcu iuż nie wzbrania. LIII Co ie pcha k'temu? Nie chcąc cześci Samiczey kalać, tako mniemam, Że taki snadź iuż los niewieści: Inszego sądu o tem nie mam; Ba, powiedaią mądrzy ludzie Y dobrze sprawę tę znaięcy, Iż sześciu chwatów, w krzepkim trudzie, Niż trzech urobi pono więcey. LIV Podawać piłkę, rzecz to gasza, A żeńska chwytać ią do siatki; Ot, cała słuszność, nasza, wasza, Takie miłości są zagadki; Wiary w tych igrach ty nie pytay, Choćby sto razy ią poprzysiąc, Y słówko stare pilnie czytay: «Za iedną rozkosz — bólów tysiąc». Podwóyna ballada w tymże samym przedmiocie Miłuycie tedy, ile chcecie, Weselcie się y trząście zdrowo, Gdzie potrza y tak dopłyniecie, Nie ma ta nad czem robić głową. Miłości dur ogłupia ludzi; Salomon przez nią wszedł w pogany: Naymędrszy boday się spaskudzi… Szczęśliw, kto nie zna, co te rany! Orfeusz, wdzięczny mistrz na fletni, Chcąc folgę dać miłosney męce, Omal nie zginął co naszpetniey W Cerbera srogiey psiey paszczęce; A Narcyz, młodzian pięknolicy, W studni głębokiey pogrzebany Przepadł dla iakieyś krasawicy… Szczęśliw, kto nie zna, co te rany! Sardana, xiążę niezbyt słabe, Co Kretę wyspę zawoiował, Rad był się przeinaczyć w babę, Iżby śród dziewcząt dokazował; Król Dawid, prorok w świecie rzadki, Boiaźni bożey zzuł kaydany Widząc gładziuchne dwa pośladki… Szczęśliw, kto nie zna co te rany! Ammon, udaiąc słabość ostrą, Gdy go z litości hołubiła, Sprosności czynił z Tamar, siostrą, Aż się dlań szpetnie przykurwiła; Herod, za tańce y figielki, Przez tanecznicę ubłagany, Ianowi zrobił despekt wielki…! Szczęśliw, kto nie zna, co te rany! O sobie biednym też rzec muszę: Zbito mnie, niby w rzece płótno, Na goło, drągiem… Na mą duszę, Tę kaźń któż ziednał mi okrutną, Ieśli nie Kasia czarnooka? Wzięły po grzbiecie y kompany: Ciurkiem płynęła tam posoka… Szczęśliw, kto nie zna, co te rany! Lecz, iżby przez to żaczek młody Dzierlatki młode miał ostawić, Nie! Chociaby go, łbem do wody, Iak czarownika miano spławić, Słodsze mu niż zbawienie własne! Ba, wierzy im, li obłąkany: Czarne brwi maią, czy tez iasne… Szczęśliw, kto nie zna, co te rany! LV Gdyby ta, ktorey'm niegdy służył, Z wiernego serca, szczerey woley, Przez ktorą'm tyle męki użył Y wycirpiałem moc złey doley, Gdyby mi zrazu rzekła szczerze, Co mniema (ani słychu o tem!) Ha! byłbym może te więcierze Przedarł, y nie lazł iuż z powrotem. LVI Co bądź iey ieno kładłem w uszy, Zawżdy powolnie mnie słuchała — Zgodę czy pośmiech maiąc w duszy Co więcey, nieraz mnie cirpiała, Iżbych się przywarł do niey ciasno Y w ślepka patrzał promieniste Y prawił swoie… Wiem dziś iasno, Że to szalbierstwo było czyste. LVII Wszytko umiała przeinaczyć; Mamiła mnie, niby przez czary: Zanim człek zdołał się obaczyć, Z mąki zrobiła popiół szary; Na żużel rzekła, że to ziarno, Na czapkę, że to hełm błyszczący, Y tak zwodziła mową marną, Zwodniczem słowem rzucaiący… LVIII Na niebo, że to misa z cyny, Na obłok, że cielęca skóra, Na ranek, że to wieczór siny, Na głąb kapusty, że to góra; Na stary fuzel, że moszcz młody, Na świnię, że to młyn powietrzny, Na powróz, że to włosek z brody, Na mnicha, że to rycerz grzeczny… LIX Tak moie oto miłowanie Odmienne było y zdradliwe; Nikt tu się ponoś nie ostanie, By zwinny był iak śrybło żywe: Każdy, ścirpiawszy kaźń nieznośną, Na końcu będzie tak zwiedziony Iak ia, co wszędy zwą mnie głośno: *Miłośnik z hańbą przepędzony.* LX Precz od się ścigam iuż Amory, Plwam na obłudne te nadzieie; Mógłby człek skapieć oney pory, Ni ie to ziąbi, ani grzeie. Na kołku wieszam me narzędzie, Galantów iuż nie pódę szlakiem: Ieżelim bywał wprzód w ich rzędzie, Gardzę iuż dziś rzemiosłem takiem, LXI Sztandar rozwiiam móy swobodno: Niech idzie za nim, kto łaskawy; Rzucam materią mało godną, Y znów do inszey wracam sprawy; A ieśli na mnie kto zawarczy, Iż śmiem Amorom hańbę zadać, Niech za odpowiedź to mu starczy: «Kto zdycha, wszytko lża mu gadać». LXII Wiem, że iuż czas mi w lepsze kraie; Charkam — materia biała, brzydka — Plwociny niby kurze iaie: Cóż stąd? Ba, cóż? To, że Brygidka Nie chce mnie trzymać iuż za chłopca, Chociam daleki siwey brody… Głos, minę mam starego skopca, Choć w rzeczy ze mnie spiczak młody… LXIII Bogu y Tybotowi dzięki, Co tyle wody dał mi żłopać, Iż w dole ciemnym z głodney męki Nogami przyszło ziemię kopać Skutemi… Z onym dobrym panem Rachunek przy pacierzu co dzień Robię: niech Bóg mu… *amen, amen,* To, co ta myśli biedny zbrodzień… LXIV Wszelako, źle nie życzę iemu, Ani też iego marszałkowi, Takoż y panu burgrabiemu, Dobremu z serca człowiekowi; Czego samemu życzę panu, Każdemu też z osobna służce: Kocham ich, wedle czci y stanu… Iako psi dziada w wąskiey dróżce. LXV Pomnę, gdy z miastem się żegnałem, Hey, w roku pięćdziesiątym szóstym, Legacik mały tam spisałem, Który nieiedni, własnym gustem, Raczyli nazwać Testamentem; O moią zgodę w tem nie stoią: Ha! Nie iest człeka prawem świętem, By władał nad własnością swoią. LXVI Gdyby nie każdy z oney ciżby Otrzymał zapis, com przeznaczył, Życzę, po moim zgonie, iżby U spadkobierców pytać raczył; Którzy są, świadczę to niezłomnie: Moro, Proweniec, Roben, Trygam; Owi tem pismem biorą po mnie Nawet to łóżko, kędy ligam. LXVII Odwołać, nic nie odwołuię: Com dał, ma święte bydź, u czarta; Ponownie stwierdzam y testuię Spadek zacnego imć bękarta De la Bar: do trzech wiązek siana Słomiankę starą mu dodaię, Na obiad dla dobrego pana: Raz w życiu niech się syto naie. LXVIII Dość iuż, sza! Ani pary z brzucha: Do testowania iuż się biorę; Kleryk móy, Fremin, który słucha (Ieżeli nie śpi), w każdą porę Zaświadczy oto, co powiadam, Iż dla nikogo nienawiści Nie mam, y wszytko, co tu gadam, Mniemam, po dobru iż się ziści. LXIX Czuię, iak serce moie mięknie; Iuż człek od mdłości ledwie dyszy; Niech Fremin przy mem łóżku klęknie, Nikt obcy niechay nas nie słyszy: Bierz papier, pióro, spisz chędogo, Wiernie tak, iako ci dyktuię, A potem odpisz razy mnogo, Y rozday wszędy: Iuż testuię. / Tutay zaczyna Wilon testować. / LXX Tak. W imię Oćca przedwiecznego, Y Syna iego, króla ziemi, Oćcowi swemu współwiecznego, Takoż Świętego Ducha z niemi, Co ród Adama odkupili, Y, plemię wznosząc wzwyż przeklęte, Niebo niem samo ozdobili, Czyniąc z nich wobec Pana święte. LXXI Ciałem y duszą ród wszeteczny Zgubiony był, iż obmierzł Panu: Ciało w proch, dusza w ogień wieczny: Iakieybykolwiek płci y stanu; Wyiątek czynię tu od biedy Z Proroków (rodzą się, ba, z rzadka), Nie sądzę bowiem, iżby kiedy Płomień im dobrał się do zadka. LXXII A gdyby rzekł ktoś: «Skąd tak śmiele Ważysz się prawić swoie baśnie, Nie będąc zacnem czem w Kościele: Tobież-to o tem sądzić właśnie!» — Mówię to w *Iezusowym* duchu, Który położył Bogatego W ogniu, nie wcale w miętkim puchu, Zaś Trędowatych wyżey niego. LXXIII Ba, gdyby palec Łazarzowy Takoż był żarty od płomienia, Nie byłby ów, kornemi słowy, U niego żebrał ochłodzenia. Opilców los tam czeka srogi, Pragnienia męki wiekuiste; Skoro napitek tam tak drogi, Zbaw nas od złego, Panie Chryste. LXXIV Przez imię Boga, iak powiadam, Y maci iego, Panny słodkiey, Nie masz wszak grzechu w tem, co gadam, Ia, chudszy niźli upiór wiotki; Ieślim od febry nie zczezł marnie, Cud boży, głoszę to z ochotą! Insze niedole y męczarnie Zmilczę, y tak zaczynam oto: LXXV Po pierwsze, biedne tchnienie moie Oddaię wielkiey Troycy świętey; Na Boże składam ie pokoie W kościele Panny Wniebowziętey; Pokornie prosząc zmiłowania Dziewięci iasnych chórów nieba: Niechay się łaska ich nie zbrania Zanieść podarek ten, gdzie trzeba. LXXVI Item, me ciało grzeszne zdaię Ziemi, wielmożney rodzicielce; Robactwo się ta niem nie naie; Głód ie wysuszył nazbyt wielce. Niechże ie przyimie żyzne łono: Co z ziemi, w ziemię się obraca; Wszelka rzecz, słusznie mówią pono, Chętnie do swego mieścca wraca. LXXVII Item, dobremu oćcu — więcey! — Mistrzu Wilhelmu Wilonowi, Co mnie hołubił niż mać mięcey Pieszczot nieskąpa dzieciątkowi: Co mnie z opressyi zbawił wielu, Y dzisiay ieszcze rad by zbawić: Błagam was, dobry przyiacielu, Nie daycie się żałości strawić. LXXVIII Ścierp, bym ci xiążki me zapisał Y Powieść o dyabelskiey bździnie, Co ią Tabaryn Wit przepisał (Z prawdomówności w świecie słynie!). Pod stołem leżą te poszyty: Mimo że nie iest styl zbyt gładki, Przedmiot, tak wielce znamienity, Nagrodzi wszelkie niedostatki. LXXIX Item, dla dobrey mey mateńki (By Pani naszey cześć oddała), Co wiele ze mną miała męki (Bóg wie!) y wiele przecirpiała, Tę modlitewkę do Dziewicy: W niey cała ufność ma y wiara; Inszey ia nie mam dziś fortycy, Ani mać moia, biedna stara! Ballada, iaką Wilon napisał na prośbę swey matki, aby ubłagać łaski nayswiętszey panny Królowo niebios, cysarzowo ziemi, Pani monarsza czeluści piekielnych, Przyim mnie, pokorną miedzy pokornemi, Niech pośród sług twych siądę nieśmiertelnych, Mimo, iż barzo niegodna twey łaski. Dobroć twa, pani nadziemskiey pociechy, Więtsza o wiele niźli moie grzechy; Bez niey daremnie duszy się wydzierać Tam, kędy świecą wiekuiste blaski. W tey wierze pragnę żyć, iak y umierać. Twemu Synowi powiedz, że w nim żyię; Iżby me grzechy wymazał do tyla, Iako Egipską rozgrzeszył Maryię, Lub iak wybawił mędrca Teofila, Który przez Ciebie spełnił święte dzieła, Mimo iż djabłu zaprzedał swą wolę. Strzeż mnie, bych w taką nie popadła dolę, Dziewico, któraś, nie racząc otwierać Żywota, owoc bez zmazy poczęła. W tey wierze pragnę żyć, iak y umierać. Prostaczka iestem stara y uboga, Nic nie znam — liter czytać nie znam zgoła — Oprócz parafii mey niskiego proga, Gdzie ray oglądam y harfy dokoła, Y piekło, w którem potępieńców prażą. Iedno mnie trwoży, drugie zaś raduie: O day, Bogini, niech wciąż radość czuię! Ku tobie duszy day grzeszney pozierać, Z ufnością w sercu y rzetelną twarzą. W tey wierze pragnę żyć, iak y umierać. Przesłanie W twoim żywocie, o można Bogini, Iezus, rzuciwszy precz niebiańskie kraie, Począł się: dla nas oto cud ten czyni, Opuszcza niebo y spieszy nas wspierać; Na śmierć swą krasę młodzieńczą oddaie, On naszym Panem, y