Spis treści
- Artysta: 1 2 3 4 5
- Burza: 1 2
- Erotyzm: 1 2 3
- Góry: 1
- Handel: 1 2 3 4 5
- Kaleka: 1 2 3
- Kawiarnia: 1
- Kobieta: 1 2 3 4
- Kondycja ludzka: 1
- Mężczyzna: 1
- Miasto: 1 2 3 4 5 6 7 8 9
- Miłość: 1
- Morze: 1
- Natura: 1 2
- Noc: 1 2
- Pozory: 1
- Robak: 1
- Rośliny: 1
- Rozstanie: 1
- Seks: 1 2 3 4 5 6 7 8
- Sen: 1 2 3
- Słońce: 1 2 3
- Starość: 1 2
- Wiatr: 1 2
* pisownia wielką i małą literą: morze Jońskie > Morze Jońskie; „Noce i dnie”, Tom „Miłość” > Noce i dnie, tom Miłość; Mayera, Pierwszy tom > Mayera, pierwszy tom; Nr > nr; Dr. > dr; Mrumrusia, Świętej Pamięci > Mrumrusia, świętej pamięci; French Madame > French madame; Wysoki Komisarz, Wielki Komisarz > wysoki komisarz, wielki komisarz;
* pisownia łączna i rozdzielna, w tym użycie łącznika: blado-niebieskawy > bladoniebieskawy; żółto-jaskrawy > żółtojaskrawy; cielesno-żółty > cielesnożółty; ciemno-zielony > ciemnozielony; staro-egipski > staroegipski; nie-człowiek > nieczłowiek; pół-nagi > półnagi; pół-przytomny > półprzytomny; pół-prostytutka > półprostytutka; pół-śpiąc, pół-paląc > pół śpiąc, pół paląc; Batia wariatka > Batia-wariatka; nie głucha > niegłucha; nieistniejąca > nieistniejąca; ani ani -> ani-ani; baj, baj > baj-baj; trzy pokojowe -> trzypokojowe; po mału > pomału; w około > wokoło; nie podobna (nie da się) -> niepodobna; Jakto > Jak to;
* inne: Tel-Aviv > Tel Awiw; Ben-Yehuda > Ben Jehuda; foen > fen; Oh > Och; sex > seks; ammaryllis > amaryllis; hippopotam > hipopotam; zahypnotywowany > zahipnotyzowany; „participation mystique” > participation mystique;
Pozostawiono pisownię ”dykcyonarz”, „libacyje”, uznając za celową stylizację autorską.
Zapisano słownie liczebniki (oprócz zapisu godziny) oraz rozwinięto skróty „nr”, „itd.”, poza występującymi w przytaczanych dokumentach.
Uzupełniono interpunkcję: dodano kropkę zamykającą pierwsze zdanie utworu. Dostosowano interpunkcję do współczesnych zasad, m.in. oddzielono przecinkami grupy imiesłowowe, usunięto przecinki w miejscach, gdzie nie było dla nich uzasadnienia (np. spodem arabskiego targu[,] nurkowali mali chłopcy; Tyłek, części płciowe[,] to gotowe, papierowe), dodano przecinki oddzielające zdania składowe (np. Wyszedłem na balkon, a tam płacze).
usunięto pauzę dialogową przed monologiem wewnętrznym ([—] Taki już naród — myślałem). Opatrzono cudzysłowami przytoczenia (np. znało słowa „ozimina”, „krokiew”, „żuraw”).
dodano pauzę oddzielającą wypowiedź od części narracyjnej: — Bo jestem stara i muszę umrzeć. Tak odpowiedziała. > — Bo jestem stara i muszę umrzeć. — Tak odpowiedziała.
połączono akapity dialogowe: — Jakie znowu „skąd”./ — Ty sam. Włącz dzwonek. > — Jakie znowu „skąd”? Ty sam. Włącz dzwonek.
oddzielono cześć narracyjną od dialogowej, wyodrębniając ją w oddzielny akapit: — Mają muzykę — uspokoiła się. Wyłączyli radio.> — Mają muzykę — uspokoiła się./ Wyłączyli radio.
połączono w jeden akapit: Mówi: / „Ta nauczycielka zrobi z nas człowieki” lub „Ja mówię z tatą…” -> Mówi: „Ta nauczycielka zrobi z nas człowieki” lub „Ja mówię z tatą..”
