- : 1
- Chleb: 1
- Cmentarz: 1
- Dworek: 1
- Dziecko: 1
- Głód: 1 2 3 4
- Interes: 1 2
- Ironia: 1
- Jedzenie: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11
- Kara: 1 2
- Kobieta: 1 2
- Kondycja ludzka: 1 2 3
- Konflikt: 1
- Kradzież: 1
- Obcy: 1 2
- Okrucieństwo: 1 2
- Pies: 1
- Polityka: 1 2 3
- Praca: 1 2 3 4 5
- Przekleństwo: 1
- Rozczarowanie: 1
- Sielanka: 1
- Sprawiedliwość: 1
- Strach: 1 2 3 4 5 6
- Śmierć: 1
- Śpiew: 1
- Wojna: 1 2
- Złodziej: 1 2
- Żyd: 1
Dzień na Harmenzach
I
1Cień kasztanów jest zielony i miękki. Kołysze się lekko po ziemi jeszcze wilgotnej, bo świeżo skopanej, i wznosi się nad głową seledynową kopułą, pachnącą poranną rosą. Drzewa tworzą wzdłuż drogi wysoki szpaler, a czuby ich rozpływają się w kolorycie nieba. Odurzająca woń bagna ciągnie od stawów. Trawa zielona jak plusz srebrzy się jeszcze rosą, ale ziemia już paruje w słońcu. Będzie upał.
2Praca, Kobieta, ObcyLecz cień kasztanów jest zielony i miękki. Nakryty cieniem, siedzę w piasku i wielkim francuskim kluczem dokręcam złączenia wąskotorowej kolejki. Klucz jest chłodny i dobrze leży w dłoni. Co chwila biję nim o szyny. Metaliczny, surowy dźwięk rozchodzi się po całych Harmenzach[1] i powraca z daleka niepodobnym echem. Oparci na łopatach, stoją koło mnie Grecy. Ale ci ludzie z Salonik[2] i winnych stoków Macedonii[3] boją się cienia. Stoją więc w słońcu, zdjąwszy koszule, i opalają niezmiernie chude barki i ramiona, pokryte świerzbem i wrzodami.
3— Ależ pilnie pracujesz dzisiaj, Tadku! Dzień dobry! Nie jesteś głodny?
4— Dzień dobry, pani Haneczko! Absolutnie nie. A poza tym walę mocno w szyny, bo nasz nowy kapo[4]… Przepraszam, że nie wstaję z szyn, ale pani rozumie: wojna, Bewegung, Arbeit[5]…
5 6Jedzenie— Ależ naturalnie, że rozumiem. Nie poznałabym cię, gdybym nie wiedziała, że to ty. Pamiętasz, jak jadłeś kartofle w łupinach, które dla ciebie kradłam od kur?
7— Jadłem! Ależ, pani Haneczko, ja się nimi zażerałem! Uwaga, esesman od tyłu.
8Pani Haneczka sypnęła parę garści zboża z sita zbiegającym się ku niej kurczakom, ale, obejrzawszy się, machnęła lekceważąco:
9— Ach, to tylko nasz szef. Mam go w tym palcu.
10— W takim małym? Strasznie dzielna z pani kobieta. — I z rozmachem walnąłem kluczem w szyny, wybijając na jej cześć melodię: La donna è mobile[6].
11— Ależ, człowieku, nie hałasuj! Może byś jednak naprawdę coś zjadł? Właśnie idę do dworu, to ci przyniosę.
12— Pani Haneczko, najczulej dziękuję. Myślę, że dosyć mnie pani dokarmiała, jak byłem biedny…
13— …ale uczciwy — rzuciła z lekką ironią.
14Kradzież— …a co najmniej niezaradny — odparowałem, jak umiałem. — Ale à propos niezaradności: miałem dla pani dwa piękne mydła z najśliczniejszą, jaka może być, nazwą „Warszawa[7]” i…
15 16— I ukradli jak zwykle. Jak nie miałem nic, to spałem spokojnie. Teraz, żebym nie wiedzieć jak owiązał paczki sznurkami i drutem, zawsze rozwiążą. Parę dni temu zorganizowali[8] mi butelkę miodu, a teraz znów to mydło. Ale biedny będzie złodziej, jak go złapię.
17Pani Haneczka roześmiała się na głos.
18Złodziej— Wyobrażam sobie. Aleś dziecko! Co do mydła, masz się wcale nie martwić, dostałam dziś od Iwana dwa ładne kawałki. Ach, byłabym zapomniała, oddaj ten pakuneczek dla Iwana, to słonina — rzekła, kładąc pod drzewem małe zawiniątko. — A tu patrz, jakie ładne mydła.
19Odwinęła papier dziwnie znajomy. Podszedłem i przyjrzałem się dokładniej: na obu wielkich jak od Schichta[9] kawałkach wytłoczona była kolumna i napis Warszawa.
20Milcząc, oddałem jej zawiniątko.
21 22Spojrzałem na pole ku rozrzuconym grupom pracujących ludzi. W ostatniej, aż koło kartofli, dostrzegłem Iwana: jak pies owczarek naokoło trzody czujnie obchodził swoją grupę ludzi, pokrzykiwał coś, czego z odległości nie było słychać, i wymachiwał wielkim, odartym z kory kijem.
23— Ale biedny będzie złodziej — rzekłem nie spostrzegłszy, że mówię w przestrzeń, bo pani Haneczka odeszła już i tylko z daleka rzuciła mi, odwracając na moment głowę:
24— Obiad, jak zwykle, pod kasztanami.
25 26I począłem znów dzwonić kluczami o szyny i dokręcać zluzowane śruby.
27Pani Haneczka wzbudziła pewną sensację wśród Greków, gdyż przynosi im czasem kartofle.
28— Pani Haneczka gut, extra prima[10]. To twoja madonna[11]?
29— Ależ gdzie madonna! — obruszam się, tłukąc przez pomyłkę kluczem w palec — to znajoma, no, camerade, filos, compris, Greco bandito[12]?
30Jedzenie, Głód— Greco niks bandito. Greco gut[13] człowiek. Ale dlaczego ty nic od niej jeść? Kartofel, patatas[14]?
31— Nie jestem głodny, mam co jeść.
32— Ty niks gut, niks gut — kręci głową stary Grek, tragarz z Salonik, który zna dwanaście języków z południa — my jesteśmy głodni, wiecznie głodni, wiecznie, wiecznie…
33Kościste ramiona przeciągają się. Pod oparszywiałą świerzbem i wrzodami skórą grają dziwnie wyraźnie, jakby oddzielone osobno, mięśnie, uśmiech łagodzi napięte rysy twarzy, ale czającej się gorączki w oczach nie może zagasić.
34— Jak jesteście głodni, to ją poproście. Niech wam przyniesie. A teraz pracujcie, laborando, laborando[15], bo nudno z wami. Idę gdzie indziej.
35Głód, Wojna, Żyd, , Sprawiedliwość, Kara— A właśnie, Tadeusz, że źle zrobiłeś — rzekł, wysuwając się zza innych, stary, gruby Żyd. Oparł łopatę o ziemię i, stanąwszy nade mną, ciągnął: — Przecież i ty byłeś głodny, więc umiesz nas zrozumieć. Nic by ciebie nie kosztowało, żeby tak przyniosła z kubeł kartofli.
36Słowo kubeł przeciągnął długo i marząco.
37— Ty się, Beker, odczep ode mnie ze swoją filozofią i zajmij się lepiej ziemią i łopatą, compris? Ale żebyś wiedział: będziesz zdychał, to cię jeszcze dobiję, rozumiesz? A wiesz, za co?
38 39— Za Poznań[16]. A może to nieprawda, że byłeś Lagerältesterem[17] w żydowskim lagrze[18] pod Poznaniem?