iego wyznaię. W tey wierze pragnę żyć, iak y umierać. LXXX Item, różyczce, mey królewnie, Serca iey nie dam ni wątroby: Wolałaby co insze pewnie. Mimo iż dosyć ma chudoby; Co? Sakwę wielką y głęboką, Pełną dukatów: boskie rany! Niechże wygniie temu oko, Kto iey ostawi grosz złamany. LXXXI Zgarnęły dość te lube rączki; Lecz o to dzisiay się nie troszczę: Przeszły iuż moiey krwi gorączki, Żądza iuż lędźwiów mi nie chłoszcze; Gdzież ten móy patron, bez obrazy, Co go Rypałą świętym zwano? Za iego duszę, ze trzy razy Hocniycie sobie: ano, ano. LXXXII Mimo to, aby uczcić zdrowiem Amory, nie zaś na iey chwałę (Nie wyżebrałem u niey bowiem Miłości by ździebełko małe; Nie wiem, czy innym równie sroga, Czy barziey była z nimi blisko; Ale, na imię klnę się Boga, Iam zyskał ieno pośmiewisko), LXXXIII Tę przekazuję iey Balladę, W rytmy odzianą dość misterne; Kto ią zaniesie? Skoczcie rade, Kto z was ma wolę, druhy wierne; Byleby, skoro tylko spotka Mą pannę wdzięczną, wraz na ucho Rzekł iey: «Skądże to, moia słodka, Skąd Bóg prowadzi, k…o, plucho?» Ballada Wilona dla swey miłey Zwodna miłości, cierpieniem zbyt droga, Okrutna w skutku, w słodyczy obłudna; Miłości twardsza niźli stal złowroga, Mogę cię nazwać, morderczyni cudna: Serca biednego ty śmiertelny czarze, Pycho sekretna y wszytkim iednaka; Oczy okrutne! Czyż ludzkość nie każe Nie dręczyć, ale wspomagać biedaka? Lepieybych czynił, szukaiąc pomocy Indziey, w przystani iakiey barziey lubey: Nic mnie nie zdoła wybawić z twey mocy; Trzeba mi pchać się sromotnie do zguby; Eyże! Mężczyzna, czy też dziecko ze mnie? Y coż stąd? Zginę, skoro dola taka… Choć litość radzi, niestety daremnie, Nie dręczyć, ale wspomagać biedaka. Przydzie ta chwila, kiedy czas, zbyt skory, Pożółci, zmarszczy twe nadobne kwiecie; Śmiałbych się, gdybych doczekał tey pory: Ba, nie! Naówczas — ieśli żyw na świecie — Staruchem będę, ty maszkarą podłą. Owoć goń zdrowo: gdyś mnie leda iaka, Bądź lepsza innym, y miey to za godło: Nie dręczyć, ale wspomagać biedaka. Przesłanie Xiążę, ty kochasz: wraz bierze mnie trwoga, Iż krzywem okiem spoźrzysz na cherlaka: Lecz zacna dusza powinna, prze Boga, Nie dręczyć, ale wspomagać biedaka. LXXXIV Item, imć Marszan Ytierowi, Com niegdy mieczyk mu ostawił, Daię (melodię sam niech łowi!) Tę piosnkę, iżby się nią bawił; Wraz De profundis, pieśń żałosną Na dawne iego miłowanie; Imienia wam nie nazwę głośno: Niech iego wola w tem się stanie. Piosnka lub raczej rondo Śmierci, dayże mi odpocznienie; Ty, coś wydarła mi mą miłą, Ieszcze cię to nie nasyciło, Ieszcześ na moie chciwa mdlenie? Wnet dech twóy z świata mnie wyżenie, Lecz cóż ci życie iey wadziło, Śmierci? W dwoygu nas iedno serce biło: Gdy zmarło, trzebaż y mnie tchnienie Wyprzeć, lub istnieć iak te cienie, Które twe giezło pobladziło, Śmierci… LXXXV Item, Mistrzowi Rogatemu Ianowi święcę legat nowy, Ile że zawsze mnie biednemu Sprzyiał y chronił moiey głowy; W zamian ogródek mu przekażę, Co mistrz Burginion, ubłagany, Przedał mi, ieśli rychło każę Naprawić drzwiczki y parkany. LXXXVI Ten brak zamknięcia mnie kosztował Osełkę y z motyki drzewo: Anoż człek oczy wypatrował W tę noc, ćwiczony psią ulewą! Dom pewny, byle zawrzeć pilnie: Pogrzebacz dałem mu za godło; Kto bądź go nalazł, klął tam silnie Na twarde leże y noc podłą. LXXXVII Item, iż cnego Mistrza Jana Saint-Amant godna żona (iuści, Ieśli w tem hańba lub przygana Iest iaka, niech iey Bóg odpuści) Dziadem mnie podłym nazowiła, W mieścce Białego Konia, ano Niech mu usłuży ma kobyła: Daley uiedzie w ciepłe rano. LXXXVIII Item, dla imci Dyonizego Hesselin, parizkiego posła, Czternaście wiader nalepszego: Byleby sługa ie przyniosła, Na móy podiąwszy koszt z gospody. Gdyby zalewał się zbyt grubo, Niech do baryłek wleią wody: Wino nieiednym było zgubą. LXXXIX Item, adwokatowi memu, Mistrzowi Szaro Wilhelmowi, Testuię y oddaię iemu Kozik… O pochwie się nie mówi… Reala zań uzyska snadnie — Niechże mu kabza miła spuchnie — O ile komu go ukradnie, Lub inszym kształtem z łapy zdmuchnie. XC Item, móy prokurator miły, Furnier, za dobre swe procesy, Weźmie (łup, bratku, co masz siły!) Trzy garzście groszy z moiey kiesy. Wielekroć pomógł mi w potrzebie, Iako ia trafem ie nayczystszym Nalazłem: żywy Bóg na niebie! Z iedney my sfory z dobrym mistrzem. XCI Item, imć Ragier mistrz Iacenty Otrzyma z Rynku wielki kubek, Gdy wprzód uiści cztery centy; Choćby miał przedać, biedny dzióbek, To, czem okrywa nagie udko Y gnać bez pludrów y bez gaci, Co rano, tuż po wstaniu krótko, «Pod, Szyszkę» ku swey wierney braci. XCII Item, co Marbof, abo zgoła Mikołaj Luwier, z tymi bieda: Nie dam im krowy ani woła, Nie wołobóyce są to leda, Ba, sokolniki radniey zwinne, — Nie sądźcie, że to trefność zdrożna — Co kuropatwy, też y inne, Biorą… w traktierni… prosto z rożna. XCIII Item, niech Turgis wraz tu stanie, Za winko wzięte mu nagrodzę: Ieśli naydziecie me mieszkanie, Wróżek z was będzie szczwany srodze; Legatem po mnie dostaniecie Do radzieckiego prawo stołka: — Mam ie — parizkie żem iest dziecię — A zmówcie pacierz za wesołka… XCV Item, Ianowi Ragierowi, Z liczby sierżantów — ba, „Dwunastka”! Formalny legat móy stanowi Codziennie kęs tłustego ciastka, Ściągnięty z kuchni pisarzowey, Iżby se bandzioch naładował: Przy studni łyk niech gulnie zdrowy, Bo iadła sobie nie żałował. XCVII Item, ze straży prefektowey, Daię — są bowiem pełni zalet, Słodyczy wszelkiey y namowy, Dyonizy Ryszer y Ian Walet — Każdemu kornet: niech uwiesi Przy kapeluszu go, gdy łaska: To iest, strażnicy, myślę, piesi; Bo tamtych inszych ślę do diaska. CVI Toż braciom żebrzącego stanu, Cepculom takoż y siostrzyczkom, Z Pariża czy też z Orleanu, Hey, Turlupinom, Turlupiczkom, Dać iakobińskiey zupki tłustey Siarczystą michę na kolacyę, A późniey, niech się na trzy spusty Wraz zamkną na swe kontemplacje. CVII Owo, nie ia im tak wygodzę, Lecz matki ich śliczniutkich dziatek; Bóg ich tak raczy, iże srodze Cierpią dlań wszelki niedostatek; Ha, muszą żyć oćcaszki miłe, Zwłaszcza, rozumiem, ci parizcy! W zamian damulkom zbożną siłę, A mężom miłość święcą wszyscy. CVIII Co bądź tam prawił, nicdobrego, Mistrz Jan Pulieński, potem ślicznie Ze wstydem wyrzekł się wszytkiego, Gdy go przyparto w tem publicznie. Mistrz Jan Mehuński też dworować Ważył się z pilney mniszey krzoski: Wierzcie mi, ludzie, trza szanować To, co szanuie Kościół boski. CIX Owo ich sługą się wyznaię, Tak czyny memi, iak y słowy, Cześć z woley, z serca, im oddaię, Bez sprzeczki służyć wszem gotowy; Szaleniec chyba na nich szczeka, W kościele bowiem, czy na rynku. Czy inak, skoro raz człowieka Na ząb swój wezmą, zczezłeś, synku. CXII Item, panowie auditorzy Pokóy niech maią pięknie zdobny; Ci, co na strupy w zadku chorzy, Stolec tam naydą dość sposobny; Zasię Matyska z Orleanu, Która mi wzięła śrybny pasek, Ciężką niech grzywnę spłaci panu: K… a a ona — ieden diasek. CXIV Item, mistrzowi Lorensowi, Co ma kaprawe, biedne ślepki, Z winy rodziców, iże owi Dzban ssali w sposób nazbyt krzepki, Poszewkę mu z mey sakwy daię, Iżby wycierał ie co rano… Cieńszey materii mi nie staie: Niech przymie z serca, iak y dano. CXV Item, mistrzowi Ianu Kotru, Co stawał za mnie w tribunale (Talaram jeszcze temu kmotru Winien, nie myślę przeczyć wcale), Gdy piękna Dyzia ięła skargi Miotać, iż szpetnie ią zelżyłem: Odmówcie zań zbożnemi wargi Modlitwę, co ią ułożyłem. Ballada y modlitwa Ty, oćcze Noe, coś sadził szczep winny, Locie, coś popił tak zdrowo u skały, Aże miłości chucie niepowinney Cór własnych imać wręcz ci się kazały; (Nie mówię, aby cię za to niesławić) Architryklinie, głowo niezrównana, Wszytkich trzech proszę, byście chcieli zbawić Duszę dobrego mistrza Kotra Iana. Z waszey familiey zrodzon duch ten bratni, On, co rad piiał naydrogsze y przednie, Chociaby grosz miał wyłożyć ostatni, Kompan wytrwały, hej, w nocy czy we dnie; Kubek do pasa przytraczał rzemykiem, Zawżdy napirwszy cisnął się do dzbana: Szlachetne pany, uczciycie tym łykiem Duszę dobrego mistrza Kotra Iana. Częstom go widział, gdy, w spóźnioney dobie, Snuł się iak staruch, co w nogach się chwieie; Nieraz na czele guza nabił sobie O próg, lub szynku zaparte wierzeie; Nie było pewnie y w naydalszym kraiu Do wszelkiey bibki lepszego kompana: Wpuśćcież więc, skoro zapuka do Raiu, Duszę dobrego mistrza Kotra Iana. Przesłanie Xiażę! Zaledwie chwilę przestał doić, Wraz krzyczał: «Raty, gardziel znów spękana!» Nigdy pragnienia nie mogła ukoić Dusza dobrego mistrza Kotra Iana. CXVI Item, chcę, aby Szpaczek młodszy Mieniał wszelakie me walory: Radość to mieniąc, móy naysłodszy Iezu! Byleby, każdey pory, Płacił, bez targu ani psoty, Za trzy talarki dukat ważny, Za dwa szelągi choć półzłoty: Kochanek musi bydź posażny. CXVII Item, widziałem, w mey podróży, Że moie biedne trzy sieroty Podrosły, y że wiek im płuży, Toż duch się wzmógł w nadobne cnoty; Y że, od Salin do Pariża, Tęgszych w tey szkole nie masz pono: Ba, na świętego Paraliża, Nie wszytka młodość iest szaloną! CXVIII Owo chcę, aby szli w naukę; Gdzie? Do Ryszeta Pietra, mistrza. Donatem ia ich nie przytłukę; Mitręga to ci iest nayczystsza. Niech znaią, tyle sobie życzę, Ot, tibi decus, salus, ave, Insze rozumy są zwodnicze: Nie wszytkim niosą grosz y sławę. CXIX To niech posiędą, boday z biedą, Y na tem zrobią iuż ostatek; Zasię przeniknąć wielkie Credo, Za dużo to dla takich dziatek. Przedrę móy płaszcz na dwoie, ano Połówkę raczcie przedać, proszę; Kupcie im ciastek ze śmietaną: Młodość łakoma jest po trosze. CXX Chcę, aby wzrośli w obyczaiu — By nawet rózgi użyć czasem — Oczęta, iak u duszy w raiu, Rączki skromniutko, tak, za pasem; Wszytkim pokorne y iednakie, Mówiące: «*Wasza Mość pozwoli!