oddzielono cześć narracyjną od dialogowej, wyodrębniając ją w oddzielny akapit: — Jak braciszku chcesz pomacać różne kształty (…) Ale ty nie jesteś sprytny. Niestety. Nagle mówi: chodź. > — Jak, braciszku, chcesz pomacać różne kształty (…) Ale ty nie jesteś sprytny. Niestety. / Nagle mówi: chodź.
zmieniono interpunkcję, połączono w jednym zdaniu: z dzikim wrzaskiem „Kusemak”. (Arabskie wyzwisko, nieprzyzwoite) > z dzikim wrzaskiem: „Kusemak!” (arabskie wyzwisko, nieprzyzwoite).
dodano pauzę dialogową przed przytoczeniem, usunięto kolejną: mówi Batia. A teraz muszę się pozbyć tego Anglika. — Stań — powiedziała. > mówi Batia. — A teraz muszę się pozbyć tego Anglika. Stań — powiedziała.
oddzielono cześć narracyjną od dialogowej, wyodrębniając ją w oddzielny akapit: — Proszę się położyć. Nie mogę myśleć, jak pan stoi. W Teheranie jest szuk-olbrzym. > — Proszę się położyć. Nie mogę myśleć, jak pan stoi. / W Teheranie jest szuk-olbrzym.
dodano pauzę dialogową: Poczekaj. Będziesz miał > — Poczekaj. Będziesz miał
dodano pauzę dialogową: mruczał. Bo to oni, proszę panienki > mruczał. — Bo to oni, proszę panienki
Poprawiono błędy druku: do-bry > dobry; najromaitsze > najrozmaitsze; na umyślnie > naumyślnie; wszystkich lokatorów: Lekkie > wszystkich lokatorów: lekkie; w przełyku: Była to > w przełyku. Była to; to jest niezwykle żyć > to jest niezwykłe żyć; Siddharthę Hessego > Siddharthę Hessego; jakoby coś naprawdę chcieli zrobić -> jakby coś naprawdę chcieli zrobić; niezawsze > nie zawsze; Dzienka > Dzieuka; sotelu > fotelu;
Usunięto powtórzenie fragm. tekstu: — To takie proste — powiedziała pani Cin nad terkotem [— takie proste — powiedziała pani Cin nad terkotem] — takie proste
Piotruś(Apokryf)
Maria Dąbrowska (Noce i dnie, tom Miłość)
1.
1Było to w Palestynie, na Ziemi Świętej, gdzieś z wiosną 194…
2Wtedy to właśnie byłem zmuszony okolicznościami i długami moralnymi, wywiesić nad swoją głową wielki szyld w językach niemieckim, hebrajskim i angielskim: PIOTRUŚ WRAZ Z ODZIEŻĄ — DO SPRZEDANIA.
2.
3HandelTarg wielki, nieustający jarmark, bazar właściwie, suk lub szuk[1]. Rojna, długa ulica, gdzie chodziło się z trudnością, o przecznicach pachnących drobiem i mięsem. Przecznice te, pozornie podobne do włoskich uliczek, spadały ku morzu, wiecznie mruczącemu. Można tu było kupić po cenach znacznie zniżonych takie rzeczy jak grzebyki, kury, majtki jedwabne, pomarańcze, korale, nieskończoną ilość przedmiotów dużych i małych, nawalonych często kupą, przewyższającą człowieka.
4Przekupnie, krzycząc, zachwalali swój towar. Arabowie wpadali w ekstazę, pluli, klęli, błyszcząc oczami, które wyłaziły z orbit. Byłem za każdym razem zdumiony ich wytrzymałością, zdumiony i przerażony. Przez dziesięć godzin bez przerwy:
5— Czosnek dobry, czosnek nadzwyczajny, czosnek malinowy, honolulski, nieprawdopodobny.
6A gdy chciało się odpocząć od gwaru, schodziło się w owe uliczki, pachnące drobiem, które zawsze, po takich czy innych zakrętach, spływały ku morzu.
7Ale ja sobie na to pozwolić nie mogłem. Po prostu nie miałem możności. Musiałem jeszcze dziś, teraz, zaraz, już się sprzedać.