40 41— A zabijałeś ludzi? A wieszałeś ich na słupku za głupią ukradzioną kostkę margaryny albo za bochenek chleba?
42 43— Beker, mówią, że jest na kwarantannie[19] twój syn.
44Ręce Bekera kurczowo ujęły trzon łopaty, a wzrok jego począł uważnie obejmować mój tułów, szyję, głowę.
45— Ty, puść tę łopatę, nie patrz tak bojowo. Może to nieprawda, że to syn kazał ciebie zabić za tamtych z Poznania?
46— Prawda — rzekł głucho. — A drugiego syna powiesiłem w Poznaniu, ale nie za ręce, tylko za szyję, bo ukradł chleb.
47 48Ale Beker, starszy, siwawy Żyd, skłonny nieco do melancholii, był już spokojny i opanowany. Popatrzył na mnie z góry, prawie z pogardą:
49— Jak długo siedzisz w obozie?
50 51— Wiesz, Tadeusz, bardzo ciebie lubię — rzekł niespodziewanie — ale ty głodu to tak naprawdę nie zaznałeś, co?
52 53— Głód jest wtedy prawdziwy, gdy człowiek patrzy na drugiego człowieka jako na obiekt do zjedzenia. Ja już miałem taki głód. Rozumiesz? — A gdy milczałem i tylko od czasu do czasu stukałem kluczem o szyny, i machinalnie oglądałem się na lewo i na prawo, czy nie idzie kapo, ciągnął: — Nasz lager — tam — był mały… Tuż obok drogi. Drogą chodzili ludzie ładnie ubrani, takie kobiety. Na przykład w niedzielę do kościoła. Albo młode pary. A dalej wieś, taka zwykła wieś. Tam ludzie mieli wszystko, o pół kilometra od nas. A myśmy brukiew… człowieku, u nas ludzie żywcem chcieli się zjadać! I co, miałem nie zabijać kucharzy, co za masło kupowali wódkę, a za chleb papierosy? Mój syn kradł, to go też zabiłem. Ja jestem tragarz, to znam życie.
54Przyglądałem mu się ciekawie, jak nowemu człowiekowi.
55— A ty, a ty też tylko twoją porcję jadłeś?
56— To co innego. Ja byłem Lagerältesterem.
57— Uważaj! Laborando, laborando, presto[20]! — wrzasnąłem nagle, zza zakrętu drogi bowiem wynurzył się esesman na rowerze i przejeżdżał obok nas, przyglądając się uważnie. Natychmiast pochyliły się niżej karki, wzniosły się ciężko trzymane w pogotowiu łopaty, uderzył o szyny francuski klucz.
58Esesman zniknął za drzewami, łopaty opadły i znieruchomiały, Grecy zapadali w zwykłe odrętwienie.
59 60Strach— Nie wiem. Do obiadu jeszcze daleko. A wiesz, Beker, powiem ci coś na odchodnym: dziś będzie na lagrze wybiórka[21]. Mam nadzieję, że razem ze swoimi wrzodami pójdziesz do komina.
61— Wybiórka? Skąd wiesz, ze będzie…
62— Cóżeś się tak wystraszył? Będzie, i tyle. Boisz się, co? Nosił wilk… — Uśmiecham się złośliwie, rad z pomysłu, i odchodzę, nucąc modne tango zwane „krematoryjnym”. Puste oczy człowieka, z których nagle uciekła wszelka treść, patrzą nieruchomo przed siebie.
II
63Praca, CmentarzSzyny mojej kolejki ciągną się wzdłuż i wszerz po całym polu. Tu doprowadziłem je jednym końcem do kupy spalonych kości, przywożonych przez auta z „kremo”, a drugi utopiłem w stawie, gdzie ostatecznie kości te lądują, ówdzie wjechałem nimi na górę piasku, który będzie równomiernie rozprowadzony po polu, żeby dać suchy podkład zbyt bagnistej glebie, tam znów położyłem je wzdłuż wału trawiastej ziemi, która pójdzie na piasek. Tory chodzą tak i siak, a tam, gdzie się krzyżują, jest olbrzymia żelazna płyta obrotowa, którą przenosi się raz tu, raz tam.
64Tłum półnagich ludzi otoczył ją, pochylił się i wczepił w nią palce.
65— Hoooch[22], do góry! — wrzasnąłem, dla lepszego efektu podnosząc sugestywnie rękę jak dyrygent. Ludzie szarpnęli raz i drugi, ktoś przewalił się ciężko przez płytę, sam nie mogąc za bardzo ustać na nogach. Skopany przez towarzyszy, wyczołgał się z kręgu i, podnosząc piaskiem i łzami uwalaną twarz znad ziemi, jęknął:
66— Zu schwer, zu schwer…[23] Za ciężkie, kolego, za ciężkie… — Wsadził rozharataną dłoń w usta, ssał chciwie.
67— Do roboty, auf[24]! Wstawaj! Ano jeszcze raz! Hooch! Do góry!
68— Doguri! — zgodnym chórem powtarza tłum, pochyla się jak najniżej, wypina zębate jak u ryb łuki kręgosłupów, wypręża mięśnie tułowia. Ale ręce, przytknięte do płyt, zwisają luźne i bezwładne.
69 70 71Nagle na ten krąg wyprężonych grzbietów, na zgięte karki, na pochylone aż ku ziemi głowy, na sflaczałe ręce posypał się grad uderzeń. Trzon łopaty bębnił o łby, obijał skórę na kościach i głucho stękał po brzuchu. Zakotłowało się naokoło płyty. Okropny wrzask ludzki buchnął nagle i urwał się, a płyta dźwignęła się do góry i, chybocząc się, ciężko zawisła nad głowami ludzi i ruszyła, grożąc w każdej chwili upadkiem.
72— Wy psy — rzucił odchodzącym kapo — ja będę wam ale pomagał.
73Dysząc ciężko, przecierał ręką czerwoną, obrzękłą twarz o żółtych plamach i wodził za nimi roztargnionym, bezmyślnym spojrzeniem, jakby tych ludzi widział po raz pierwszy. Potem zwrócił się do mnie:
74— Ty, kolejarz, gorąco dzisiaj?
75— Gorąco. Kapo, tę płytę trzeba położyć przy trzecim inkubatorze, prawda? A szyny?
76— Poprowadzisz prosto do rowu.
77— Ale tam jest wał ziemi po drodze.
78— To go przekop. Do południa musi być zrobione. A na wieczór zrobisz mi cztery pary noszy. Może się kogoś poniesie na lager. Gorąco dziś, co?
79— Gorąco. Ale, kapo… Dalej, dalej z tą płytą! Do trzeciego domku. Kapo się patrzy!
80 81— Niech kapo przyśle do mnie pipla[25]. Nie mam w kieszeni.
82Kiwa kilkakrotnie głową i odchodzi, kulejąc. Idzie na dwór, na wyżerkę. Ale wiem, że tam mu nic nie dadzą — bije ludzi. Kładziemy płytę. Straszliwym wysiłkiem dociąga się szyny, podważa kilofem, gołymi palcami dokręca się śruby. Głodne, gorączkowe postacie łażą, nieporadne, zgonione, pokrwawione. Słońce wychodzi wysoko na niebo i grzeje coraz dokuczliwiej.
83Strach, Głód, Jedzenie— Która godzina, kolego?
84— Dziesiąta — mówię, nie podnosząc oczu od szyn.
85— Boże, Boże, jeszcze dwie godziny do obiadu. Czy to prawda, że dziś będzie w obozie wybiórka, że pójdziemy do krematorium?