*» Aż rzekną ludzie, widząc takie: «Oto mi dziatki dobrey woley!» CXXI Item, mym biednym klerykusiom, (Com iuż me prawa zdał im inne) Dzieciaczkom hożym, lubym trusiom, Widząc buziuchny ich niewinne Opuszczam im należność moią — Ieśli się zaprę, iestem szelma; O termin niech się też nie boią! — Na domu Giedryia Wilhelma. CXXII Płoche są ieszcze y bez treści, Ba, sądzę, nie ma czem się trwożyć; Za lat trzydzieści lub czterdzieści Zmienią się, ieśli Bóg da dożyć. Źle czyni, kto złość ku nim czuie: Miłe są dziatki y łagodne; Głupi, kto różdżki im żałuie: Tak z dziatek rosną ludzie godne. CXXIII By zacną bursę biedne żaczki Dostały, moie w tem staranie: Nie śpią tak, iako owe szpaczki, Co śpią przez kwartał nieprzerwanie. Ba, smutny sen to, gdy niebacznie Przysypia młody duch w młodości: Trza mu się późniey trudzić znacznie, Gdy odpoczywać czas w starości! CXXIV Do kolatora, za ich sprawą, Piszę dwa listy iedney treści: Do modłów ich zyskałem prawo; Nie chcą? Ha! Ćwiczcie, co się zmieści! Nieieden wielce się cuduie, Skąd miłość moia do tey braci: Ale przysięgam y ślubuię, Żem ani wąchał ieich maci! CXXV Item, imć Kuldu Michałowi Y Karlotowi imć Taranie, Szelągów sto: gdy który powie «Skąd?» — o to mnieysza; dość, że tanie; Toż parę botków z skóry cienkiey, Żółtych, od zoli po cholewki: Iżby przywdziali te ciżemki, Gdy wybrać raczą się na dziewki. CXXVI Item, imć panu Grynieńskiemu, Com niegdy Wicetr mu testował, Bileńską turmę daię iemu, Byleby, ieśli wiatr zepsował Drzwi, okna, wszytko do miesiąca Naprawił czysto y chędogo; O grosz niech troska go nie zmąca; Ia nie mam nic, on też nie mnogo. CXXVIII Bassanierowi item panu, Co iest pisarzem w kryminale, Iak to u ludzi tego stanu: Pierniczków kosz, kopiaty wcale; Tyleż Motemu, Ruelowi, Iżby, pierniczkiem tym uięci, Zacnemu panu prefektowi Służyli z barziey szczerey chęci. CXXIX Któremu tę Balladę święcę, Dla iego pani urodziwey: Nie wszytkim miłość w szczodrey ręce Niesie te dary: wielkie dziwy! Toć on wywalczył swoią damę W turnieiu króla Reneusa, Zagnawszy w kozi róg — nie kłamę! — Hektora oraz Troilusa. Ballada, iaką Wilon udarował pewnego świeżo ożenionego szlachcica, ibży posłał ią swey małżonce, którą zdobył sobie mieczem O świcie, kiedy głuszce na swym toku, Wiedzione żądzą y cnym obyczaiem, Skrzydłami pieszczą y, z radością w oku, Parzą się chciwie y hołubią wzaiem, Dzielić chcę z tobą, pani moia miła, To, co kochankom iest świętem wesołem; Wiedz, że to Miłość te igry stworzyła, Y oto, czemu iesteśmy tu społem. Będziesz mi panią serdeczną, bez sporu, Aż się nie spełni żywot nasz, zbyt krótki; Naysłodszym laurem moiego honoru, Różdżką oliwną, koiącą me smutki; Rozum mi każe — y, w takiey potrzebie, Nakazy iego przyimę iasnem czołem — Bych nie ustawał w mych służbach dla ciebie: Y oto, czemu iesteśmy tu społem. Co więcey, kiedy boleść na mnie spadnie, Z rąk losu, gdy ów na mnie się pogniewa, Twe wdzięczne oko ią rozproszy snadnie, Tak iako wiater mglisty dym rozwiewa; Takoż nie stracę ziarna, co go sieię W twey roli, którą w pacht od Boga wziąłem; Wnet owoc luby z niey mi się zaśmieie: Y oto, czemu iesteśmy tu społem. Przesłanie Xiężniczko, usłysz, coć rzekę w tey dobie: Iż sercem całem w twey wierze spocząłem; Tegoż nadziewam się, pani, po tobie: Y oto, czemu iesteśmy tu społem. CXXX Item, Ianowi Perdyerowi, Ni Franciszkowi, bratu iego, Nic; — ano, ieśli mi kto powie, Że nie szczędzili mi dobrego, Za to, w szczególney dość potrzebie, Franciszek, przez swóy ozór szpetny, Na wpół z rozkazu, na wpół z siebie, Uczcił mnie w sposób zbyt szlachetny. CXXXI Ieśli na rozdział w Taiawencie, Gdzie o pieczystem rzecz, zaźrzycie, Ani w Zapustach, ni w Adwencie, Recepty tey nie uświadczycie; Ale Makary, dobry święty, Co dyabła wraz ze skórą smażył, Iżby mu lepiey poszło w pięty, Ten przepis podać się odważył. Ballada W czerwoney siarce, arszeniku żrącym, W orypimencie, w saletry rozczynie, Toż w wapnie żywem y w ołowiu wrzącym, W smole y łoiu, rozrobionych w szczynie Żydówki starey, y pocie cuchnącym, Y nóg toczonych trądem popłóczynie; W gnoiu, co mości zdeptane trzewiki, W ziołach śmiertelnych, iadzie bazyliszki, W żółci krogulca, nietoperza, liszki, Niechay się smażą zawistne ięzyki! W mózgu kocura, co iuż ryb nie chwyta, Bo mu iuż zęby y szczęki wygniły; W ślinie starego kundla, co do syta Nakarmion życiem, martwy legł bez siły; W dychawicznego muła rzadkiey pianie Drobno kraianey do króliczej bździny; W wodzie, gdzie czynią nadobne figliki Szczury, ropuchy, żaby y ich panie, Węże, padalce y inne ptaszyny, Niechay się smażą zawistne ięzyki! W odwarze ziadłey, truiącey bruśnicy, W pępku wpół zdechłej iaszczurki, w posoce, Co ią na misie suszą cyrulicy, Gdy xiężyc pełny idzie w letnie noce; — Ta czarna, owa iak czosnek zielony — We wrzodzie raczym, w miednicy skażoney, Gdzie mamki krwawe wyciskają śluzy; W kąpiółce trzykroć rozgrzaney podwiki (Zna, co to, każdy kto zwiedzał zamtuzy) Niechay się smażą zawistne ięzyki! Przesłanie Xiążę, ieżeli sita ani worka Nie masz, chciey przesiać one smakołyki Przez ofaydaną dziurę u rozporka; Lecz wprzódy w łaynie diablego Amorka Niechay się smażą zawistne ięzyki! CXXXII Item, Ianowi Kurń, mistrzowi, *Przeciwrzeczenia* one święcę: Tyrana, który się sadowi Wysoko, nie chcę możney ręce Zawdzięczać nic: iako powiada Mędrzec, od takich z dala bywać, To dla biedaka iedna rada, Aby nieszczęścia nie wyzywać. CXXXIII Gontira ia się nie ustraszę; Iak nikt, tak w iego tropy idę: Lecz w tem się różnią ścieżki nasze, Iże on chwali swoią biedę; Być biednym, w zimie iak y w lecie, On to za rozkosz ma iedyną, Dla mnie zaś, gorszey doli w świecie Nie masz. Gdzie racya? Sądźcie ino! Ballada zatytułowana: przeciwrzeczenia Fran — Gontirowe Na miętkim puchu canonicus gruby, W kownacie ciepłey, dostatnio wysłaney. Legł sobie obok Sydonii lubey, Białey y gładkiey y wdzięcznie przybraney. Przy słodkiem winie miłosną pogwarkę Wiodą, na przemian w łóżku y przy stole, Wprzód obnażywszy ciałka należycie: Iak was tu widzę, widziałem przez szparkę! Wówczas poznałem, że na duszne bole Nie masz nic w świecie nad wygodne życie. Gdyby Fran-Gontir y iego druhini Mieli do smaku onych darów Nieba, Czosnku, cebuli, co szpetnym dech czyni, Nie szukaliby, ni zgrzebnego chleba; Ani by na myśl im nie przyszło może Na gołey ziemi ligać wraz pokotem: Ieśli z rozkoszą dzielą serca bicie Pod krzakiem róży, zaliż miętkie łoże Nie lepsze? Iako? Możnaż wątpić o tem? Nie masz nic w świecie nad wygodne życie. Chleb iedzą suchy, gruby y owsiany, Y piią wodę, ile dni iest w roku; Ha! Wszytkich ptasząt śpiew zaczarowany, Nie obstałby mi, przy takim wyroku, Ni na dzień ieden, na ieden poranek. Owo niech sobie, ze swoią Heleną, Fran-Gontir igra — snadnie ich uźrzycie Pod dzikim głogiem — niesyty kochanek; Ba, ia tam swoie będę prawił ieno: Nie masz nic w świecie nad wygodne życie. Przesłanie Xiążę, ty rozsądź; od tegoś iest xięciem: Ale, co do mnie, w łasce wybaczycie. Lecz ieszcze młodem słyszałem dziecięciem, Że nie masz w świecie nad wygodne życie. CXXXIV Item, co tycze się wielmożney Pani de Bruier, bożey służki, Niechay umacnia w wierze zbożney, Siebie y takoż swe dziewuszki; Niechay panienki te nawraca O buzi pięknie wyszczekaney: Ba, czeka ią pięknieysza praca, Kędy z iarzyną są stragany. Ballada o niewiastach parizkich U każdey w świecie białey głowy Bystrość ięzyka rzecz nierzadka, Y nie brak im zazwyczay mowy, Tym zwłaszcza, co iuż idą w latka; Wszelako z Rzymu, z Lombardyiey, Wiodą się, z dala czy też z blizka, Z Piemontu, czy też z Wenecyiey: Nie masz gębusi iak parizka. Mowności daią nam przykłady Greczynki, Neapolitanki, Dziób maią też nie od parady Sabaudki, iak y Prusyianki; Węgierki takoż, Egipcianki Z wyparzonego głośne pyska, Iszpanki czy też Kasztylanki: Nie masz gębusi iak parizka. Zbierz wraz Gaskonki, Niemki, Włoszki, Niech staną w turniey na wymowę: Z Małego Mostu dwie kumoszki Wnetki pobiią ie na głowę; Angielki, czy też Kalezianki (Mogę to rzec bez pośmiewiska) Pikardki abo Walencianki — Nie masz gębusi iak parizka. Przesłanie Xiążę, parizkim damom snadnie W ów ięzycznego czas igrzyska Pierwszy iuż pono laur przypadnie: Nie masz gębusi iak parizka. CXXXV Spójrz na nie — Jezu ty naysłodszy! — Rozsiadły się w kościelney nawie Na swoich kieckach, po dwie, po trzy; Podsuń się blisko, nie tchniy prawie; Sam Makrob, choć był tęgim chwatem, Tak zacnych sądów nie wydawał; Słysz tylko: coś skorzystasz na tem, Nauki piękny iest w tem kawał. CXXXVI Item, Monmarckiey oney górze — Mieścce od wieka szanowane — Daię y przypisuię wzgórze, Waleryiańską górą zwane; Prócz tego, worek wiozę cały Odpustów z Rzymu (milka drogi!), By chrześciiany odwiedzały Ten klasztor, samcom nazbyt srogi. CXXXVII Item, dziewczątek rzeszy grackiey Służebnych co z lepszego domu, Co pieką torty, ciasta, placki, By w nocy hulać po kryiomu… Nic tam wypróżnić dwa, trzy garnce, Dopóki państwo snem zmorzone; Późniey, w poufney iuż pogwarce, Grać ie uczyłem w «męża-żonę»… CXXXVIII Item, panienkom rodu cnego, Co maią oćce, matki, ciotki, Nic!