8HandelNa granicy Tel Awiwu i Jaffy[2], gdzie kupowali Żydzi i Arabowie, gdzie był tłum największy, nikt mnie zobaczyć nie mógł, przypuszczam to dziś. Siedziałem tyłem do morza, z lewej Tel Awiw, z prawej wysoki, daleki minaret[3]. Tam był już szuk całkiem arabski.
9Jajka ułożone w piramidę. Twarze zakryte złotymi monetami. Srebro i złoto. Mężczyźni w fezach[4], turbanach, kucali, popijając herbatę. Beduin z dywanikiem na ziemi. Dużo naczyń glinianych, flaszeczek. Koło niego kobiety kucały, mówiły coś długo. A potem różnokolorowe proszki. Rozprowadzał je uroczyście i dawał pić. Lekarz, kosmetyczka, zamawiacz[5], sprzedawca lubczyków.
10W ciemnych dziurach bram palili nargile[6]. Bladoniebieskawy dym. Uliczki były węższe, czarniejsze, pełzające jak żmije. W ich cieniu można było zobaczyć piękne dywany, kupić owce, osiołki, kozy i wielbłądy. Słońce grzało już mocno, o co tutaj nie jest trudno. Pociłem się bardzo. Byłem prawie nagi. Pomacała mnie chuda pani i odeszła. Była już dziesiąta. Zrezygnowany.
11Robiło się coraz to gęściej. Jarzyny, mięso już ledwo widoczne i tak podobne do ciemnych skór tutejszych ludzi, kolorowe chustki, spoceni rzeźnicy, całe tony słońca opadającego ciężko, kwiaty — to wszystko kręciło się w kółko, potem oddzielało, odpływało pomału, niknęło, równocześnie rodziło się na nowo, wyciągane z szuflad, z komór, z czeluści sklepów i składów. A spodem arabskiego targu nurkowali mali chłopcy, pięcioletni, niewidoczni w tłumie, roznosili małe filiżanki kawy, herbaty, wypływając w miejscach bezpiecznych. Śmierdziało falaflem[7]. Trochę dalej arabskie lody, niezrównane, robione gołymi rękami i językiem. Można było zamówić w kształcie bramy lub kwiatu.
3.
12Podeszła do mnie starsza pani, czarno ubrana. Zbliżyła twarz do mojej, mokrej z potu. Poczułem smród jej ust, fetor nieznośny. Pochyliła się, ja siedziałem. Zobaczyłem brudny stanik, połowę piersi. Miała czarne rozbiegane oczy. Kucnęła. Zaczęła mnie gruntownie macać. Nie pominęła żadnej części ciała. Kazała wstać. Uczyniłem to niezgrabnie. „Aha” — mruknęła. Macała mnie dokładnie, niby kurę, czy ma jajka, czy jest tłusta. Bała się widać, bym nie był dostatecznie zdrów ani też zbyt chory, by umrzeć jej zaraz. Byłem widać w sam raz, bo powiedziała po niemiecku:
13— Bo widzi pan, mój mąż po śmierci leżał w lodówce w szpitalu i kosztowało mnie to masę… Tu mięso rozkłada się tak szybko.
4.
14Nagle poruszenie, jakby pomruk. Ludzie zaczęli się tłoczyć. Groziło zawaleniem bud.
15I wtem, jakby się rozwarło morze, mały osiołek z brodatym Arabem. Za osiołkiem brodate wielbłądy, kiwające się dostojnie, które poruszały się w ten sposób, jakby każda część ciała wykonywała dowolną funkcję. Objuczone po dachy domów.
5.
16— Och, jak mnie przycisnęli do muru — powiedziała moja pani. Oddycha ciężko.
17— To było — mówi, nawiązując do poprzedniego — to było jeszcze podczas procesu. Tego o otrucie. A co pan robił wczoraj, przedwczoraj?
18— Wczoraj? Wczoraj opuściłem dom, rodzaj sanatorium, rodzaj domu starców. Wczoraj to właśnie było. Wyszedłem na balkon, a tam płacze stara Żydówka.
19— Dlaczego pani płacze? — pytam.
20— Bo jestem stara i muszę umrzeć. — Tak odpowiedziała.
21 22— Sama siebie nie mogę znieść, taka starucha, to mi każą jeszcze z kilkoma mieszkać.