86Już wszyscy wiedzą o wybiórce. Ukradkiem opatrują sobie rany, żeby były czyściejsze i mniejsze, zrywają bandaże, masują mięśnie, spryskują się wodą, żeby być świeższymi i raźniejszymi na wieczór. Walczą o byt ciężko i bohatersko. Innym jest wszystko jedno. Ruszają się, żeby uniknąć bicia, żrą trawę i lepką glinę, aby nie czuć głodu, chodzą osowiali, jeszcze żywe trupy.
87— My wszyscy — krematorium. Ale wszyscy Niemcy będą kaput[26]. Wojna fini[27], wszyscy Niemcy — krematorium. Wszyscy: kobiety, dzieci. Rozumiesz?
88— Rozumiesz, Greco gut. Ale to nieprawda, wybiórki nie będzie, keine Angst[28].
89Praca, JedzeniePrzekopuję wał. Lekka, poręczna łopata „sama” chodzi w dłoniach. Grudy wilgotnej ziemi poddają się łatwo i miękko wylatują w powietrze. Dobrze jest pracować, jak się zjadło na śniadanie ćwierć boczku z chlebem i czosnkiem i zapiło się puszką skondensowanego mleka.
90W skąpym cieniu murowanego inkubatora kucnął Kommandoführer[29], mały, wysuszony esesmanek w rozchełstanej koszuli. Zmęczył się łażeniem wśród kopiących. Umie boleśnie smagać szpicrutą. Wczoraj ciął mnie dwa razy przez plecy.
91— Gleisbauer[30], co tam nowego słychać?
92Śmigam łopatą i przybijam ziemię na wierzchu.
93— Pod Orłem[31] padło trzysta tysięcy bolszewików.
94— To dobrze, nie? Jak myślisz?
95— Pewnie, że dobrze. Bo tam zginęło drugie tyle Niemców. A bolszewicy będą za rok tutaj, jak tak dalej pójdzie.
96— Tak myślisz? — uśmiecha się złośliwie i zadaje sakramentalne pytanie: — Daleko do obiadu?
97Wyciągam zegarek, stary, srebrny grat ze śmiesznymi rzymskimi cyframi. Lubię go, bo jest podobny do zegarka ojca. Kupiłem go za paczkę fig.
98 99Cherlak wstał spod muru i spokojnie wyjął mi go z ręki.
100— Daj mi go. Bardzo mi się podoba.
101— Nie mogę, bo to mój własny, z domu.
102 103Zamachnął się i cisnął zegarek o ścianę. Po czym siada znów w cieniu i podkula nogi. — Gorąco dzisiaj, co?
104Polityka, ŚpiewMilcząc, podnoszę zegarek i zaczynam gwizdać ze złości. Najpierw fox o wesołej Joannie, potem stare tango o Rebece, potem „Warszawiankę”[32] i „Rotę”[33], a wreszcie repertuar z lewej strony.
105Właśnie gwizdałem „Międzynarodówkę”[34], wtórując w myśli — Eto budiet poslednij i rieszitielnyj boj[35], gdy nagle przesłonił mnie wysoki cień i ciężka dłoń spadła mi na kark. Podniosłem głowę i zamarłem. Rozpościerała się nade mną olbrzymia, czerwona, obrzękła twarz, a trzon od łopaty niepokojąco chwiał się w powietrzu. Nieskazitelnie białe pasiaki odcinały się ostro od dalekiej zieleni drzew. Mały czerwony trójkąt z cyferką „3277”, przyszyty do piersi, chwiał się dziwnie i rozrastał się w oczach.
106— Co gwiżdżesz? — spytał kapo, patrząc mi prosto w oczy.
107— To taki bardzo międzynarodowy slogan, panie kapo.
108 109— No… trochę… z rozmaitych stron — dodałem przezornie.
110 111I ochrypłym głosem zaczął śpiewać Rote Fahne[36]. Odrzucił trzon od łopaty, oczy zalśniły mu niespokojnie. Nagle urwał, podniósł kij i pokiwał głową, pół z pogardą, a pół z politowaniem.
112— Żeby to prawdziwy SS słyszał, już byś nie żył. Ale ten…
113Cherlak pod murem śmieje się szeroko i dobrodusznie:
114— I wy to nazywacie katorgą! Trzeba było być jak ja na Kaukazie[37]!
115— Kommandorführer, już zasypaliśmy jeden staw kośćmi ludzkimi, a ile zasypano przedtem, a ile poszło do Wisły[38], tego ani pan, ani ja nie wiemy.
116— Trzymaj pysk, świński psie! — i wstał spod muru, sięgając po upuszczoną szpicrutę.
117 118Rzucam łopatę i znikam za węgłem inkubatora. Z daleka słyszę jeszcze głos kapa, ochrypły i dychawiczny:
119— Tak, tak, to są świńskie psy. Trzeba ich wszystkich wybić do nogi. Ma pan rację, panie Kommandorführerze.
120Rzuciłem na nich nienawistne spojrzenie.
III
121Dworek, Dziecko, Pies, SielankaWychodzimy drogą prowadzącą przez Harmenze. Wysokie kasztany szumią, cień jest jeszcze zieleńszy, ale jakby suchszy. Jak wyschłe liście. Jest to cień południa.
122Po wyjściu na drogę trzeba koniecznie przejść obok malutkiego domku o oknach z zielonymi okiennicami, które w środku mają niezgrabnie wycięte serduszka, i o białych, wpół zesuniętych firaneczkach. Pod oknami pną się delikatne róże o bladym, matowym kolorze, a w skrzyneczkach rosną jakieś dziwne, fioletowe kwiateczki. Na schodach z ganeczkiem oplecionym ciemnozielonym bluszczem bawi się mała dziewczynka z wielkim, mrukliwym psem. Pies, widocznie znudzony, daje się ciągnąć za uszy, tylko przekręca łbem, oganiając się od much. Dziewczynka jest w białej sukieneczce, ma opalone, brązowe ramiona. Pies jest rasy doberman, o brązowym podgardlu, a ta dziewczynka to córka Unterscharführera[39], gospodarza w Harmenze. A ten dworek z różyczkami i firaneczkami to jego dom.
123JedzenieZanim się wyjdzie na drogę, trzeba przebyć parę metrów grząskiego, lepkiego błota, ziemi zmieszanej z trocinami i polewanej odkażającą substancją. To żeby nie przywlec żadnej zarazy na Harmenze. Obchodzę ostrożnie z boku to świństwo i wyłazimy społem na drogę, gdzie rzędem poustawiane stoją kotły z zupą. Przywiózł je samochód z obozu. Każde komando[40] ma swoje kotły, poznaczone kredą. Obchodzę je dookoła. Zdążyliśmy na czas, nikt nam jeszcze nie ukradł. Trzeba samemu spróbować.
124— Pięć naszych, dobrze, zabierać, te dwa rzędy należą do kobiet, nie wolno grandy robić. Aha, jest — monologuję głośno i ciągnę kocioł sąsiedniego komanda, a na jego miejsce podstawiam nasz, o połowę mniejszy, i kreślę nowe znaki kredą.
125— Zabierać! — gromko wołam do Greków, którzy gapią się na proceder pełni zrozumienia.
126— Te, coś kotły zamienił! Czekaj, stój! — wołają tamci, z drugiego komanda, którzy też idą po obiad, tylko się spóźnili.
127— Kto ci zamienił? Trzymaj pysk, człowieku!
128Jedzenie, Rozczarowanie, Przekleństwo, ObcyTamci biegną, ale Grecy, ciągnąc kotły po ziemi, stękając, klnąc po swojemu: „putare”[41] i „porka”[42], popychając i poganiając się wzajemnie, znikają za żerdzią, oddzielającą świat od Harmenze. Przełażę za nimi ostatni, słyszę, jak tamci są już przy kotłach i klną mnie w żywy kamień, a moją familię rozstawiają z uporem po kątach. Ale wszystko jest w porządku: dziś ja, jutro oni, kto pierwszy, ten lepszy. Nasz patriotyzm komandowy nie wychodzi nigdy poza ramy sportu.