… Ich dworzanki, bez wszytkiego, Wzięły wszelaki kąszczek słodki; Biedne dziewczęta: swą męczarnie Wnet by zgasiły bądź czem lada: By ochłap tego, co tak marnie U Iakobinów z stołu spada! CXXXIX U Celestynów, u Kartuzów, Mimo iż minę maią świętą, Naydzie się snadnie u tych tuzów To, czego zbywa tym dziewczętom; Świadkiem Ioaśka, Izabelka, Pietrusia — te umieią broić! — Skoro ie spiera mgłość tak wielka, Zali grzech byłby ie ukoić? Item, Małgośce, grubey dziopie, Wdzięczney z humoru y z gębusi, — Brelar Bigod! A walże, chłopie! — Dosyć potulney sobie trusi; Kocham ią, iaka iest, y kwita; Ona mnie takoż, dama słodka: Niech iey Balladę tę przeczyta, Kto ią trafunkiem w świecie spotka. Ballada o Wilonie y Grubej Małgośce Ieśli ią kocham y służę z ochoty, Zaliż kpem przez to y pluchą się zdawam? Ma ona w sobie, wierę, piękne cnoty, Głośno iey miłość y służby wyznawam; Niech przydą goście, wnet za dzban iuż chwytam, Po wino pędzę, znoszę ser, owoce, Podsuwam wodę, podpłomyki świeże, Gdy dobrze płacą, żegnam rad y witam: «Wróćcie, panowie, pędzić chutne noce, W bordelu, kędy mamy zacne leże». Ale, wnet potem, Panie Jezu Chryste, Gdy w łoże Małgoś wróci bez szeląga, Z wściekłości zbiera mnie szaleństwo czyste, Chwytam za kiecki, sam chwytam się drąga, Wołam, iż przechlam iey szmaty do nitki; Aż ona na to — ha, ścierwo sobacze! — Krzyczy, przeklina, pod boki się bierze, Że ni tknąć nie da. Wówczas siniec brzydki Na gębie pięścią sumiennie iey znaczę, W bordelu, kędy mamy zacne leże. Iuż zgoda. Małgoś pleszcze mnie po głowie, P…dnie siarczyście, wzdęta iak ropucha, Śmieiąc się, swoim picusiem nazowie, Życzliwie nóżką przygarnie do brzucha; Schlani oboie śpimy iak barany: Zasię gdy rankiem burknie iey w żywocie, Wyłazi na mnie na iutrzne pacierze, Aż ięknę pod nią, na poły złamany, Y tak się bawim, pławiąc się w swym pocie, W bordelu, kędy mamy zacne leże. Przesłanie Deszcz, grad, wichura, mam móy chleb powszedni; Małgośka świnia, iam też świntuch przedni; Kto lepszy z dwoyga? Pusty śmiech mnie bierze, Iak płaszcz z poszewką, tak my — rzekę szczerze — Plugastwu radzi, żyiem też plugawo, Iak sława nami, tak my gardzim sławą, W bordelu, kędy mamy zacne leże. CXLI Item, Maryśce, zwaney *Iaie*, Toż y Ioaśce Brukotłuce, Publiczney szkoły prawo daię, Gdzie uczeń mistrza kształci w sztuce. Gdzie stąpić, szkoła owa kwitnie, (Wyiąwszy ieno kaźń Mehyńską!) Aż iey nieieden snadno przytnie, Iż kurwią iest, a nie dziewczyńską. CXLII Item, Gładkiemu Noelowi, Tęgą garzść — oto dar iedyny Iaki ten Legat mu stanowi — Z ogródka mego świeżey trzciny; Nikt pewnie go nie pożałuie, Ba, sprawiedliwość to nayczystsza: Dwieście mu rózeg zapisuię Z ręki Henryka, cnego Mistrza. CXLIII Co Szpitalowi dać Bożemu Y inszym, nie wiem; tu na psoty Nie czas, ni słowu mknąć trefnemu: Dość biedny naie się zgryzoty; Nikt go czem zacnem nie ugości; *Żebrzącym Braciom* idą z prawa Naytłustsze kąski, im zaś kości… Ha, biednym ludziom biedna strawa… CXLIV Item, moiemu balwierzowi, Tuż wpodle Angla herborysty, Imieniem Mrozik Kolinowi, Sopelek lodu… prezent czysty: Iżby go chował w wierney pieczy, Trzymaiąc pilnie wpodle brzucha; Gdy się tak w zimie ubezpieczy, Letnia nie zmoże go posucha. CXLV Item, *Dziateczkom nalezionym*, Nic; ba, *straconym* trza mi radzić; Ieśli ich naydę w kątku onym, U Mańki Iaie — miast się wadzić. Niech posłuchają: w oney szkole Przeczytam im lekcyikę małą: Niech baczy, kto ma dobrą wolę; To iuż ostatnia, iak się zdało. Piękna lekcyia Wilona dla straconych dziatek Dziateczki miłe, toć stradacie Naypirsze dobro, wy mi wierzcie; Kleryczki zacne, wy, co macie Lipkie rączęta, skóry strzeżcie; Do Montpippeau y do Ruclu Koleń Kaieński biegł ochotnie, W iurności wielkiey y weselu: Ano, zczezł późniey dość sromotnie… Nie o orzechy gra to wcale, Idzie o ciało, ba, o duszę; Kto przegra, na nic późne żale; Hańbę ten ścirpi y katusze! Kto wygra, ten y tak Dydony Kartaskiey w łożu nie obłapi: Bezecny chyba y szalony Do gry się z taką stawką kwapi. Ieszcze na chwile zbliżcie uszy: Mówię (bydź musi prawda zatem), Że beczkę zawżdy się wysuszy, Przy ogniu w zimie, w chłodzie latem; Toż piniądz ieśli macie, wszytek Do nowey kwapi się podróży: Komuż on idzie na pożytek? Co źle nabyte, to nie płuży. Ballada zawieraiąca dobrą naukę dla chłopiąt złego życia Bo czyś handlarzem iest odpustów, Frantem, szalbierzem, graczem w kości, Sparzysz się, na kształt tych oszustów Co ich przygrzano do białości; Czyś zdraycą iest, co wstydu nie ma, Rabusiem, gwałcicielem święta, Gdzie zysk wasz idzie, iak kto mniema? Wszytko na karczmę y dziewczęta. Drwiy, rymuy, śpieway, gray na fletni, Iak ci szaleńcy, bezwstydnicy, Trefnuy, mąć wodę conaszpetniey, Wyczyniay w miastach, na ulicy, Błazeństwa, igry, komedyie, Wygryway w kręgle y karcięta: Gdzież wszytko idzie? Mam dac szyię? Wszytko na karczmę y dziewczęta. Od takich plugastw miey się z dala; Imay się pługa, sierpa, brony; Koniom służ, boday za kowala, Ieśliś iest człowiek nieuczony; Lecz ieśli płótno, len, konopie Przędziesz, gdzież póydzie ta zaczęta Praca, gdy skończysz? Wieszli, chłopie? Wszytko na karczmę y dziewczęta. Przesłanie Pludry, kaftany, krasne płaszcze, Suknie y wszytkie wręcz szmacięta Idą na figle te hulaszcze: Wszytko na karczmę y dziewczęta. CXLVI Do was, kompany mówię grzechu, Profesyi swey druhowie wierni, Strzeżcie się wszytcy złego dechu, Co wnet po śmierci ludzi czerni; Zarazy oney unikaycie, Strzeżcie się iey nad wszytko w świecie, Y, prze Bóg miły, pamiętaycie, Iż przydzie dzionek, że pomrzecie. CXLVII Item, biedaczkom Ociemniałym (Z Pariża, nie zaś którym innym), Ten legat czynię sercem całem, Wielce im czuiąc się powinnym: Tym okulary moie daię, By mogli, czyniąc w tem początek, Uczciwe ludzie a hultaie Osobno grześć u Niewiniątek. CXLVIII Tu iuż nie pora na zabawę! Coż im, że żyli w zbytku wszelkim, Żłopali winko, zacną strawę Pchali do brzucha, w łożu wielkim Czynili sobie co dnia zadość, Wesele wiedli y festyny? Wnetki przemiia cała radość, A pozostaią ieno winy. CXLIX Kiedy na one patrzę głowy, Het porzucone w tey kostnicy, Rozeznać pośród ciżby owey Człek by się silił po próżnicy, Gdzie zacne są referendarze, Kędy biskupy znów nadobne, Pachołki, czy też dygnitarze: Iedne do drugich zbyt podobne! CL Y te, co drugim się kłaniały, Stąd czerpaiący w świecie sławę, Y te, co inszym królowały Posłuch w nich niecąc y obawę, Wszytkie tam leżą, ot, pośnięte, Iedna kopica zesypana, Władztwo im wszelkie iest odięte; Nie masz tam sługi ani pana. CLI Pomarli — niech do Niebios bramy Trafią duszęta! — Ciało zczezło. Pany to były, czy też damy Wdzięczne, bladziutkie niby giezło, Karmione ryżem y śmietaną, Kości ich w proch się rozsypały; Nic im iuż śmieszki, gierki… Ano Przyim ich ta Iezu do swey chwały! CLII Pomarłym czynię to życzenie, Za świadki biorąc tribunały, Regenty, sędzię, zacne xienie, Chciwości wrogi y zakały, Co dla publiczney sprawy zbożney Daliby pociąć się na ćwierci: Bóg y Dominik wielkomożny Niech z grzechów zbawi ie po śmierci. Rondo Gdym wrócił z więzienia twardego, Tchu niemal pozbywszy w tey głuszy, Czyż ieszcze y więcey katuszy Mam zaznać od losu srogiego? Toć sądzę, iż radniey się wzruszy Y zbawić mnie zechce od złego, Gdym wrócił… Któż chciałby mi życzyć iuż tego, Bych zmarniał na ciele y duszy: Ach, Bóg mi niech serce rozkruszy. Niech dążę radośnie do Niego, Gdym wrócił… CIV Item, mistrzowi Lomerowi Testuię miłość u płci gładkiey; Wara mu ieno ode wdowiey Kondycii, panny lub mężatki; Takoż nie wolno mu grosika Wyłożyć na te cne figielki: Poza tem, niech po stokroć tryka, Że niczem rycerz Ogier Wielki. CLV Kochanków rzeszy udręczoney Z Szartierowego kwartą mleczka Łzawnicę daie: niech sprzęt ony Wciąż maią w głowach u łóżeczka; Kropidłem przy tey kropielnicy Gałązka głogu, wciąż zielona; Odmówcie ieno, miłośnicy, Psalm za niebożę, za Wilona… CLVI Item, Żemsowi Iakobowi, Co pilnie się o dobro stara: Ile chce dziewcząt niech stanowi, Ale zaślubić którą wara; Na kogo zbiera? Na bachory; Nie skąpi, ieno dla swey gęby: Ba, co poczęte iest z maciory, Z prawa niech świniom idzie w zęby. CLVII Item, dla imci Seneszala, Iż raz popłacił moie dłużki, Dworskiego urząd mam kowala, Co kuie gęsi y kaczuszki; Gdy owo nuda go przyciśnie Posyłam mu te oto brydnie; Gdy chce, do pieca niech ie ciśnie: W niewoli nawet śpiewka brzydnie. CLX Ianowi Kale, cnemu człeku, — By rzecz wyłożył barziey z bliska — Co mnie nie widział od pół wieku Y nie zna mego imioniska, Gdyby w tym walnym Testamencie Zaszły przeszkody (rzecz nie rzadka!) Moc daię, y zalecam święcie, Aby wyczyścił rzecz do gładka. CLXL Niech go glozuie, komentuie, Określa, iako go zrozumiał; Niech pieczętuie, przepisuie, Chociaby pisać sam nie umiał; Niechay powiększa y umnieysza, Niech go wykłada dookolnie, Na lepsze czy na gorsze, mnieysza: Na wszytko godzę się powolnie. CLXII A gdyby ktoś, bez wiedzy moiéy, Przeniósł się chyłkiem do wieczności, Temuż Kalemu moc przystoi (By wszytko było po słuszności Y zapis się wypełnił snadnie) Inszemu legat niech doręczy, Nie zaś dla siebie go ukradnie: Sumienie iego w tem mi ręczy. CLXIII Item, chcę, niechay moie ciało Pogrzebią u Iadwigi świętey; Nie indziey: iżby zaś przetrwało, Tak iak się kryśli dokumenty Inkaustem, niech mą postać skryślą (Ieśli ten przepych nie zbyt drogi): Grobowca nie chcę: wiedzion myślą, By nie obciążać zbyt podłogi. CLXIV Item, chcę, aby na mym grobie Tę, co tu podam, zwrotkę małą, W dość znacznym kształcie y sposobie Spisano; gdyby zaś nie stało Inkaustu — węglem, czarną krydą, Byleby trwale y wyraźnie: Niech boday ci, co po mnie przydą, Dowiedzą się o dobrym błaźnie. CLXV *Tu legł, z Amora dłoni srogiej,* *Z sercem boleśnie skaleczonem,* *Żaczyna lichy y ubogi,* *Co był Franciszkiem zwan Wilonem;* *Ziemi nie posiadł ni zagona,* *Oddawał wszytko: chleb, koszyczek,* *Stół: ano tedy, za Wilona,* *Odmówcie Bogu ten wierszyczek:* Rondo Day Bóg spoczynek zasłużony, Światłość y pokóy wiekuisty, Temu, co pługa ani brony Nie posiadł, ni koszuli czystey; Nagi, do skóry ogolony, Na sposób rzepy obłuszczoney, Day Bóg spoczynek zasłużony… Srogim wyrokiem przepędzony, Wbrew apelacii uroczystey, W sam zadek celnie ugodzony, Błąkał się, tułacz wiekuisty: Day Bóg spoczynek zasłużony… CLXVI Item, chcę, aby mi dzwoniono W dzwon znaczny, co nawiętsze grzebie; Ha, komuż się nie wstrząśnie łono, Gdy się w nim serce zakolebie; Wiadomo, sławić go nie trzeba, Nieraz ten piękny kray obronił: Naieźdzcę, czy też pieron z nieba, Głos iego wszytko precz przegonił. CLXXIII Trzeba by ieszcze ustanowić Legatu cne exekutory: Ba, coraz ciężey mi iuż mówić, Nie żartem ponoś człek iest chory; Brwi, rzęsy, włosy, wszytko boli, Swędzi, od pięty do ciemienia: Pilnieysza tedy zda się koley, U wszytkich pytać przebaczenia. Ballada, w którey Wilon pyta u wszytkich przebaczenia U Celestynów y Kartuzów, Żebrzących braci y dewotek, Wałkoniów młodych, nabiyguzów, Dworek służebnych y ślicznotek, Co mile szczerzą buziak słodki; Galantów, co bez okulenia Wzuwaią ciasne żółte botki: U wszytkich pytam przebaczenia. U sikor, co, gdzie mogą, rade Ukazać są cycuszek biały, Graczów, co wszędy niosą zwadę, Biboszów, ssących dzban wystały; U błaznów, co wśród błahych śpiewek Przetrwaią noc bez odpocznienia; U wdów rzęsistych y u dziewek, U wszytkich pytam przebaczenia. Prócz ieno owych psów zawziętych, Co twardym chlebem mnie raczyli, Dzień w dzień strzec każąc postów świętych (Bodayby sami łayno źryli!) Gdyby nie to, iż ot, na stołku Siedzę, pierdnąłbych dla uczczenia Tey braci: ulżyi se, wesołku!