23A potem poszedłem do pokoju. Mieszkaliśmy we czwórkę. Na moim łóżku siedziała czterdziestoletnia Niemka i udowadniała przez długi czas, że z powodu choroby kręgów może tylko ustami, językiem. Potem wszedł do pokoju mężczyzna, któremu Arabowie ucięli wszystko, razem z prąciem, i który z tego powodu śmierdział stale moczem. Dostawał napadów szału i był poetą. I był tam…
24 25Wydała mi się zakłopotana. Ale nie dałem za wygraną.
26— I sprzątała tam młoda dziewczyna. Lalka z czekolady.
27Wtem zrozumiałem, że za dużo pamiętam. Że popełniłem fatalny błąd. Ale ona rozstrzygnęła:
28— Idę po tragarza. Aha, zauważyłam, że pan sepleni i jąka się.
29Nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle. Zaczerwieniłem się i powiedziałem:
30 31 32— Nnnnie, proszę… to znaczy od czasu mojego wypadku z tym, tak, nie.
33Rozważała jeszcze jakieś „za” i „przeciw”. Oglądnęła mnie jeszcze raz, w całości, i powiedziała:
34— Kupuję. Idę po sabala, tragarza, to znaczy.
35Zaczepiła przechodnia, aby tragarzowi, który nie umiał po niemiecku i był z Jemenu, przetłumaczył coś w tym sensie: — Zawieź go na ulicę Chapu-Chapu osiem do pani Cin. Tam ci zapłacę.
36 37Sabal pomógł mi przejść na swój wózek, dwukołowy. Potem przeniósł odzież. Tablicy nie przeniósł. Wyjechaliśmy na ulicę Allenby[8].
6.
38Nie zwracano na nas uwagi. W tym czasie były takie przeprowadzki częste. Pchał dzielnie swój wózek, wysuwając język, jak piszące dzieci. I kiwał swoją koźlą brodą. Trudno było utrzymać równowagę. Więc tylko wierzchołki domów. Położyłem się, nie widziałem więcej ulic. Wyczuwałem miejsca cieniste. Poza tym niebo, na które trudno było patrzeć.
39Koło kina Mugrabi[9] zatrzymał wózek. Cień jeszcze wilgotny. Usiadłem. Oglądałem ludzi, zwłaszcza dziewczęta. Ogółem nieładne, o nisko zwisających tyłkach.
40Do Palestyny przyjeżdżały przed wojną idealistki. Idealizm nie sprzyja urodzie i długim nogom. Położyłem się przygnębiony na wózku. Miałem się przekonać później, że jest parę ładnych dziewcząt w tym mieście. Żarzą się wieczorami w ciemnych domach.
7.
41Sabal ruszył nagle. Jechaliśmy, nie spiesząc się, przez ulicę Ben Jehuda, a ja myślałem o dziwnym wrażeniu, które towarzyszyło mi przez cały czas w domu starców. Czy tyczy to tylko tego domu? Czy nie widzę czegoś u przechodniów, na ulicy, tu także? Nawet u najładniejszych dziewcząt, jakie spotkałem dotychczas.
42Chodzi mianowicie o dłubanie w nosie. Każdy wszędzie dłubał w nosie, widocznie czy też psychicznie. I każdy wyciągał smarki na wierzch, szukał w nich coś długo, szukał, szukał, w końcu zaczął zwijać w kulkę, niby chleb, bawić się nerwowo z niewidocznym, nienaturalnym uśmiechem, roztargnionym. I każdy też ruszał najbardziej intymne miejsca ręką czy też nogą. Naturalnie, nie często fizycznie, ale jakąś trzecią nogą, której zarysy wyraźnie widziałem. Nie mówiąc o tym, jak musieli się interesować tymi miejscami, gdy leżeli sami w łóżkach. „Interesowali się” — to dużo i mało. Nerwowo grzebali tam, myśląc o czymś innym, czytając książkę, rozmawiając, we śnie.
43— Taki już naród — myślałem — wybrany przez Boga też tym. Wielka neuroza, jedno wielkie skomplikowanie, które rozgałęzia się jak arteria i kończy się dłubaniem, oglądaniem. To zaraźliwe, pomyślałem, dłubiąc, grzebiąc, gdzie się dało.
44Dłubiąc, skręciliśmy w jedną z przecznic. Zielono. Dużo miejsc niezabudowanych. Jakaś wieża, w której był okrągły pokój. Sklepik z jedzeniem, mydłem, pastą do butów, sznurowadłami.
8.