129Zupa bulgocze w kotłach. Grecy co parę kroków stawiają kotły na ziemi. Oddychają ciężko, jak ryby wyrzucone na brzeg, i ukradkiem zlizują palcami, cieknącą wąziutkimi strugami spod niedokręconych pokryw, lepką, gorącą maź. Znam jej smak, zmieszany z kurzem, brudem i potem rąk, bo sam te kotły nie tak dawno nosiłem.
130Stawiają kotły i wyczekująco patrzą mi w twarz. Podchodzę uroczyście do środkowego kotła, wolno odkręcam śruby, przez nieskończenie długie pół sekundy trzymam dłoń na pokrywie i — podnoszę. Kilkanaście par oczu gaśnie w zniechęceniu: pokrzywa. Rzadka, biała ciecz chlupie w kotle. Na powierzchni pływają żółte oka margaryny. Ale wszyscy poznają po kolorze, że pod spodem leżą całe, nieposiekane, włókniste łodygi pokrzyw, o zgniłym kolorze i ohydnym zapachu, że zupa do samego dna jest taka sama: woda, woda, woda… Na moment świat ciemnieje w oczach dźwigających ludzi. Kładę pokrywę na kocioł. W milczeniu znosimy kotły na dół.
131PracaWielkim łukiem obchodzę teraz pole ku grupie Iwana, który zdziera nawierzchnię łąki przy kartoflach. Długi rząd ludzi w pasiakach stoi nieruchomo przy czarnym wale ziemi. Od czasu do czasu ruszy się łopata, ktoś przegnie się, zamrze na chwilę w tym ruchu, wyprostuje się z wolna, dźwignie łopatę i zastygnie na długo w półobrocie, w niedokończonym geście, jak zwierzę zwane leniwcem. Za chwilę poruszy się ktoś inny, machnie łopatą i zapadnie tak samo w bezwładne otępienie. Nie pracują rękoma, lecz oczami. Gdy pojawi się na horyzoncie esesman lub kapo albo spod wnęki, gdzie panuje wilgotny cień świeżej ziemi, ciężko wygramoli się dozorca, łopaty szczękają żywiej, choć, póki się da, latają puste, członki poruszają się jak w kinie: śmiesznie, kanciasto.
132Włażę wprost na Iwana. Siedzi w swej wnęce i kozikiem wyrzyna na korze grubego drąga ozdoby: kwadraty, wężyki, serduszka, ukraińskie napisy. Obok klęczał stary, zaufany Grek i pakował coś do jego torby. Zdążyłem jeszcze dostrzec białe, pierzaste skrzydło i czerwoną głowę gęsi, dziwnie wygiętą na grzbiet, gdy Iwan, zobaczywszy mnie, rzucił na worek marynarkę. Słonina przemiękła mi w kieszeni i mam brzydką plamę na spodniach.
133— Od pani Haneczki — rzekłem krótko.
134— Nie mówiła nic? Miała przynieść jajka?
135— Kazała ci podziękować za mydło. Bardzo się jej podobało.
136— To horoszo[43]. Ja je wczoraj kupił od Żyda z Kanady[44]. Dałem trzy jajka.
137Iwan rozwija słoninę. Jest wymiętoszona, rozparzona i żółta. Mdło mi się robi na jej widok, może dlatego, że zbyt wiele boczku zjadłem z rana i jeszcze mi się odbija.
138Konflikt— O blad'[45]! Za takie dwa kawałki tylko tyle dała? Ciasta ci nie dała? — Iwan patrzy na mnie podejrzliwie.
139— A wiesz, Iwan, rzeczywiśde dała ci za mało. Widziałem to mydło.
140— Widziałeś je? — Iwan poruszył się niespokojnie we wnęce. — Trzeba iść ludzi pognać do roboty.
141— Widziałem. I za mało ci dała. Więcej ci się należy. Zwłaszcza ode mnie. Postaram ci się oddać. — Chwilę patrzymy sobie twardo w oczy.
IV
142Nad samym rowem wyrósł tatarak, a po drugiej stronie, gdzie stoi głupi, wąsaty post[46] z paru trójkątami wysłużonych lat na ramieniu, rosną maliny o bladych, jakby zakurzonych liściach. Dnem rowu biegnie mętna woda, panoszą się w niej jakieś zielone, oślizgłe dziwotwory, czasem ze szlamem wygarnie się czarnego, wijącego się węgorza. Grecy zjadają go na surowo.
143Rozkraczam się nad rowem i łopatą powoli przesuwam po dnie. Stoję ostrożnie, by nie zamoczyć butów. Post podchodzi bliżej, przygląda się w milczeniu.
144 145— Grobla, a potem oczyścimy rów, panie post.
146Interes, Jedzenie, Chleb— Skąd masz takie ładne buty?
147Buty mam istotnie ładne: na podwójnej podeszwie, ręcznie szytej, półbuty bardzo wymyślnie na modę węgierską dziurkowane. Przynieśli mi je przyjaciele z rampy[47].
148— Dostałem w obozie razem z tą koszulą — odrzekłem, wskazując mu na jedwabną koszulę, za którą dałem chyba z kilo pomidorów.
149— Takie buty dają u was? Patrz, w jakich ja chodzę.
150Pokazuje mi buty zmarszczone i popękane. Na nosie prawego łata. Kiwam w zrozumieniu głową.
151— A nie sprzedałbyś mi tych swoich butów?
152Podniosłem na niego wzrok pełen bezgranicznego zdziwienia.
153— Jakże ja mogę sprzedać panu własność obozu? Jakże ja mogę?
154Post opiera karabin o ławkę i podchodzi bliżej do mnie, przechylając się nad wodą, która odbija jego postać. Sięgnąłem łopatą i zmąciłem obraz.
155— Wszystko wolno, jak nikt nie widzi. Dostaniesz chleba, mam w chlebaku.
156Chleba dostałem w tym tygodniu szesnaście bochenków z Warszawy. Poza tym za takie buty pół litra wódki murowane. Uśmiecham się więc wyrozumiale.
157— Dziękuję, dostajemy w obozie takie porcje, że nie jestem głodny. Chleba i słoniny mam dosyć. Ale jeśli pan post ma chleba za dużo, to niech da tym Żydom, którzy pracują tam, przy wale. O, ten, co nosi darń — rzekłem, wskazując na małego, chudego Żydka o kaprawych, załzawionych oczach — to bardzo porządny chłopak. Zresztą te buty nie są dobre, zelówka się odrywa. — W zelówce istotnie jest szpara: chowa się tam czasem parę dolarów, czasem parę marek, czasem jakiś list. Post zagryza wargi i patrzy na mnie ze ściągniętymi brwiami.
158 159— Szedłem ulicą, była łapanka. Złapali, zamknęli i przywieźli. Zupełnie niewinnie.
160 161— O, nieprawda, nie wszyscy. Mego przyjaciela aresztowali za to, że fałszywie śpiewał, rozumie pan post, falsch gesungen[48].
162Łopata, którą bez przerwy poruszam po dnie mulastego rowu, zaczepiła się o coś twardego. Szarpię: drut. Klnę brzydko pod nosem, a post, ogłupiały, patrzy na mnie.
163— Was[49], falsch gesungen?
164Polityka, Ironia— O, to cała historia. Raz w Warszawie, gdy podczas nabożeństwa śpiewano pieśni kościelne, mój przyjaciel zaczął śpiewać hymn narodowy. A że śpiewał bardzo fałszywie, więc go zamknęli. I powiedzieli, że dotąd nie wypuszczą, aż się nauczy nut. Bili go nawet, ale nic z tego, będzie pewnie siedział aż do końca wojny, bo jest zupełnie niemuzykalny. Raz nawet pomylił marsz niemiecki z marszem Chopina[50].