… U wszytkich pytam przebaczenia. Przesłanie Niech im kto siódme mości żebra, Wziąwszy tęgiego głaz kamienia Lub kiy sękaty; niech ich febra… U wszytkich pytam przebaczenia. Ballada służąca na zakończenie Tutay zamyka się Testament, Y ubogiego rzecz Wilona; Przybądźcie wznieść pogrzebny lament, Gdy usłyszycie granie dzwona. Miłości pomarł on ofiarą; Odzieycie tedy się szkarłatem: Przysiągł to na swą kuśkę starą, Kiedy rozstawał się z tym światem. Miłości pomarł męczennikiem, Z sromotną niegdyś wyżeniony Hańbą, wygnany z klątwą, z krzykiem, Tak iż, het, het, w dalekie strony Nie masz zarośli ani krzaka, Których by łachów swoich szmatem Nie przyozdobił… Dola taka!… Kiedy rozstawał się z tym światem. Tyleż y zebrał w świecie plonu; Na grzbiecie łachman ten ubogi, Co więtsza, ieszcze w chwili zgonu Miłości żgały go ostrogi Ostrzeysze niźli kolc stalowy: Ano, przed owym iurnym gnatem Z szacunkiem trza pochylić głowy… Kiedy rozstawał się z tym światem. Przesłanie Xiążę: tak rześki, iak ów młody Kobuz, do końca wytrwał chwatem: Ba, gulnął tęgi łyk, bez wody, Kiedy rozstawał się z tym światem. Kodycyl do Testamentu mistrza Franciszka Wilona List do przyiacioł, w formie ballady Litości, bracia, weźrzyicie łaskawie, Weźrzyicie, ieśli wola, na sierotę! W piwnicy ligam, nie na kwietney trawie, W onem wygnaniu, kędy w żalu trawię, Z wyroku Boga, ból móy y sromotę. Wy, gaszki hoże, nadobne dzieweczki, Tancerze, skoczki, gromado szalona, Żywe y zwinne iak młode koteczki, Gardziołka iasne iak śrybne dzwoneczki, Czyż opuścicie biednego Wilona? Rybałty, śpiewne bez miary niiakiey, Gładysze w słówkach y czynach ucieszne, Skoczne y lotne, w grosz letkie wszelaki, Pospieszcież, psotne wy moie iunaki: Toć on tymczasem wyda życie grzeszne! Śpiewaki rondów, motetów, piosneczek, Na nic polewka mu będzie, gdy skona; Gdzie liga, słońca nie zaźrzy promyczek, Z murów mu grubych spleciono koszyczek: Czyż opuścicie biednego Wilona? Póydźcież go uźrzyć w tey ciężkiey potrzebie, Wy, pany możne, maiące w udziele Dziedziny wasze — gdzie poźrzeć przed siebie — Nie od cysarza, ba, od Boga w niebie: Pościć mu trzeba we wtorek, w niedzielę; Zęby ma długsze niż ten szczur ubogi, Do chleba wzdycha, nie zaś do kapłona, Woda mu w kiszkach czyni lament srogi, Pod ziemią mieszka, bez stoła, podłogi: Czyż opuścicie biednego Wilona? Przesłanie Xiążęta moi, zaklinam was święcie: Zdobądźcie króla odpusty, pieczęcie, W was cała moia nadzieia, obrona; Tak w świń gromadzie iedna drugiey życzy, Y wszytkie pędzą, gdzie która zakwiczy: Czyż opuścicie biednego Wilona? Nadgrobek w formie ballady, który Wilon sporządził dla siebie y swoich kompanów, nadziewaiąc się bydź z nimi powieszony Bracia: z was, coście ostali na świecie, Niech nienawiści nikt ku nam nie czuie; Gdy miętkie serce mieć dla nas będziecie, Y was Bóg radniey kiedyś się zlituie; Widzicie nas tu, wiszące straszliwie: Ciało, o które dbaliśmy zbyt tkliwie, Zgniłe, nadżarte, wzrok straszy i hydzi: Kość zwolna w popiół y proch się przemienia; Niech nikt z naszego nieszczęścia nie szydzi, Lecz proście dla nas wszytkich odpuszczenia! Ieśli błagamy was, toć się nie godzi Odpłacać wzgardą, mimo iż skazano Nas prawem. Wiedzcie, po ludziach to chodzi, Iże nie wszytkim w głowie statek dano; Wspomóżcież tedy biednych modły swemi U Syna Maryey, Pana wszelkiey ziemi, Iżby nie chybił łaski y pomocy, Od czartoskiego broniąc nas płomienia. Zmarłe iesteśmy: tu kres ludzkiey mocy; Lecz proście dla nas wszytkich odpuszczenia! Deszcze nas biednych do szczętu wyprały, Do cna zczerniło, wysuszyło słońce; Sępy y kruki oczęta zdzióbały, Włoski w brwiach, w brodzie, wydarły chwiejące; Nigdy nam usieść ni spocząć nie wolno; Tu, tam, na wietrze kołyszem się wolno; Wciąż nami trąca wedle swego dechu, Ptactwo nas skubie raz wraz bez wytchnienia: Nie day Bog przystać do naszego cechu, Lecz proście dla nas wszytkich odpuszczenia! Przesłanie Ty, xiążę Iezu, nad wszem państwem możny, Chroń dusze nasze od Piekieł roszczenia: Niiak mieć z niemi nie chcemy zbliżenia; Ludzie, nie czas tu na pośmiech bezbożny, Lecz proście dla nas wszytkich odpuszczenia! Ballada o apelacyi Wilonowey Cóż mówisz o obronie moiey, Garnierze? Iako ci się zdawa? Wszelki zwierz o swe futro stoi; Gdy nań ktoś dybie y nastawa, Umyka z karkiem, ile zdoła; Gdy mnie na czyste powieszenie Skazano, przez szalbierstwo zgoła, Byłże czas wtedy na milczenie? Gdybych Kapetom był pokrewny, Co się z rzeźników ponoś wiodą, Nie czczonoby mnie, iestem pewny, Tak szczodrze w iatce oney wodą. Rozumiesz te figielki? Ano, Skoro, na głupie osądzenie, Homilie te mi odśpiewano, Byłże czas wtedy na milczenie? Czyś myślał wręcz, iż się nayduie W tey główce tyle przytomności, By w sam czas wrzasnąć: «Appeluię»? Owo tak, proszę Ich Miłości, Mimo iż niezbyt dufny w sobie, Gdym, przed regentem, to rzeczenie: «Masz dyndać!» słychnął, w oney dobie, Byłże czas wtedy na milczenie? Przesłanie Xiążę, gdybych miał w gębie skobel, Iuż byłbych, krukom na pieczenie, Zawisnął, iak ten straszy-wróbel: Byłże czas wtedy na milczenie? Rozprawa serca y ciała Wilonowego w kształcie ballady I Kto się odzywa? — Ia. — Któż? — Serce twoie, Co ledwie trzyma się na nitce kruchey. Iuż nie mam siły, tchu: dychnąć się boię, Kiedy cię widzę, iak, spuściwszy słuchy, Wszyłeś się w kącik, na kształt biedney psiny. — Coż mię tam pędzi? — Twe szalone czyny. — Y co ci o nie? — Trawią mnie zgryzotą. — Dayże mi pokój! — Nie. — Uźrzysz y inne. — Kiedy? — Gdy miną mi lata dziecinne. — Nic iuż nie mówię. — Y nie stoię o to. II — Co ty zamierzasz? — Zostać tęgim człekiem. — Masz lat trzydzieści. — Y muł tyleż żyje. — Czy to dziecięctwo? — Nie. — Dur tedy z wiekiem Chwyta się ciebie? — Którędy? — Za szyię. Nic nie rozumiem. — Owszem: muchy w mleku, Ot, białe, czarne, tak iest y w człowieku. — To wszytko zatem? — Y coż chcesz? Z ochota, Jeśli nie dosyć, rozpocznę na nowo. — Zgubiony iesteś. — Trza nadrabiać głową. — Nic iuż nie mówię. — Y nie stoię o to. III — Mnie żal, a tobie boleść y cirpienie. Gdybyś był głupkiem, gdyby pałką biedną, Nalazłbyś dla się ieszcze wymówienie: Piękne, czy szpetne, nie dbasz; to ci iedno. Abo masz głowę twardszą niż kamienie, Lub od czci wolisz karmić się sromotą! Coż na te racye rzeczesz mi, lichoto? — Wszytko się skończy, gdy mnie ziemia schowa. — Co za pociecha! Ha! Mądra wymowa! Nic iuż nie mówię. — Y nie stoię o to. IV — Skąd to nieszczęście? — Taka, ot, ma dola. Sam Saturn taką losów moich postać Snadź iuż nakazał. — To szaleństwo. Hola! Panem mu iesteś, a chcesz sługą zostać? Patrz, w Salomońskiem co pisaniu stoi: «Człowiek roztropny (rzekł) ma w mocy swoiey «Planety wszytkie y włada im cnotą». — Nie wierzę; będę, czem los mi przeznaczy. — Co mówisz? — Milczę. — Tak, zamilczmy raczey. Nic iuż nie mówię. — Y nie stoię o to. Przesłanie — Chcesz żyć? — Od Boga czekam wspomożenia! — Trzeba ci… — Czego? — Wyrzutów sumienia; Czytać wciąż. — Coże? — Xięgi wiekuiste; Ostaw szaleńców. — Pewnie. — Nie leź w błoto, — Pomyślę nad tem. — Pamiętay. — Zaiste… — Iżby nie przeszła chwila odpuszczenia. Nic iuż nie mówię. — Y nie stoię o to. Od tłumacza Kiedy oto robiłem korektę do ponownego wydania Wielkiego Testamentu, mimo woli zadumałem się nad tymi strofami, stanęły mi w oczach chwile, kiedy je przekładałem. Jesień roku 1916, zima, najciemniejszy okres wojny. Byłem wówczas jako „lekarz pospolitego ruszenia” przydzielony do tzw. Stacji Opatrunkowej i spędzałem co drugą dobę w baraku z desek skleconym między szynami kolejowymi. Raz po raz przychodziły z frontu transporty żołnierzy, zawszonych, brudnych, okrwawionych, z oczami błyszczącymi od gorączki i zmęczenia. Ale jeszcze przykrzejszy był widok tych, których pędzono na front. Żaden z austriackich „ludów” nie objawiał (zwłaszcza po dwóch latach) zapału wojennego, ta wojna była w Austrii okrutnym nonsensem. Toteż Stacja Opatrunkowa była ostatnią nadzieją wszystkich: zgłosić się tam jako chory i „zadekować” się bodaj na jakiś czas w szpitalu. Opierało się to o nas, lekarzy, wystawiając nasze uczucia ludzkości na ciężką próbę. A tu z góry zaciskano śrubę coraz mocniej. Jednego dnia przyszedł do lekarzy poufny rozkaz od dowodzącego generała, że gorączkę niżej 39 stopni ma się uważać za niebyłą… Oczywiście wzruszyliśmy ramionami na ten idiotyczny rozkaz, ale w ogóle było ciężko. I tak żyło się z dnia na dzień, z tą obawą, że samemu będzie się z dnia na dzień wyrwanym i rzuconym na któryś z dalekich terenów wojny. A wówczas miałem właśnie na warsztacie druk pięciotomowego Montaigne'a… Barak, w którym spędzałem wówczas więcej niż pół życia, był straszny. Tłum pluskiew, do których się z czasem przyzwyczaiłem, żar od żelaznego piecyka, ziąb od okna i szpar w ścianach, myszy, szczury, jęki i stękania chorych, zaduch… Może ta rama zbudziła we mnie tęsknotę za przełożeniem Villona. Zgromadziłem całą „wilonologię”, która na szczęście była w Bibliotece Jagiellońskiej dobrze reprezentowana; gdy wieczór uspokoiło się nieco, gdy ustawało warczenie telefonów i tylko od czasu do czasu przeciągłe sygnały pociągów przerywały ciszę, wydobywałem książki i zatapiałem się w ten świat. W owej izdebce, gdzie deszcz bił w cienki dach i wicher wył za oknem, w atmosferze śmierci i rozpaczy, dziwnie mocno czuło się te strofy. Żyłem w upojeniu. Jednej nocy, zatopiony w mojej pracy, usłyszałem chrobot: oglądam się, na półkę nad łóżkiem dostała się młoda myszka i widocznie nie umiała zejść. Patrzę na nią, ona na mnie, oboje ze strachem. Wreszcie podstawiłem jej poduszkę, zbiegła lekko i uciekła. Te chwile, które dawno zatarły się w pamięci jak przykry sen, stanęły mi nagle przed oczyma jak żywe w czasie robienia korekt. I może okoliczności, w jakich