45 46Dużo dzieci. Z rolkami i bez. I dorośli.
47Mieszkanie było na parterze. Wszyscy na ulicy. Pani Cin. Przeszedłem. Przy pomocy laski nieboszczyka męża.
48Trzypokojowe mieszkanie. Jeden zajęty przez bezdzietne małżeństwo. Jego nie było widać, ona zdenerwowana. Syn pani Cin, dwudziestoletni chłopiec. Nazywała go „Edka”. Gdy zamknęliśmy wszyscy razem drzwi, poszedłem falującym korytarzem. Parę razy się potknąłem o wystającą kaflę[10], w końcu salon.
49— Jego się da do tego małego pokoju — powiedział Edka.
50— Nie, nie, przez pamięć ojca. Jeszcze by tam zdechł. Tu mięso się bardzo szybko psuje.
51 52— Ciebie i tak nie ma cały dzień w domu. Będziesz spał ze mną. Tyle mnie kosztowało. Więc on będzie w tym drugim. I tak nas łączy balkon… Ale nie pora o tym jeszcze mówić.
53 54Edka był wysoki blondyn, barczysty.
55— Więc on będzie tam. Zwłaszcza, że zadania jakie będą na nim ciążyć… — namaszczony ton. — Zresztą polegaj na mnie.
56Przez cały czas oglądałem jej czarne wąsy i wypadającą protezę. Edka obrócił się na pięcie i wyszedł.
57 58 59Była to suknia-nie-suknia, zbrudzona sosami, tłuszczem, kurzem osiadłym, potem, i znów tłuszcz i pot. Wyglądała jak uszyta z juchtu[11], garbowana korą dębową, a przez dziurę wyglądała czarniawa sutka.
60— A teraz panu Piotrusiowi zrobimy coś na kolację.
61Edka wrócił i zaczął czytać gazetę. Wydawało mi się cały czas, że udaje, że czyta, bo te znaki nic nie znaczą. Ale pani Cin przerwała:
62— No to omówimy naszą sprawę. Pan ma wyglądać nieapetycznie. Zresztą wystarczy tak, jak pan wygląda. Rzecz decydująca. Mamy tu współlokatorów. On rzekomy inżynier — niech go szlag trafi, ona ma trypra[12], którego nabawiła się w wojsku. Ale mniejsza. Chodzi o to, by pan, panie Piotrusiu, blokował klozet. Od rana do wieczora. Jedzenie dam. Zamknę pana, by było pewniej. Rozumie pan. Ja bowiem nie mogę sama siedzieć, ponieważ chodzę na posiedzenia Badaczy Pisma Świętego[13]. Dam panu Mayera[14], pierwszy tom. Encyklopedia. Rozumie pan.
63 64— No, to dobrze, że pan rozumie. Żeby się panu nie nudziło. Mayera, pierwszy tom. Wieczorem będzie pan mógł wyjść. To jedyna droga. Blokowanie klozetu, gdy chce się, aby oni się wyprowadzili. Miałam nieostrożność wynająć bez mebli. Mój syn, Edka, jest ślusarzem i wychodzi wcześnie rano.
65— Ale proszę… Czy oni nie będą chodzili gdzieś? Czy ja wiem.
66— Raczej nie. Nie. Z każdą drobnostką tak latać. Zresztą oni mają nocnik. Szukałam okazji na szuku. Choć pan taką okazją znów nie jest.
9.
67Miałem stale wrażenie, może mylne, że oni tam, w tym pokoju z nocnikiem, podsłuchują, siedzą jak szczury, wąchają, ruszając czarnymi nosami, uważnie, cicho.
68Nagle radio, w tym ich pokoju. Pani Cin podskoczyła. Zawołała:
69— Edka, Eeeedka! Gdzie dzwonek?
70Edka poruszył się ciężko, zmęczony. Powiedział:
71 72 73 74— Edka, włącz dzwonek. Kontakt. Włącz.
75 76— Włąąąącz — syknęła pani Cin.
77 78 79 80 81— Jakie znowu „skąd”? Ty sam. Włącz dzwonek.
82 83Znalazł. Włączył do kontaktu elektryczny mechanizm dzwonkowy, bez dzwonka. To powodowało tam, u nich, w pokoju z nocnikiem niezwykłe trzaski.
84— Mają muzykę — uspokoiła się.