165Post syknął coś i odszedł w stronę ławki. Usiadł, podniósł w zadumie karabin i, bawiąc się zamkiem, zarepetował. Podniósł głowę, jak by coś sobie przypominając.
166— Ty, warszawiak, chodź, dam ci chleb, oddasz go Żydom — rzekł, sięgając po torbę.
167Uśmiecham się najprzyjemniej, jak tylko umiem.
168Po tamtej stronie rowu ciągnie się linia wart i postom wolno strzelać do ludzi. Za łebek dostają trzy dni urlopu i pięć marek.
169— Niestety, nie wolno nam tam chodzić. Ale jeśli pan post chce, to proszę rzucić chleb, ja naprawdę złapię.
170Staję w wyczekującej pozycji, ale post odkłada nagle torbę na ziemię, zrywa się i melduje przechodzącemu dowódcy warty, że „wszystko bez szczególnych wydarzeń”.
171PracaJanek, który pracuje obok mnie, takie miłe dziecko Warszawy, które nic z obozu nie rozumie i chyba do końca nie zrozumie, wygarnia pracowicie szlam, układając go równo i starannie po drugiej stronie, prawie wprost pod nogi posta. Dowódca warty podszedł bliżej i popatrzył na nas tak, jak się patrzy na parę koni, które ciągną wóz, albo na pasące się bydło. Janek uśmiecha się szeroko w jego stronę i kiwa porozumiewawczo głową.
172— Rów oczyszczamy, panie Rottenführer[51], bardzo dużo błota.
173Rottenführer ocknął się i spojrzał na mówiącego więźnia ze zdziwieniem takim, jak patrzy się na pociągowego konia, który nagle przemówi, albo na pasącą się krowę, która zacznie śpiewać modne tango.
174— Chodź no tu — rzekł do niego.
175Janek odłożył łopatę, przeskoczył rów i podszedł. Wtedy Rottenführer podniósł rękę i trzasnął go z całej siły w twarz. Janek potoczył się, chwycił się krzaków malin i wjechał do szlamu. Zabulgotała woda, ja zakrztusiłem się śmiechem. Rottenführer zaś rzekł:
176— G… mnie obchodzi, co ty tu robisz nad rowem! Możesz nic nie robić. Ale jak mówisz do esesmana, to masz czapkę zdjąć ze łba i opuścić ręce. — Rottenführer odszedł. Pomogłem Jankowi wyleźć z błota.
177— Ale za co ja dostałem, za co, za co? — spytał zdumiony, nic nierozumiejący.
178— Nie pchaj się na ochotnika — odrzekłem — a teraz się oczyść.
179JedzenieKończymy właśnie szlamowanie rowu, gdy nadszedł pipel od kapa. Sięgam po chlebak, przekładam bochenek chleba, słoninę i cebulę. Wyciągam cytrynę. Post z drugiej strony przygląda się milcząco.
180— Pipel, chodź tu. Mam. Wiesz dla kogo.
181— Dobra, Tadek. Słuchaj, nie masz co do jedzenia? Ale wiesz, coś słodkiego. Albo jajek. Nie, nie, ja nie jestem głodny, jadłem na dworze. Dostałem od pani Haneczki trochę jajecznicy. Morowa kobieta! Tylko chciałaby wszystko wiedzieć o Iwanie. Ale wiesz, jak kapo pójdzie na dwór, to mu nic nie dają.
182— Niech nie bije ludzi, to mu dadzą.
183 184— Od czego jesteś, pipel? Nie umiesz organizować. Przypatrz się, jak tu niektórzy gęsi łapią i wieczorem smażą w bloku, a twój kapo zupę je. Smakowały mu wczorajsze pokrzywy?
185Pipel patrzy na mnie badawczo. Jest to młody, ale bardzo sprytny chłopak. Niemiec, był w wojsku, choć ma dopiero szesnaście lat. Szmuglował.
186— Tadek, mów od razu, przecie się rozumiemy. Na kogo chcesz mnie napuścić?
187— Na nikogo. Ale przypatrz się dobrze gęsiom.
188— A wiesz, że wczoraj znowu zginęła jedna gęś, a Unterscharführer zbił kapę po pysku i zabrał mu ze złości zegarek? No, idę i popatrzę.
189Głód, Jedzenie, Kondycja ludzkaIdziemy razem, bo jest już przerwa na obiad. Gwiżdżą przeraźliwie od strony kotłów i machają rękoma. Jak kto stoi, rzuca narzędzia. Łopaty sterczą na wałach. Z całego pola idą powoli ku kotłom zmęczeni ludzie, chcąc przeciągnąć błogą chwilę przedobiedną, głód, który zaraz będą nasycać. Spóźniona, ciągnie za wszystkimi grupa Iwana. Iwan zatrzymał się nad rowem przy „moim” poście i rozmawia z nim długo. Post pokazuje ramieniem. Iwan kiwa głową. Wrzaski i nawoływania przynagliły go do pośpiechu. Przechodząc koło mnie, rzuca:
190— Zdaje się, że dziś nic nie upolujesz.
191— Dzień się jeszcze nie skończył — odparłem.
192Rzuca mi z ukosa złośliwe i wyzywające spojrzenie.
V
193JedzenieW pustym inkubatorze pipel rozstawia naczynia, wyciera stołki i nakrywa stół do obiadu. Pisarz komanda, grecki lingwista, kurczy się w kącie, żeby wydać się jak najmniejszym i najbardziej niepozornym. Przez wywalone drzwi widać jego twarz koloru gotowanego raka, o oczach wodnistych jak żabi skrzek. Na dworze, na placyku otoczonym naokoło wysokim wałem ziemi, posadzono więźniów. Siedli tak, jak stali, po pięciu, szeregami i w grupach. Siedzą ze skrzyżowanymi nogami, wyprostowani, ręce opuszczone są do bioder. Podczas wydawania obiadu nie wolno im się ruszyć. Później będą mogli przegiąć się w tył i położyć się na kolanach towarzysza, ale biada, jeśli złamią szyk szeregów. Z boku, w cieniu nasypu, niedbale siedzą esesmani, maszynowe pistolety położywszy nonszalancko na kolanach, wyciągają z toreb i chlebaków chleb, smarują uważnie margaryną, jedzą powoli i odświętnie. Do jednego przysiadł się Rubin, Żyd z Kanady, i cicho z nimi rozmawia. Załatwia interes — dla siebie i dla kapy. Sam kapo, olbrzymi i czerwony, stoi przy kotle.
194Biegamy z miskami w ręku niczym najwytrawniejsi kelnerzy. W całkowitym milczeniu podajemy zupę, w całkowitym milczeniu wyrywamy przemocą menażki z rąk, które chcą coś z pustego dna jeszcze wygrzebać, jeszcze przedłużyć chwilę jedzenia, jeszcze raz oblizać miskę, ukradkiem przeciągnąć palcem po dnie. Kapo odskoczył od kotła, wpadł w szeregi: dojrzał. Kopniakiem w twarz obala liżącego miskę, kopie raz i drugi w podbrzusze i odchodzi, depcząc po kolanach i rękach, ale ostrożnie, omijając jedzących.
195Jedzenie, Kondycja ludzkaWszystkie oczy patrzą z wysiłkiem w twarz kapy. Jeszcze dwa kotły: dolewka. Co dzień kapo rozkoszuje się tą chwilą. Za dziesięć lat obozu należy mu się ta pełnia władzy nad ludźmi. Końcem chochli wskazuje, kto zasłużył na dolewkę: nie pomyli się nigdy. Dolewkę dostaje lepiej pracujący, silniejszy, zdrowszy. Chory, osłabiony, wyschły człowiek nie ma prawa do drugiej miski wody z pokrzywą. Nie wolno marnować pokarmu dla ludzi, którzy niedługo pójdą do komina.