przekładałem tę książeczkę, sprawiły, iż pozostała mi ona szczególnie bliską. * Wiek piętnasty, który był kolebką Villona, jak również i poprzedzający go wiek czternasty, nie są we Francji okresem interesującym pod względem piśmienniczym. Jest to, z punktu widzenia kultury, epoka przejściowa; epoka, w której gmach średniowiecza rozpada się i kruszeje, zaledwie zaś tu i ówdzie odosobnieni budownicy gromadzą dopiero cegły pod przyszłą budowlę Odrodzenia. Stany, instytucje, na których zasadzał się porządek społeczny, zdradzają znamiona wyczerpania lub potrzebę głębokich reform. Wspaniały, połyskujący stalą i złotem rynsztunek feudalnego rycerstwa stał się czczą dekoracją; pod religią rycerskiego „honoru” kryje się egoizm, brutalność, brak poczucia narodowego, chciwość i zdrada. Kościół, szarpany schizmą, od samych szczytów dający obraz zgorszenia, uprawiający handel odpustów i godności kościelnych, gromadzący olbrzymie bogactwa przez dłonie zakonów *żebrzących*, nie odwraca wprawdzie od wiary, ale nie daje też silnych podstaw życia moralnego. Podobnież i dawne źródła literatury i poezji wysychają. Stare powieści i rapsody rycerskie stały się martwą literą, obcą już przez sam język, który, od czasu Powieści Okrągłego Stołu, uległ znacznemu przeobrażeniu. Ostatnim dziełem szerokiego tchu jest Romans Róży, a raczej jego druga część, pióra Jana de Meung (1277) — ale i to już jest dawna przeszłość, która, przez wiek XIV i XV, pokutuje we wtórnych naśladownictwach, wlokąc za sobą cały kram zimnych i rozwlekłych alegorii. Poezja, nie znajdując źródeł, z których by biła dla niej nowa treść, staje się igraszką dworską, zasklepia się w problemach formalnych. Obracając się w kręgu konwencjonalnych tematów (srogość kochanki, niestałość losu, nieubłagany kres wszystkiego w śmierci etc.), szuka chluby w trudności formy i wirtuozostwie, o jakim nie śniło się dzisiejszym poetom. Wreszcie lata poprzedzające rok 1431 — datę urodzenia Franciszka Villona — stają się dobą najgłębszego upadku Francji, najechanej przez Anglików, pustoszonej rabunkiem i pożogą, zarazą i kontrybucjami, słowem wszystkimi klęskami długoletniej i zaciekłej wojny. W tej to epoce, w roku, w którym spalono na stosie w Rouen Dziewicę Orleańską, urodził się w domu paryskich nędzarzy przyszły włóczęga, bandyta, sutener i złodziej, który część życia spędził w więzieniach, a cudem jedynie uniknął szubienicy, a który, dziwną igraszką losu, miał się stać, obok tej wielkiej patronki Francji, jedynym świetlanym punktem posępnej i mrocznej epoki. Tak wielką jest potęga poezji, gdziekolwiek zapłonie prawdziwa jej iskra! Franciszek z Moncorbier, który od swego krewnego i opiekuna przybrał nazwisko Villona, urodził się z biednej rodziny w Paryżu, w r. 1431. O ojcu nie wiadomo nic; odumarł syna młodo; o matce tyle, iż była to uboga i prosta kobieta. Przygarnął chłopca i zajął się jego kształceniem Wilhelm Villon, kanonik przy klasztorze św. Benedykta, w którego też murach wychował się Franciszek. O latach młodzieńczych Villona wiadomo tyle, iż w r. 1449 otrzymał stopień bakałarza, a w 1452 licencjata „Sztuk”; w domu przybranego ojca zetknął się z poważnym gronem osób ze świata duchownego i urzędniczego. Ale skłonności pchały młodego żaka ku innemu towarzystwu. „Uniwersytet paryski — pisze L. Molland, jeden z biografów poety — ze swymi przywilejami, które czyniły zeń państwo w państwie, ze swą ciżbą młodzieży, ciągnącą z całej Europy, a często pozbawioną środków, krył w swoim łonie najniebezpieczniejszych złoczyńców: tych, którym niejaka kultura umysłowa dawała zarazem więcej środków czynienia złego i więcej środków drwienia ze Sprawiedliwości. Władza duchowna uwalniała prawie zawsze winnych. Ażeby sądy kryminalne prefektury Paryża mogły na nich położyć rękę, trzeba było recydywy po recydywie, trzeba było, aby ich uznano jako wyzutych z przywileju kleryków i popadłych in profundum malorum: takie było uświęcone wyrażenie. Sytuacja tak uprzywilejowana ściągała do Uniwersytetu mnóstwo nicponiów, zrujnowanych i pogrążonych w rozpuście szlacheckich synów, którym, dla uzyskania charakteru studenta, wystarczało wpisać się na lekcje jednego z nauczycieli. Rozwijały się tam prawdziwe stowarzyszenia bandytów, opryszków, oszustów i włamywaczy; owe żaki-urwisze dawały najwięcej zatrudnienia policji paryskiej…” Słowem, te późne wieki średnie miały swoją *cyganerię*, ale dostrojoną do twardych obyczajów epoki; nieśmiertelny typ takiego „cygana” skreślił Rabelais w postaci Panurga w swoim Pantagruelu. Po wszystkie czasy knajpa odgrywała dominującą rolę w życiu studenckim; stała się też ona domem Villona, i, wciągnąwszy go w wesołe towarzystwo młodych utracjuszów, doprowadziła od psot studenckich do coraz cięższych wybryków. Villon stał się duszą kompanii: niewyczerpanym — jak to utrwaliła tradycja — w sposobach zdobywania dla siebie i towarzyszy jadła i napitku na biesiadę, kosztem łatwowiernych przekupniów. Z owych młodocianych czasów poety godzi się też wspomnieć epizod słynnego kamienia *Pet-du-diable*, o którego wzruszenie z pierwotnego miejsca stoczyła się tragikomiczna walka pomiędzy studenterią a policją; epizod ten uwiecznił Villon w poemacie, o którym wiemy ze wzmianki w jego Testamencie, ale który niestety zaginął. Sprzeczka, na tle bliżej nam nieznanym (wiemy tyle, iż chodziło o niejaką Ysabeau) uczyniła Villona w obronie własnego życia mimowolnym zabójcą (1455). Sprawę umorzono; nim to jednak nastąpiło, Villon zmuszony był do kilkumiesięcznej tułaczki. Może już wówczas Villon wszedł w stosunki ze słynną szajką tzw. *Coquillards*, którzy operowali po całej Francji, a których później był niewątpliwym towarzyszem i bardem. W każdym razie, w następnym roku, po powrocie do Paryża, widzimy go współdziałającym w zbrodni, tym razem dokonanej z całym rozmysłem, mianowicie w kradzieży z włamaniem w kolegium Nawarskim. Kradzież przyniosła 500 dukatów i na razie nie wyszła na jaw. Zachęcona powodzeniem szajka planuje nową kradzież w Angers, dokąd wspólnicy wysyłają przodem Villona dla rozpatrzenia się w terenie. Na wyjezdnym, pomiędzy tymi dwoma niebezpiecznymi przedsięwzięciami, Villon układa mały poemacik pt. Legaty, nazywany też później przez publiczność Małym testamentem, utwór satyryczny, tryskający pustotą i humorem (które możemy dziś jedynie wyczuwać w pulsowaniu rytmów, większość bowiem aluzji, jakimi naszpikowany jest utwór, jest dla nas martwa lub na wpół niezrozumiała). W utworze tym oznajmia, iż opuszcza Paryż, ale przypisuje ten wyjazd okrucieństwu damy swego serca, nie wspominając nic o innych, mniej chlubnych przyczynach skłaniających go do podróży: na odjezdnym czyni podarki i zapisy znajomym, przyjaciołom i wrogom, które to podarki są oczywiście jedynie pretekstem do uciesznych lub złośliwych aluzji. W czasie nieobecności Villona kradzież w kolegium wyszła na jaw; uwięziono paru uczestników, których zeznania obciążyły Villona. Bramy Paryża stają się pod grozą największego niebezpieczeństwa dla poety zamknięte: znów czeka go tułaczka. Jakiś czas spędza na dworze księcia Karola Orleańskiego, najwybitniejszego wówczas poety we Francji, który, po długoletnim więzieniu angielskim, osiadłszy w uroczej rezydencji w Blois, zażywa, w atmosferze turniejów poetyckich, pogodnej jesieni swego życia. Niestety Villon, po krótkim korzystaniu z łaski, a nawet pensji książęcej, dostaje się, z nieznanych bliżej ale zdaje się poważnych powodów, do więzienia w Orleans; ocala go amnestia, sprowadzona wjazdem młodziutkiej księżniczki. Niebawem toż samo szczęście w nieszczęściu powtarza się w życiu poety: wtrącony — znów nie wiemy za jakie przestępstwo — do bardzo ciężkiego więzienia w Meungs, zagrzebany w nim beznadziejnie (wśród czego znajduje wszakże dość siły, aby przesłać przyjaciołom paryskim pełną werwy balladę Czyż opuścicie biednego Wilona? ), znów cudownemu przypadkowi zawdzięcza uwolnienie. Król Karol umiera; następca jego, Ludwik XI, przejeżdżając z koronacji przez Meungs, darzy amnestią licznych więźniów: w ich liczbie znajduje się i Villon. Amnestia obejmowała prawdopodobnie i nieodpokutowaną jeszcze kradzież nawarską, Villon bowiem wraca spokojnie do Paryża (1461). Tu pisze Wielki Testament, utwór, w którym zamyka całego siebie, wszystkie swoje żale i nienawiści, wspominki i marzenia, całą werwę paryskiego ulicznika i melancholię przedwcześnie zmarniałego tułacza i tragizm spojrzenia na świat z drugiego brzegu. Niedługo danym mu było zażywać spoczynku. Niepokojony znowu o kradzież w kolegium Nawarskim — ten pierwszy błąd młodości, który pociągnął za sobą łańcuch innych — Villon dostaje się jeszcze raz do więzienia. Chodziło, zdaje się, o pretensje cywilne; toteż wypuszczono więźnia, skoro zobowiązał się (prawdopodobnie za jakąś poważną poręką) spłacić w określonym terminie poszkodowanym część straty! Niebawem jednak najniewinniejszy z wybryków Villona wtrąca go w najcięższe opresje. Nocna bójka, zakończona śmiercią poważnego mieszczanina, prowadzi Villona — mimo że tylko pośrednio był w nią zamieszany — do więzienia, gdzie, doświadczywszy go wprzód torturą wodną, odczytano mu wyrok śmierci przez powieszenie. Tym razem rzecz zdawała się bez ratunku. Skazaniec kreśli w więzieniu słynną Balladę wisielców, zbiera jednak ostatek energii, aby apelować, mimo iż z małą nadzieją. Apelacja — może dzięki jakiemuś poparciu — odniosła skutek: karę śmierci zmieniono na dziesięcioletnie wygnanie z obrębu Paryża. Villon daje wyraz swym uczuciom w radosnej balladzie do odźwiernego Garniera; w drugiej balladzie, zwróconej do Trybunału, uprasza o trzechdniową zwłokę i opuszcza Paryż (1463), w trzydziestym trzecim roku życia. Tu ślad poety gubi się. Należy przypuszczać, iż zmarł niedługo później, gdyż byłby został po nim jakiś dokument, bądź w nowych utworach, bądź w rocznikach kryminalnych. Czym był Villon, na tle połowy XV wieku, dla francuskiego piśmiennictwa? Spróbuję to objaśnić w kilku słowach. Villon jest pierwszym poetą Francji w nowożytnym