85 86— To takie proste — powiedziała pani Cin nad terkotem — takie proste, włącza się tu, trzaska tam.
87— To tyrczenie przeszkadza. Chcę czytać gazetę.
88— Niech mają, niech mają. A nafty do jedzenia, jak mi się uda — powiedziała.
89 90 91— Ale ja mam dość. Chcę czytać gazetę.
92— Zapominasz, że śmierdzą ci nogi. Jak kozioł śmierdzisz.
93— Jak nie wyłączysz tego dzwonka…
94 95 96 97Brzęk. Talerz poszedł na podłogę.
98— Edka, co ty robisz? Uspokój się.
99 100— Uspokój się — krzyczała nad turkotem — bo jak nie…
101— Właśnie, że nie. Ona tylko to rozumie. Rozbijać jej.
102 103 104Pani Cin zasłania jakiś kryształ. Ale Edka tam idzie, twarz mu się zmienia. Mocują się.
105 106— Ona tylko to rozumie, tylko.
107Krzyczą oboje. Już wiem. Przychodzi się na to z trzech ulic. Okna otwarte. Dorośli i dzieci siadają na murkach. Wygodnie. Kobietom puchną pochwy. Ona wpada w szał.
108 109 110 111 112Charczenie. Brzęk szkła. Ona wpada na mnie. Histerycznie.
113— Ratuj przyjacielu, mój złoty.
114 115— Jak nie przestaniesz krzyczeć… Milcz. Milcz!
116 117 118Mrowi się ulica. Nawet oni zerkają. Ci z nocnikiem. Nawet podnoszą dzieci, aby lepiej widziały. On zrywa się nagle, wybiega z domu. Rozchodzą się pomału. Tylko dzieci zostają. Słychać chrobot hulajnogi.
119 120— …więc od jutra. Pan zaczyna, myślę.
121 122— On jest dobry chłopak, ten Edka. Tylko nieco gwałtowny. Jak czasem rąbnie naszego inżyniera w pysk, to aż miło patrzeć. Tak bez powodu. Zresztą[15] łagodny jak dziecko. Ale ja muszę wciąż uważać. Aby nie był za łagodny. Wtedy by ci, stamtąd, mieli używanie. A tak to ich trzyma za pysk. To zresztą z temperamentu. No, ja idę spać, a rano na plażę. I potem na posiedzenie Badaczy Pisma Świętego.
123 124 125I poszła. Przedtem wskazała mi kanapę, na której miałem spać.
10.
126NocFioletowa noc. Na peryferiach szakale. Ich żałosny śmiech. Kwitną przerażająco kwiaty pomarańczy. Zapach wychodzi o zmierzchu na ulicę, jak głodny wilk, i krąży niby krew tętnicami. Koty kwilą i wrzeszczą. Załatwiają tu swoje marcowe sprawy o wszystkich porach roku. Uginają blaszany dach na fabryczce, tuż obok. Pieją koguty. Nie wiem, jak Jezus mógł sobie z nimi poradzić. „Trzeci kur” jest całkowicie dowolnym pojęciem. Pieją całą noc. Z daleka i z bliska.
127Poza tym — kurwy. Na podwórzu, na stojąco. Czasem, na żądanie, kładą się. Potem otrzepują się z igliwia i liści.
128Tej nocy są dwie. Jedna z nich jest głucha, młoda. Druga, widząc moją twarz w ciemnym oknie, zbliża się i odchodzi. Spokój aż do dwunastej.
129Po dwunastej wybucha spór. Kurwiarz szybko zapina się i odchodzi. Zostają tylko one dwie. Ta niegłucha, druga, przezywa tę pierwszą głuchą. Życzy jej, aby siedem tysięcy nieboszczyków miało z nią stosunek. I to nie zwykły. A jak znajdzie się przypadkiem jakiś żywy, to jak tylko wprowadzi swój szanowny członek tu i tam, pod pachę lub w tył — ma natychmiast zwiędnąć, zmięknąć, przepadnąć, zginąć. W końcu dodaje:
130— Tfu, taka kurwa, żeby przynajmniej rozumiała.
131 132Ta pierwsza krztusi się i wyje, mówi „aba, aba, bababa, bababa” i znów dochodzi do wycia. W końcu uspakaja[16] się. Podchodzi do okna, robiąc znaczące ruchy pięścią, palcami. Ale ja z żalem kiwam przecząco głową, że nie mogę, że ani-ani, że w końcu tam, tak blisko, moja pani. Wśród śpiewu kogutów usypiam.