196Vorarbeiterom[52] należą się z urzędu dwie pełne miski zupy z kartoflami i mięsem, wygrzebanej z dna kotła. Z miską w ręku oglądam się, niezdecydowany, czuję na sobie czyjś uporczywy wzrok. W pierwszym rzędzie siedzi Beker, wyłupiaste oczy utkwił pożądliwie w zupie.
197— Masz, zjedz, może to ci nareszcie zaszkodzi.
198W milczeniu chwyta miskę z rąk i zaczyna łapczywie jeść.
199— A miskę postaw koło siebie, żeby pipel pozbierał, bo dostaniesz od kapy w mordę.
200Drugą miskę oddaję Andrzejowi. Przyniesie mi za to jabłek. Pracuje w sadzie.
201— Rubin, co post mówił? — pytam półgłosem, mijając go, aby pójść do cienia.
202— Post mówi, że Kijów zajęli — odpowiada cicho.
203Zatrzymuję się zdziwiony. Kiwa mi niecierpliwie ręką. Odchodzę w cień, podkładam pod siebie marynarkę, aby nie pobrudzić jedwabnej koszulki, układam się wygodnie do snu. Odpoczywamy, jak kogo na to stać.
204Kapo poszedł do inkubatora i po zjedzeniu dwóch misek zupy zasnął. Wtedy pipel wyciągnął z kieszeni kawał gotowanego mięsa, pokroił go na chlebie i począł jeść ostentacyjnie na oczach głodnego tłumu, zagryzając mięso cebulą jak jabłkiem. Ludzie porozkładali się w ciasnych szeregach jeden za drugim i, zakrywszy głowę marynarkami, zapadli w ciężki, niespokojny sen. My leżymy w cieniu. Naprzeciw rozłożyło się komando dziewcząt w białych chusteczkach. Z daleka pokrzykują coś do nas i na migi układają całe historie. Ten i ów kiwa porozumiewawczo. Kobieta, Okrucieństwo, KaraJedna z dziewcząt klęczy całkiem z boku, a w wyprostowanych nad głową rękach trzyma belkę, wielką i ciężką. Co chwila esesman, pilnujący komanda, popuszcza smyczę psa. Pies rwie się do jej twarzy, ujadając wściekle.
205— Złodziejka? — domyślam się leniwie.
206— Nie. Złapali ją w kukurydzy z Petrem. Petro uciekł — odrzekł Andrzej.
207 208— Wytrzyma. To twarda dziewka.
209Nie wytrzymała. Ugięła ręce, rzuciła belkę i upadła na ziemię, głośno zanosząc się płaczem. Andrzej odwrócił się i spojrzał na mnie.
210— Nie masz, Tadek, papierosa? Szkoda, ot życie!
211Po czym owinął głowę w marynarkę, wyciągnął się wygodniej i zasnął. Układałem się i ja do snu, gdy szarpnął mnie pipel:
212— Kapo cię woła. Uważaj, bo zły.
213Kapo obudził się, ma czerwone oczy. Przeciera je i patrzy nieruchomo w przestrzeń.
214— Ty — dotknął mi grożąco palcem piersi — dlaczego oddałeś zupę?
215 216 217 218Kiwa głową niedowierzająco. Porusza ogromnymi żuchwami jak krowa, żująca pokarm.
219— Jutro w ogóle zupy nie dostaniesz. Dostaną ci, co nic innego nie mają do jedzenia. Rozumiesz?
220 221— Dlaczego nie zrobiłeś czterech trag[53], jak ci kazałem? Zapomniałeś?
222— Nie miałem czasu. Kapo widział, co robiłem przed południem.
223— Zrobisz je po południu. I uważaj, żebyś sam na nich nie leżał. Ja ci to mogę zrobić.
224 225Dopiero teraz spojrzał na mnie. Utkwił we mnie martwy, pusty wzrok człowieka wyrwanego z głębokiego zamyślenia.
226— Czego ty tu chcesz? — zapytał.
VI
227Spod kasztanów doszedł mnie zdławiony krzyk człowieka. Zbieram klucze i zakrętki, układam tragi jedną na drugiej, rzucam Jankowi:
228— Janek, weź skrzynkę, bo się mamusia będzie gniewała — i podchodzę w stronę drogi.
229ZłodziejNa ziemi leżał Beker, charczał i pluł krwią, a Iwan kopał go, gdzie popadło: w mordę, w brzuch, w podbrzusze…
230— Patrz, co ten hadiuka[54] zrobił! Cały obiad ci wyżarł! Złodziej przeklęty!
231Na ziemi leży menażka pani Haneczki z resztą kaszy. Beker jest cały umazany w kaszy.
232— Wsadziłem mu ryło do menażki — rzekł, ciężko dysząc, Iwan. — Dokończ go, bo muszę iść.
233— Umyj menażkę — rzekłem do Bekera — i postaw pod drzewem. Uważaj, żeby cię kapo nie złapał. Właśnie zrobiłem czworo noszy. Wiesz, co to znaczy?
234Na drodze Andrzej ćwiczy dwóch Żydów. Nie umieli maszerować, kapo połamał im na łbach dwa kije i zapowiedział, że się muszą nauczyć. Andrzej przywiązał im po kiju do nogi i tłumaczy, jak może: „czortowe wy dieti, taj dywyś, ce lewa, a ce prawa, links, links”[55]. Grecy otwierają szeroko oczy i maszerują w koło, ze strachu szurając nogami po ziemi. Ogromny tuman kurzu wzbija się wysoko w górę. Koło rowu, gdzie stoi post, ten od butów, pracują nasi chłopcy, „planują” ziemię, delikatnie ubijając ją i głaszcząc łopatami, jakby była ciastem. Wrzeszczą, gdy idą na przełaj, zostawiając głębokie ślady.
235Polityka, Strach, Wojna— Tadek, co słychać?
236 237 238 239Tak drąc się na cały głos, omijam ich z boku i idę wzdłuż rowu. Nagle słyszę za sobą wołanie:
240— Halt, halt, du Warschauer![56] — I za chwilę niespodziewanie po polsku: — Stój, stój!
241Po drugiej stronie rowu dobiega do mnie pędem „mój post”, karabin pochylił jak do szturmu. Jest bardzo podniecony. — Stój, stój!
242Stoję. Post przedziera się przez krzaki jeżyn, repetuje karabin.
243— Coś ty teraz mówił? O Kijowie? Wy tu plotki polityczne rozpuszczacie! Wy tu tajną organizację macie! Numer, numer, podaj swój numer!
244Dygocąc ze złości i wzburzenia, wyciąga świstek papieru, długo szuka ołówka. Uczułem, jak ze mnie coś odpływa, ale trochę ochłonąłem.
245— Przepraszam, pan post nie zrozumiał. Pan post słabo po polsku rozumie. Ja mówiłem o kijach, które Andrzej przywiązał Żydom na drodze. I że to jest bardzo śmieszne. — „Tak, tak, panie post, właśnie to on mówił” — potwierdza zgodny chór.
246Post zamierzył się karabinem, jak by chciał mnie sięgnąć kolbą przez rów.
247— Ty jesteś ale zwariowany! Ja jeszcze dzisiaj zamelduję na polityczny! Numer, numer!
248— Sto dziewiętnaście, sto dzie…
249 250 251Wyciągam ramię z wytatuowanym numerem i jestem pewien, że z daleka nie widzi.
252 253— Nie wolno mi. Może post robić meldunek, ale ja nie jestem „biały Wańka”.
254„Biały Wańka” parę dni temu wlazł na brzozę, rosnącą na linii postów, żeby naciąć gałęzi na miotły. Za miotły można dostać w obozie chleb lub zupę. Post złożył się i strzelił, kula przeszła na ukos przez pierś i wyszła tyłem przez kark. Przynieśliśmy chłopca do obozu. Odchodzę zły, ale tuż za węgłem dogania mnie Rubin.