znaczeniu; jest w poezji francuskiej pierwszą wybitną *jednostką*. Dawne twory poezji francuskiej noszą cechę twórczości zbiorowej: narastają pokoleniami, przechodzą z ust do ust, już pierwszy spisujący je twórca jest raczej ich *redaktorem*; wyrażają zarazem zbiorowe, nie indywidualne pojęcia i wierzenia. Późniejszą, chronologicznie bliższą Villonowi poezję cechuje także jej bezosobisty poniekąd charakter: poeta nie tyle dąży do wyrażenia *siebie*, ile kładzie swą ambicję w to, aby utarte i ogólnikowe *tematy* ująć w sposób nowy co do trudności formalnych. Parę zaledwie można by wymienić nazwisk poetów (Alain Chartier, książę Karol Orleański), których profile, dość nikłe zresztą, zarysowują się bardziej indywidualnie na tle ogólnej szarzyzny. Villon natomiast bierze stare, gotowe formy, aby je odmłodzić żywą krwią swoją; aby w nich dać siebie: gorącą, namiętną, rzewną spowiedź życia, jęk zmarnowanej młodości, spazm niezaspokojonego serca. Nie ucieka się do pomocy fikcji poetyckiej ani alegorii, nie przypina sobie szlachetnego koturnu, nawet koturnu nieszczęścia; jak nikt przed nim, a mało kto po nim, bez szaty godowej wchodzi do zaczarowanego pałacu wielkiej sztuki; od pierwszego wiersza mówi do nas on sam, biedak, więzień, zbrodniarz, „miłośnik z hańbą przepędzony” i „ochłostany nago”, kochanek *grubej Małgosi*… a wszystko „dla braku trochy maiętności”… Villon jako artysta wyróżnia się zmysłem rzeczywistości: nie szuka poezji w obłokach ani w urojeniu, znajduje ją tuż koło siebie, bierze ją z błota ziemi, i, mocą dziwnego czarodziejstwa, wszystko, co weźmie w rękę, zamienia w przejmującą poezję. Jest to poeta na wskroś egotyczny, czystej krwi liryk, i jako taki Villon jest odosobnionym zjawiskiem: ta żyła poezji kryje się po nim i przepada gdzieś pod ziemią; nie ma dla niej miejsca ani w humanizmie wieku XVI, ani w klasycznym i obiektywnym wieku XVII, ani w filozoficznej grze myśli wieku XVIII. Dopiero w romantyzmie pierwszej połowy XIX wieku, poczętym z innego znów łazika i po trosze sutenera — nazywał się on Jan Jakub Rousseau — który, tak samo jak Villon, *wyspowiadał* swoje biedne serce, żyła ta tryska olbrzymim strumieniem i staje się istotą całej niemal nowoczesnej poezji. Villon jest nam tedy szczególnie bliski — bliższy o wiele, niż był bezpośrednio po nim następującym wiekom. Villon jest pierwszym poetą Francji przez swą twórczość w zakresie języka. Uczynił w poezji to, co później Rabelais w prozie: miast dawnej naiwnej, czasem niedołężnej gwary, lub też miast kunsztownych formalnych łamańców, wyrażających mdłe i konwencjonalne uczucia, mowa Villona płynie wprost z serca; w sercu, we krwi znajduje dla swych uczuć wyraz bezpośredni, prosty i doskonały: kunsztowny, ale zupełnie innym, głębokim kunsztem! Niezwykłym zjawiskiem była w owej epoce jego giętkość wyrazu dla każdego odcienia myśli, lekka igraszka żartu, swoboda i śmiałość w przechodzeniu od pustoty do tragicznej powagi, od cynizmu do modlitwy. Jak bardzo Villon jest tu nowożytnym i jak wyprzedził swą epokę, wyrazi najlepiej to, iż dziś stawiają go obok takiego mistrza śmiechu przez łzy, jak Heine i takiego artysty *nastroju*, jak Verlaine. Spuścizna literacka Villona jest bardzo szczupła. Obejmuje ona wdzięczny, lecz błahy poemacik Legaty (Les Lais, w dziś. franc. Les legs) zwany też Małym Testamentem, dalej Wielki Testament i kilka okolicznościowych ballad, które późniejsi wydawcy dołączyli do Wielkiego Testamentu jako Kodycyl (nazwa ta nie pochodzi od Villona); wreszcie kilka wspomnianych już ballad w żargonie złodziejskim. Tak więc główna treść Villona zamyka się w Wielkim Testamencie. Nie jest to bynajmniej jednolity, planowo skomponowany utwór; przeciwnie, jest to mieszanina bardzo nierównej wartości. Podjąwszy jeszcze raz poetycką formę Legatów (nie nową zresztą w średniowiecznej poezji), Villon rozszerzył ją i pogłębił, naśladując w konsekwentnej parodii wiernie wszystkie szczegóły formalnego testamentu; po czym, stworzywszy w ten sposób ramy dopuszczające wszelkiej swobody w dygresjach, oprawił w nie szereg utworów, przeważnie *ballad*, datujących [się] widocznie z rozmaitych epok jego życia. Stąd nierówności dzieła. Obok rzeczy doskonałych w formie i wyrazie, jak np. Żale pięknej płatnerki, jak owa Ballada o paniach minionego czasu, ze słynnym refrenem: mais ou sont les neiges d'antan? mieści się np. zimne i urzędowe epitalamium: „*Y oto czemu iesteśmy tu społem*”, lub też błahe spiętrzenie obrzydliwości (jedna z ulubionych zabaw poezji średniowiecznej) w balladzie: „*Niechay się smażą zawistne ięzyki*”. Można powiedzieć, iż to, co czyni dla nas Villona wielkim poetą, zamyka się w jakich paruset lub kilkuset wierszach. Ulubioną formą, w jakiej tworzył Villon, była *ballada*. Nie była ona jego własnością; przeciwnie, panowała w owej epoce w poezji prawie wszechwładnie. Balladę starofrancuską (od baller, tańczyć) trzeba ściśle odróżnić od romantycznej ballady niemieckiej (jak również i polskiej), której pojęcie płynie z treści, podczas gdy tamtej — z formy. Formę tę stanowiły trzy strofy, ośmio- lub dziesięciowierszowe, i krótsze *przesłanie*, zaczynające się z reguły od słowa „Książę”: zabytek z turniejów śpiewackich, gdy recytator lub śpiewak zwracał się, kończąc, do sędziego i księcia turnieju. Wszystkie trzy strofy i przesłanie oparte były na tych samych rymach, splecionych w kunsztowny sposób, tak iż, w klasycznej balladzie, na 28 wierszy, zasadniczy rym powtarzał się 14 razy. Nie zadowalając się tymi trudnościami, autor często składał swoje imię i nazwisko z pierwszych liter wierszy (był to wówczas często używany i bardzo potrzebny sposób ochrony własności literackiej), nie mówiąc o innych akrobatycznych sztuczkach formy, jakie sobie jeszcze nieraz nakładano. Villon uprawia balladę z mistrzostwem. Pod jego piórem staje się ona na przemian poważną, dworną, rzewną, lekką, wesołą: przyjmuje wszystkie odcienie ruchliwej jego myśli. A myśl ta, mimo iż skacze z przedmiotu na przedmiot, krąży uparcie koło jednego obrazu. Obrazem tym *Śmierć*; temat dla pisarzy średnich wieków szczególnie bliski, a dla Villona bardziej niż dla kogo bądź innego. Cechą średniowiecza jest poufałe współżycie ze śmiercią, która też czyhała na ówczesnego człowieka i w tysiącznych formach na każdym kroku. W gęsto zabudowanych miastach cmentarze stanowiły prawie jedyne szersze przestrzenie; były ogrodem publicznym, miejscem zebrań, zabaw, handlu przy kramikach. Od czasu do czasu, z powodu przepełnienia, wykopywano zbutwiałe szczątki trumien i zesypywano kości na jedną kupę, aby je pogrześć wspólnie dla oszczędzenia miejsca. Kiedy Villon kreśli w wymownych strofach ten obraz i snuje zeń refleksje, kreśli je wprost *z natury*, z codziennego widoku. W ustach dzisiejszego poety, wysmażona przy biurku, byłaby może ta refleksja zimną i banalną; w ustach tego straconego dziecka, igrającego bez przerwy z szubienicą, jest ona na wskroś przejmująca i odczuta. Kiedy, nazajutrz po odczytaniu wyroku, skazaniec maluje, we wstrząsającej grozą plastyki a nienagannej co do formy balladzie, obraz siebie i swoich kompanów dziobanych przez kruki, ach, to nie literatura! Villon jest jednym z największych poetów śmierci i wszystkiego co z nią się wiąże: owej przenikliwej melancholii, a zarazem wszystkich obrzydliwości *mijania*, owego *niedosytu rozkoszy*, jaki z gorącego, zmysłowego serca tego dziecka paryskiego bruku wydziera tak naiwne westchnienie; owego *głodu miłości*, niemal bez przedmiotu, jakim natura buntuje się w nim przeciw zniszczeniu ciała. Trzeba bowiem powiedzieć, mimo iż Villon z naciskiem przedstawia się niejednokrotnie jako „męczennik miłości”, iż tęsknota za nią często występuje raczej jako tęsknota tułacza i biedaka do jednej z wymarzonych form „wygodnego życia”, jako uzupełnienie tego „miętkiego łóżka” i smacznego jadła, niż jako miłość w wyższym, szlachetniejszym pojęciu. … Zaiste, nieraz miłowałem, Y miłowałbych ieszcze chętnie; Lecz serce smutne, z wygłodniałym Brzuchem, co skwierczy zbyt natrętnie, Odwodzą mnie z miłosnych dróżek. Ktoś inny, syty, swey ochocie Folguie za mnie: Amor-bożek W pełnym wszak rodzi się żywocie! Wielu komentatorów Villona uważa aluzje poety do swoich „męczeństw miłosnych” raczej jako hołd złożony ówczesnej dworno-czułej konwencji, niż jako odbicie rzeczywistych przeżyć. Jednakże nuta ta powtarza się w Testamencie zbyt często i zbyt konsekwentnie, aby ją można było pominąć tak lekko, zwłaszcza wobec najdalej posuniętej szczerości, z jaką poeta skądinąd mówi o sobie, nie drapując się bynajmniej w szlachetny kostium. Z drugiej strony, pośród szeregu niskich miłostek, o których Villon natrąca, rysuje się w Testamencie *jeden* profil kobiecy, odcinający się od innych zarówno urokiem, jak siłą wrażenia, z jaką wycisnął się w pamięci poety. To ta *Kasia*, Katarzyna de Vausselles (Villon wymienia ją w oryginalnym tekście z imienia i nazwiska), dla której Villona „zbito nago”, przez którą „wszędy zwą go głośno: *Miłośnik z hańbą przepędzony…* Co bądź iey ieno kładłem w uszy, Zawżdy powolnie mnie słuchała — Zgodę czy pośmiech maiąc w duszy — Co więcey, nieraz mnie cirpiała Iżbych się przymknął do niey ciasno, Y w ślepki patrzał promieniste, Y prawił swoie… Wiem dziś iasno, Że to szalbierstwo było czyste. Wszytko umiała przeinaczyć; Mamiła mnie, niby przez czary: Zanim człek zdołał się obaczyć Z mąki zrobiła popiół szary; Na żużel rzekła, że to ziarno, Na czapkę, że to hełm błyszczący, Y tak zwodziła mową marną, Zwodniczem słowem rzucaiący… Wiadomo nam, z różnych aluzji zawartych w Legatach i Testamencie, że Villon, w młodzieńczej epoce, obracał się w towarzystwie złotej młodzieży zamożnego paryskiego mieszczaństwa. Ceniony dla swych poetyckich i towarzyskich talentów, stał się prawdopodobnie Villon pożądanym łupem dla młodych kobiet, w ten lub inny sposób należących do tego względnie wykwintnego świata; nie szczędzono mu, jak widać, miłych spojrzeń i zdawkowej monety zalotności. Ale kiedy