11.
133Następnego dnia budzi mnie dziki łomot. Podkute buty o kafle.
134— Już szósta. Przygotowałam panu jedzenie. Ale zje pan tam.
135W ten sposób rozpoczęły się bardzo dziwne dni w moim życiu. Mój żywot wychodkowy, ograniczony jak w celi. Klozet był mały. Kiedyś pomalowany na zielono. Z śladami palców na ścianie. Z braku toaletowego. I w ogóle żadnego. Siedzę. Bolą plecy. Wstaję. Przeciągam się. Siadam. Encyklopedia Mayera. Nawet jej nie ruszyłem. Codziennie o 5.30 idę jeszcze senny, nieprzytomny do klozetu. Tu przecieram oczy. Słońce dopieka. Już rano. A w południe muszę się zasłaniać muszlą. Ponieważ nie mogę całego ciała zasłonić, muszę to robić na raty. I tak albo tyłek się opala, albo nogi, albo piersi i profil, albo plecy. Nauczyłem się wielu akrobatycznych pozycji. Nauczyłem się, jak wąż, zwijać u podnóża sedesu. Poczyniłem też wiele obserwacji.
136Klozet był marki „Niagara” a sedes marki „Lux”. „Ex oriente lux”[17]. Istotnie.
137O szóstej już ogólne trzepanie. Z przeciwka wychodzą różowe pierzyny, co wygląda niby wyciśnięte flaki domów.
138Nade mną jakaś rodzina z Polski. Mama, tata, sześcioletnia córka. Mówią po polsku. Tylko mała robi dziwaczne błędy. Mówi: „Ta nauczycielka zrobi z nas człowieki” lub „Ja mówię z tatą, to zawsze mama musi wejść w słowo”, lub „Proszę, zrób się na pies”, lub „Żadną sobotę spędziłam dziś”.
139Po wyjściu małej do szkoły mówi ojciec:
140— Co, na miłość boską, wyrośnie z tej małej? Żeby nam dali choć umrzeć po polsku. Ale oni „rak iwrit”, tylko hebrajski. Popatrz, ja pamiętam nawet, jakie w Polsce były śledzie: był ulik, był matias, był pocztowy, był królewski, była szmalcówka, nie mówiąc o wędzonych. Jak jej powiesz „szmalcówka”, to co? Dla niej to będzie powietrze, nic, w ogóle. A rolmopsy?
141— Może wrócimy — powiedział żeński głos. — Może wyjedziemy do Anglii, Australii, diabli wiedzą. A może się z tobą rozwiodę?
142— Nie szalej, proszę, nie szalej. Możesz mieć kochanków oficerów polskich, angielskich, australijskich, Murzynów. Możesz robić anatomię porównawczą członków różnych narodów, to nawet ciekawe. Niepodobna nigdzie znaleźć, ale nie to… nie to.
143— Ja do ciebie przyjechałam i widzę, noga wisi na ścianie. Brzydzę się tego, brzydzę. Może powiesisz na ścianie drewnianego. Cooo? Dlaczego nie odpowiadasz?
144 145— Ja wrócę do Polski, zabiorę dziecko.
146 147— Pffi, dużo sobie z tego robię. Tam będą śluby cywilne. Bardziej mnie obchodzi, żeby dziecko rozróżniało jałowiec od kaktusa. I żeby znało słowa „ozimina”, „krokiew”, „żuraw”.
148— Ty naumyślnie pleciesz „żuraw” i tam dalsze. Ja jestem miastowy. Nie ze wsi, jak ty. Dobrze, drewniana noga, niech sobie będzie, ale jak forsa też będzie? Nie szalej, nie szalej.
149I tak dalej. Bez końca. Około pół do ósmej zaczęły się rozmowy sąsiadek przez okna i balkony.
150— Mój Hans jeszcze nie miał stolca. Posłałam po lekarza.
151 152— Wątroby nie mogłam dziś dostać.
153— Pani jest słaba dziś, no rozumiem, skrobanka to nie jest zbyt przyjemne.
154— Ta Lili spod trzeciego ma wcale ładnego kochanka. Taka zdzira, jak jej się wszystko udaje.
155— Ja wiem, proszę pani, dlaczego jej się udaje. Przy sposobności.