255— Tadek, cóżeś ty zrobił? I co to będzie?
256 257— Przecież ty wszystko powiesz, że to ja… Oj, coś ty najlepszego zrobił. Jak można tak głośno krzyczeć? Ty mnie zniszczyć chcesz.
258— Czego ty się boisz? U nas nie sypią.
259Interes, Strach— Ja wiem i ty wiesz, ale sicher ist sicher[57]. Pewne jest pewne. Ty, a może dasz te buty dla posta? On się na pewno zgodzi. Nu, ja spróbuję z nim pogadać. Niech mnie to kosztuje. Ja z nim handlowałem.
260— A to świetnie, powie się i o tym.
261— Tadek, ja czarno widzę przed nami. Ty daj buty, a ja z nim obgadam. To morowy chłop.
262— Tylko za długo żyje. Butów nie dam, bo mi szkoda. Ale mam zegarek. Nie chodzi i ma pęknięte szkło, ale od czego ty jesteś. Zresztą, daj swój, nic cię nie kosztował.
263 264Rubin chowa zegarek, słyszę z daleka:
265 266Biegnę na przełaj przez pole. Oczy kapy nabrały złowieszczego wyrazu, a w kącikach ust pojawiła się piana. Ręce, olbrzymie goryle ręce, kołyszą się miarowo, a palce nerwowo się kurczą:
267 268— Kapo przecież widział. Kapo wszystko widzi. Dałem mu zegarek.
269— Coo? — Ręce powoli poczęły się podnosić ku mojemu gardłu.
270Skamieniałem ze strachu. Bez najmniejszego ruchu (to dzikie zwierzę — przemknęło mi przez myśl), nie spuszczając z niego oczu, wypaliłem jednym tchem:
271— Dałem zegarek, bo post chce mi robić meldung[58] na polityczny za to, że prowadzę tajną robotę.
272Ręce kapo rozprężyły się z wolna i opadły wzdłuż boków. Szczęka zwisła lekko jak u psa, któremu jest zbyt gorąco. Słuchając opowiadania, niezdecydowanie macha trzonkiem od łopaty.
273— Idź do roboty — zdaje się, że ciebie dziś poniosą do obozu.
274W tej chwili czyni błyskawiczny ruch, podrywa się na baczność i ściąga czapkę z głowy. Odskakuję, uderzony z tyłu rowerem. Zrywam czapkę. Unterscharführer, gospodarz z Harmenze, zeskakuje z roweru, czerwony ze zdenerwowania:
275— Co się tu dzieje na tym zwariowanym komandzie? Dlaczego ci ludzie chodzą tam z poprzywiązywanymi kijami? To jest czas pracy!
276 277— Jak nie umieją, to ich zabić. A wie pan, że znowu zginęła gęś?
278— Czego stoisz jak głupi pies? — wrzasnął kapo na mnie. — Andrej ma zrobić z nimi porządek. Los![59]
279 280Okrucieństwo, Śmierć— Andrej, konczaj[60] ich! Kapo kazał!
281Andrzej chwycił kij i uderzył na odlew. Grek zasłonił się ręką, zaskowyczał i upadł. Andrzej położył mu kij na gardle, stanął na kiju i zakołysał się.
282Odszedłem prędko w swoją stronę.
283Z daleka widzę, jak kapo z esesmanem idą do mego posta i długo z nim gadają. Kapo gestykuluje gwałtownie trzonkiem łopaty. Czapkę ma nasadzoną na łbie. Gdy odeszli, podszedł do posta Rubin. Post wstał z ławki, zbliżył się nad rów, wreszcie wszedł na groblę. Po chwili Rubin kiwa na mnie.
284— Podziękuj panu postowi, że ci nie zrobi meldunku.
285 286Strach, Kondycja ludzkaDziękuję i odchodzę w stronę warsztatu. Stary Grek, ten od Iwana, zatrzymuje mnie po drodze.
287— Camerade[61], camerade, ten esesman to z obozu, prawda?
288 289— To dziś już naprawdę będzie wybiórka?
290I w dziwnej egzaltacji siwy, wysuszony Grek, kupiec z Salonik, odrzuca łopatę i podnosi ręce do góry:
291— Nous sommes les hommes misérables. O Dieu, Dieu![62]
292Blade, niebieskie oczy patrzą w niebo, które jest tak samo niebieskie i blade.
VII
293Podnosimy wagonik. Naładowany do pełna piaskiem, wykoleił się na samej „scheibie”[63]. Cztery pary wychudłych ramion pchają wóz raz do przodu, raz do tyłu, huśtają. Rozkołysali, podnieśli przednią parę kół, wstawili na szyny. Podkładamy kołek, lora[64] już, już włazi na szyny, nagle puszczamy ją i wyprostowujemy się.
294— Zbiórka! — drę się i gwiżdżę z daleka.
295Lora bezwładnie opada i kołami zarywa się w ziemię. Ktoś odrzuca niepotrzebny drąg, wysypujemy piasek z lory wprost na „scheibę”. I tak się jutro sprzątnie.
296StrachIdziemy na „antreten”[65]. Dopiero po chwili orientujemy się, że przecież za wcześnie. Słońce stoi jeszcze wysoko. Do czuba drzewa, o które opiera się nosem w porze zbiórki, jest jeszcze kawał drogi. Najwyżej trzecia. Twarze ludzkie są niespokojne i pytające. Stajemy w piątkach, równamy, dociągamy torby i pasy.
297 298Od strony dworu idą esesmani i te nasze posty. Obstawiają nas wokoło. Stoimy. Na końcu komanda nosze z dwoma trupami.
299Na drodze uczynił się większy ruch niż zwykle. Ludzie z Harmenz chodzą tu i tam, zaniepokojeni naszym wczesnym odejściem. Ale dla starych „lagrowców”[66] rzecz jest jasna: w lagrze będzie naprawdę wybiórka.
300Parę razy mignęła jasna chusteczka pani Haneczki.
301Kobieta zwraca ku nam pytające oczy. Stawia koszyk na ziemi i opiera się o stodołę, patrzy. Idę za jej wzrokiem. Patrzy niespokojnie na Iwana.
302Zaraz za esesmanami nadszedł kapo i cherlak Kommandoführer.
303— Rozstąpić się i podnieść ręce do góry — rzekł kapo.
304Wtedy wszyscy zrozumieli: rewizja. Rozpinamy kurtki, otwieramy torby. Esesman jest wprawny i szybki. Przejeżdża rękoma po ciele, sięga do torby. Obok reszty chleba, paru cebul i jakiejś zestarzałej słoniny — jabłka, niewątpliwie z sadu.
305 306 307 308Przez chwilę patrzy mi ironicznie w oczy.
309— Te same jabłka jadłem dzisiaj po obiedzie.
310Wypaproszają z kieszeni kawały słoneczników, kaczany kukurydzy, ziele, szczaw, jabłka, raz po raz podrywa się krótki ludzki wrzask: biją.
311Nagle Unterscharführer wszedł w sam środek szeregu i wyciągnął na bok starego Greka z dużą, wypchaną torbą.
312 313Trzęsącymi się rękoma Grek otworzył torbę. Unterscharführer zajrzał do środka i zawołał kapa:
314 315I wyciągnął z torby gęś o olbrzymich, rozłożystych skrzydłach.
316Pipel, który też podbiegł do worka, krzyknął tryumfująco do kapy:
317 318 319— Nie bij — rzekł, wstrzymując mu rękę, esesman.
320Wyciągnął z pochwy rewolwer i zwrócił się wprost do Greka, wymownie gestykulując bronią.