poeta, ukołysany nadziejami, zapragnął posunąć się dalej, niż to leżało w intencjach kusicielki, wówczas przekonał się — na cztery wieki przed Komedią ludzką Balzaka — o roli *pieniądza* w społeczeństwie i stosunku jego do najbardziej idealnych uczuć. Tak by świadczyły przynajmniej liczne aluzje jego w Testamencie. Gorączkowa chęć zdobycia owego złota, bez którego czuł poeta własną bezsilność i nędzę wobec swego bóstwa, skłoniła go może do tego, iż otwierającą się dlań spokojną i dostatnią przyszłość, czekającą „licencjata Sztuk”, przybranego syna kanonika, na łonie Kościoła lub jakiego tłustego urzędu, tak nieopatrznie postawił na kartę, dając się wciągnąć do szajki rzezimieszków. Dlatego to, kiedy Villon wyjazd swój do Angers, po spełnieniu jednej kradzieży a celem przygotowania nowej, odnosi do motywów miłości, przyczyną tego może nie jest chęć upiększenia własnych pobudek, ale istotny związek między rozpaczliwą decyzją poety a sprawami jego serca. Od tego czasu, od kradzieży w kolegium Nawarskim i podejrzanej wyprawy do Angers, Villon wykoleja się bezpowrotnie; z lekkomyślnego trochę, utalentowanego studenta, podejmowanego mimo swych wybryków w kołach uczciwego mieszczaństwa, staje się włóczęgą i opryszkiem, tym samym w miłostkach swoich nie sięgającym poza sferę „grubej Małgosi”… Ale wspomnienie owej miłości, w której utopił wiarę i pragnienia młodych lat, nawiedza go tak silnie i tak żywo stoi przed oczyma poety, że kiedy, w godzinie bezwzględnej szczerości — „kto zdycha, wszytko lża mu gadać!” — Villon kończy swój Testament słowami, iż „miłości pomarł męczennikiem”, mamy może, mimo wszystko, prawo widzieć w tych słowach coś więcej niż stylistyczny ornament… „Gruba Małgosia” również niemało kłopotu sprawiła niektórym bogobojnym komentatorom Villona, a to dla tonu tej ballady, który, mimo wszelkie swobody zapatrywań, jakim poeta daje upust w Wielkim Testamencie, odbija od reszty dzieła bezwzględnym już cynizmem. Konstruowano wytłumaczenie — niewątpliwie zbyt sztuczne i dziś już poniechane — w ten sposób, iż Gruba Małgosia było to jakoby godło oberży (istotnie tytuł ten służył dość często za godło podejrzanym gospodom) i że ballada Villona nie odnosi się do realnej osoby, lecz stanowi opartą na tym dwuznaczniku igraszkę literacką. Możliwszym już jest inne wytłumaczenie: mianowicie, w średniowiecznej literaturze, na przekór czułostkowym wylewom poezji miłosnej, wytworzyła się przez jakiś czas moda opiewania miłostek z kobietami starymi, brzydkimi, pokracznymi etc. Może z tej mody literackiej — przełożonej na walory moralne — urodziła się ballada o Grubej Małgosi: wobec jednak właściwej Villonowi bezpośredniości w czerpaniu swych tematów nie ma stanowczych powodów, aby wątpić, iż oryginał jej istniał i był żywą z krwi i kości kobietą. Trzecia, nieco wyraźniej rysującą się fizjognomia kobieca, to owa *Marta* (imię jej wypisał poeta tylko za pomocą początkowych liter jednej ze strofek ballady), której Villon poświęcił ową balladę z refrenem: *Nie dręczyć, ale wspomagać biedaka* i poprzedzające ją, brutalnym zgrzytem zakończone oktawy. I w tej miłości Villon przeszedł snadź podobne zawody, co i w swym pierwszym uczuciu, jednakże charakter tych zawodów oraz ton, jakim mówi o nich, są tutaj już o wiele niższego typu. Tak więc, miłość i śmierć, żal za zmarnowanym życiem i skrucha, wreszcie nienawiść do swych „dręczycieli” wypełniają ten wzruszający poemat. Nienawiść ta wybucha raz po raz wśród żartobliwych strof Testamentu i pogłębia je w akcenty wprost złowrogie, ilekroć poeta wspomni męczarnie, jakie wycierpiał. A życie mogłoby być tak piękne! I tak łatwo! Gdyby tylko każdemu dano tyle „złota”, ile mu trzeba! Ta nad wyraz prosta socjologia — poeta nie przeczuwa niemal, aby mogła istnieć inna — podsuwa Villonowi owe rozkoszne w swym naiwnym anarchizmie strofy: Za Alexandra króla — pono, Człeka, zwanego Diomedesem etc. W Testamencie Villona najmniej dziś dla nas interesującym jest to, co jest — samym testamentem. Poeta podejmuje jeszcze raz dawny koncept z Legatów; tylko że to, co tam było niewinnym żartem paryskiego urwisa, tu staje się jadowitym sarkazmem ciężko doświadczonego tułacza i więźnia. Ale te strofy, poświęcone samym „zapisom”, najeżone są aluzjami tak związanymi z osobami i chwilą, iż miejscami zaledwie instynktem możemy wyczuwać, ile w nich tkwiło werwy i gryzącego konceptu i jak bardzo musiały bawić i drażnić współczesnych. Kiedy Klemens Marot, w początku XVI wieku, zatem dwoma zaledwie pokoleniami oddzielony od epoki Villona, podejmuje, na zlecenie króla Franciszka I, pierwsze poprawne, oficjalne niemal wydanie dzieł poety, czyni uwagę, iż aluzje te są zupełnie ciemne i że, aby je rozumieć, trzeba by żyć w Paryżu współcześnie z autorem i w jego środowisku. Dzisiejszym znawcom Villona aluzje te stały się o wiele zrozumialsze i dostępniejsze, a to dzięki olbrzymiemu nakładowi pracy i talentu, jaki szereg badaczy włożył w imponującą wprost pracę rekonstrukcyjną w tym kierunku. Dzięki gruntownemu przewertowaniu archiwów i aktów epoki, znane są dziś wszystkie osobistości, z którymi zbliżył się Villon i którym poświęcił swe strofy w Testamencie; znane są ich stosunki, niemal właściwości charakteru i słabostki; tak, iż większość aluzji i konceptów Villona da się przy pomocy tego klucza odcyfrować, co oczywiście nie zdoła im przywrócić życia. Na szczęście Testament, poza tą aktualną igraszką, zawiera dość strof i wierszy żywych i dzisiaj i po wszystkie czasy. Pośmiertne losy spuścizny Villona znaczą się nader interesującą linią. W czasie, gdy poeta tworzył, druk nie był jeszcze rozpowszechniony we Francji; Testament musiał krążyć w odpisach lub przekazywany z ust do ust. Klemens Marot w r. 1533 zaznacza, iż za jego czasu wielu starych ludzi recytowało całe ustępy Villona jedynie z ustnej tradycji. Pierwsze znane wydanie w druku ukazuje się w r. 1489: jak wielkim było powodzenie książeczki, świadczy, iż od r. 1489 do 1533, pojawia się jej dwadzieścia wydań. W r. 1533 podejmuje Marot, jak już wspomniano, na zlecenie Franciszka I, któremu zaszczyt przynosi ta pieczołowitość, pierwszą poprawną edycję pism poety, przedrukowaną, od r. 1533 do 1542, dziesięć razy. Tutaj urywa się nić łącząca Villona z nowo kształtującym się społeczeństwem Francji. Od r. 1542, przez dwa wieki blisko, nie spotykamy ani jednego wydania Villona: pamięć jego przepada wśród publiczności zupełnie, przechowuje się jedynie u poetów, zaglądających tu i ówdzie do starego tomiku (Boileau). Odkrywają go na nowo romantycy, wyrażając swój podziw wymownymi ustami Teofila Gautier; wzrasta jeszcze kult Villona w drugiej połowie XIX wieku, w związku z Beaudelaire'owska poezją grzechu, więziennymi perypetiami Verleaine'a, poezją paryskiego bruku i gościńca, literaturą szukającą ożywczej nuty w gwarze apasza i w akcentach ostatecznego poniżenia ludzkiej istoty. Przez kult Villona, dawno zapomniana forma ballady wraca do czci (Banville); Richepin, pieśniarz bosaków i włóczęgów (La chanson des gueux), w balladzie poświęconej Villonowi składa hołd swemu protoplaście z XV wieku tą inwokacją: Roi des poetes en guenilles, O gueux, maître François Villon, Buveur de vin, coureur de filles, Sonneur de joyeux carillon; Grand mélancolique en haillon, Tes vers, sur ta tete honnie, Font flamber le sacré rayon, Escroc, truand, marlou, génie! Równolegle z kultem poetów wzrasta i naukowe zainteresowanie tak długo zaniedbanym pisarzem. Chmara uczonych bada każdy ślad smutnego życia i czynów genialnego obwiesia, które, dzięki niezmordowanej pracy *wilonologów*, raz po raz odsłaniają rąbek tajemnicy. Słowem, po czterech przeszło wiekach, Villon bezspornie zdobywa sobie miejsce wśród pierwszych poetów Francji. Równy jest im z pewnością szczerością i siłą, a góruje nad wieloma samorodnością talentu. Trudności, jakie nastręczał przekład Villona, były znaczne. Dążeniem moim była, jak zawsze, najściślejsza *wierność*, ale przede wszystkim wierność *ducha*. Że cały szereg ustępów, które i w oryginale są dziś najzupełniej martwe, tym bardziej musiał ujawnić martwość swą w przekładzie, z tym trzeba było się z góry pogodzić; pocieszałem się tym, iż znajdą się inne, które i w przekładzie dadzą dość wierne pojęcie o tonie i charakterze utworu. Formę oryginału zachowałem wszędzie ściśle; z wyjątkiem prawidła ballady, które każe opierać wszystkie strofy na identycznych rymach. Warunki rymu w polskim wierszu są zupełnie odmienne niż we francuskim; gdyby nawet swobodne powtórzenie czternaście razy w 28 wierszach tegoż samego rymu było możliwe, wywołałoby ono, miast harmonijnej asonancji, jak w języku francuskim, po polsku wrażenie słuchowe przykre. Co do wyboru utworów, postąpiłem następująco: przekładu Legatów, z przyczyny ich wyłącznie niemal aktualno-lokalnego charakteru, poniechałem zupełnie. Wielki Testament przełożyłem w całości; skreśliłem jedynie jakie 20 oktaw, niepodobnych prawie do tłumaczenia, tak najeżonych igraszką słowną, opartą na osobistych aluzjach, zupełnie dziś pozbawionych soli. Pozostało w polskim przekładzie aż nazbyt wiele takich, zachowanych dla dania pojęcia o charakterze całego utworu. Z luźnych ballad zachowałem w Kodycylu cztery; kilka innych, mało interesujących, pominąłem, aby uniknąć balastu. Ogółem, to polskie wydanie zawiera prawie wszystko, co posiadamy ze spuścizny Villona, wszystko zaś bezwzględnie, co z niej pozostało żywym. Boy. Epitaphe du dit Villon Frères humains qui après nous vivez, N'ayez les coeurs contre nous endurcis „Lecz proście dla nas wszytkich odpuszczenia…” Ballada wisielców, facsimile z I-go wydania pism Villon'a (Paryż, 1489). ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/wielki-testament. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: François Villon, Wielki Testament, tłum. Tadeusz Boy-Żeleński, nakł. Księgarni F. Hoesicka, Warszawa 1927 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Tadeusz Boy-Żeleński, Paweł Kozioł, Marta Niedziałkowska. ISBN-978-83-288-2926-8