321— Skąd to masz? Jak nie odpowiesz, to cię zastrzelę. — Grek milczał. Esesman podniósł pistolet. Spojrzałem na Iwana. Był zupełnie blady. Spojrzenia nasze spotkały się. Zacisnął usta i wystąpił z szeregu. Podszedł do esesmana, zdjął czapkę i rzekł:
322 323Wszystkie spojrzenia zawisły na Iwanie. Unterscharführer wolno podniósł pejcz i ciął go po twarzy raz, drugi, trzeci. Potem zaczął bić po głowie. Pejcz świszczał, twarz więźnia pokryła się krwawymi pręgami, ale Iwan nie padał. Stał z czapką w ręce, wyprostowany, z rękoma wzdłuż bioder. Nie uchylał głowy, chwiał się tylko całym ciałem.
324Unterscharführer opuścił rękę.
325— Zapisać mu numer i złożyć meldunek. Komando — odmarsz.
326Odchodzimy równym, wojskowym krokiem. Zostaje za nami kupa słoneczników, kępy ziela, szmaty i torby, pogniecione jabłka, a za tym wszystkim leży wielka gęś o czerwonym łbie i rozłożystych białych skrzydłach. Na końcu komanda idzie Iwan, niepodtrzymywany przez nikogo. Za nim na noszach niosą dwa trupy, przykryte gałęziami.
327Gdy przechodziliśmy koło pani Haneczki, zwróciłem głowę w jej stronę. Stała blada i wyprostowana, z rękoma przyciśniętymi do piersi. Wargi jej drżały nerwowo. Podniosła wzrok i spojrzała na mnie. Wtedy zobaczyłem, że jej duże czarne oczy pełne były łez.
328Po apelu wpędzili nas na blok. Leżymy na pryczy, wyglądamy przez szpary i czekamy na koniec wybiórki.
329— Czuję się, jak bym zawinił w tej całej wybiórce. Ten dziwny fatalizm słów. W tym przeklętym Oświęcimiu[67] nawet złe słowo ma moc stawania się.
330— Nie przejmuj się — odrzekł Kazik — daj lepiej coś do tego pasztetu.
331 332 333Odsunąłem przygotowane kanapki.
334 335Na dworze kończą wybiórkę. Lekarz-esesman, zabrawszy liczbę i numery zapisanych, odchodzi do następnego bloku. Kazik zabiera się do odejścia.
336— Idę kupić papierosów. Ale wiesz, Tadek, jesteś frajer, bo jakby mi kto kaszę wyjadł, to bym go zbił na marmoladę.
337W tej chwili na krawędzi buksy[68] wylazła z dołu jakaś siwa, ogromna czaszka i spojrzały na nas zażenowane, mrugające oczy. Potem ukazała się twarz Bekera, zmięta i jeszcze bardziej postarzała.
338— Tadek, ja mam do ciebie prośbę.
339— Gadaj — rzekłem, przechylając się ku niemu.
340 341Pochyliłem się jeszcze niżej i zajrzałem mu z bliska w oczy: były spokojne i puste.
342— Tadek, ale ja byłem tyle czasu taki głodny. Daj mi coś zjeść. Na ten ostatni wieczór.
343Kazik uderzył mnie dłonią po kolanie.
344 345 346— Te, Żyd, właź tu na buksę i zażeraj. Jak się nażresz, to resztę zabierz ze sobą do komina. Właź na buksę. Ja tu nie śpię, to możesz mieć wszy.
347— Tadek — chwycił mnie za ramię — chodź. Mam na bloku świetną szarlotkę, wprost od mamy.
348Złażąc z buksy, trącił mnie ramieniem.
349 350Spojrzałem na Bekera. Miał przymknięte powieki i jak ślepiec próżno szukał dłonią deski, żeby wleźć na górę.
Przypisy
Harmenze a. Harmense — podobóz, w którym do stawu rybnego więźniowie zsypywali popiół ze zwłok palonych w krematoriach. Podobóz Harmense powstał na terenie dawnej wsi Harmęże. [przypis edytorski]
kapo — w gwarze obozowej: więzień, pełniący funkcję dozorcy pozostałych więźniów. [przypis edytorski]
La donna è mobile — (wł. Kobieta jest zmienna), aria z opery Rigoletto Giuseppe Verdiego (1813–1901). [przypis edytorski]
gut, extra prima — dobra, super pierwszorzędna (niektórzy więźniowie z południa Europy posługują się specyficzną mieszanką języków romańskich, niekiedy z drobnymi naleciałościami niemieckimi; uwaga ta odnosi się do niemal wszystkich dialogów „greckich”). [przypis edytorski]
camerade, filos, compris, Greco bandito — koleżanka, przyjaciele, rozumiesz, grecki bandyto. [przypis edytorski]
Poznań — miasto na prawach powiatu w zach. Polsce, stolica województwa wielkopolskiego. [przypis edytorski]
kwarantanna — w gwarze obozowej: okres pobytu w obozie bezpośrednio po przybyciu, w czasie którego eliminowano więźniów chorych na choroby zakaźne i niezdolnych do pracy; kwarantannę organizowano w izolowanych blokach. [przypis edytorski]
wybiórka a. selekcja — w gwarze obozowej: wybieranie spośród chorych lub inwalidów kandydatów do zagazowania. [przypis edytorski]
Orzeł — miasto w zach. części Rosji, nad rzeką Oką; w czasie II wojny miejsce ciężkich walk między Rosjanami i Niemcami. [przypis edytorski]
Warszawianka a. Warszawianka 1905 — polska pieśń socjalistyczna, powstała w 1879 roku. [przypis edytorski]
Eto budiet poslednij i rieszitielnyj boj (ros.) — To będzie ostatni i decydujący bój. [przypis edytorski]
Rote Fahne — (wł. Bandiera Rossa), powstała we Włoszech jedna z najsłynniejszych pieśni ruchu robotniczego, której tekst zmodyfikowano po dojściu Mussoliniego do władzy. [przypis edytorski]
Kaukaz — łańcuch górski na pograniczu płd.-wsch. Europy i płd.-zach. Azji; także region geograficzny wokół gór Kaukaz. [przypis edytorski]
komando — w gwarze obozowej: w obozie koncentracyjnym grupa więźniów, wykonujących pracę przymusową. [przypis edytorski]
Kanada — w gwarze obozowej: grupa więźniów przebywających w obozie dłuższy czas, zajmujących się rozładunkami transportów, uważana za uprzywilejowaną. [przypis edytorski]
post — w gwarze obozowej: esesman, pilnujący więźniów przy pracy lub pełniący wartę na wieży strażniczej. [przypis edytorski]
rampa — w gwarze obozowej: miejsce przywożenia i wywożenia transportów więźniów, a także ich selekcji. [przypis edytorski]
Rottenführer (niem.) — stopień przyznawany członkom SS i SA, zasłużonym dla organizacji, ale nieposiadającym odpowiedniego przeszkolenia politycznego lub wojskowego, aby zostać podoficerem; stopień Rottenführera był odpowiednikiem kaprala w armii. [przypis edytorski]
czortowe wy dieti, taj dywyś, ce lewa, a ce prawa, links, links — diabelski pomiocie, no i patrzcie, lewa, prawa, lewa, lewa. [przypis edytorski]
Nous sommes les hommes misérables. O Dieu, Dieu! (fr.) — Jesteśmy nieszczęśnikami. O Boże, Boże! [przypis edytorski]
scheiba (z niem.) — tu: płytka metalowa z otworem, podkładana pod główkę śruby lub pod nakrętkę. [przypis edytorski]
Oświęcim — miasto w województwie małopolskim, siedziba władz powiatu oświęcimskiego; w latach 1940–1945 działał tutaj zespół niemieckich nazistowskich obozów koncentracyjnych. [przypis edytorski]