156— A, guten Tag[18], jak pani spała? Bo ja to miałam straszne sny. Że mnie ktoś gdzieś tak gniótł, przygniatał do ściany.
157Naturalnie, spuszczanie bez przerwy wody. Już o dziesiątej spuszczanie stor.
158RobakDuże karaluchy, czarne błyskawice dnia. Niewiarygodna witalność. Szybkość. Odkryłem gniazdo pod rezerwuarem. Chciałem je zabić, ale nie umiałem. Wprowadzają w trans zabijania. Już z bliska widzisz, jak ruszają dużymi wąsami, jak chcesz nastąpić nogą, złapać rękami. Wszystko się w tobie gotuje. Tylko one wąsate, aerodynamiczne, z owłosionymi nogami, i błysk na plecach. Wiedzą, co się dzieje. I zawsze jakiś manewr i do dziury. Wysuwają wąsy, triumfująco. Daremne by było wyrwać wąs. A zresztą to je diabeł.
159Najdziwniejsze małe, poruszające się wolno kawałki ściany. Jak siedzieć w klozecie i swoje zrobić, to się tego nie zauważy. Dopiero po godzinach, dniach, to zdaje ci się. A jednak nie zdaje. I są. Małe, noszące ścianę na grzbiecie.
12.
160MiastoPo kilku dniach, czy tygodniach zaczynają mnie obłazić wspomnienia, niby wszy. Wspomnienia hotelu-burdelu, w którym mieszkałem, właśnie blisko, bardzo blisko szuku, w jednej z przecznic.
161Był to stary dom o ciemnych schodach. W lecie chodziło się na dach, aby zaczerpnąć powietrza. Z dachu tego było widać Jaffę — Piękną[19].
162Splątane ulice, uliczki, które lubiłem, dla samego włóczenia się, dla oczu, dla skomplikowanych przejść, dla domów połączonych łukami, o podwórzach, gdzie nagle ukazywała się miękkość, pastelowe kafle, czasem sadzawka z złotymi rybkami. To nie było miasto gotowe, nowe. Lecz miasto-drzewo, które pomału rośnie lub karłowacieje, z tysiącznymi przybudówkami, a na nich znów przybudówki, lub przybudówka i w niej pokoik wielkości klozetu. Miasto, w którym czuło się korzenie i można było zejść aż do korzeni.
163Na samym dole była Jaffa wewnętrzna, starożytna. Schody ze złoceniami, poręczą z arabesek, czym dalej, tym lżejsze, półschodki, mosty napowietrzne, kładki, a na dole piwnice, czarne dziury, gdzie pracowali złotnicy, snycerze[20], bakaliarze, sprzedawcy kawy, korzeni. A całkiem już na płasko siedzieli żebracy, przylepieni do ścian.
164Jak się znało sekret obyczaju, to można było zobaczyć dziwy, małe dywany tkane srebrem, nieoczekiwane mozaiki, zapachy dziwne, opium, haszysz, który miał pięć stopni ekstazy jak i pięć stopni luksusu: najwyższy był w wannie, wykładanej zielonymi kaflami, z niewolnicą.
13.
165Ale nie o Jaffie chciałem tu pisać. Słońce piekło coraz to mocniej i wiłem się u stóp sedesu marki „Lux”, a ich dwoje, z podnajętego pokoju, pukało, waliło rozpaczliwie. Próbowali mnie zachęcić do wyjścia, obiecując kanapę i złote góry. We wszystkich językach mówili poprzez siebie, wychodzili, wchodzili, kłócili się ze sobą, trzaskali drzwiami, i znów klękali koło okutych drzwi klozetu, zaklinali na wszystkie świętości, nawet buddyjskie, abym wyszedł lub choćby którekolwiek wpuścił, a jak nie pomagały słowa, to znów bez przestanku walili młotkiem. Ale ja, choćbym i chciał wyjść, byłem zamknięty na dwa zamki „Yale”, a drzwi były jak od kasy pancernej.
166W końcu wracała mieszkająca nade mną dziewczynka. Wracała zazwyczaj z dzikim wrzaskiem: „Kusemak!” (arabskie wyzwisko, nieprzyzwoite).
167— Co to znaczy? — pytał głos kobiecy.
168Wtedy dziewczynka zaśmiewała się i mówiła wśród śmiechu: „Już nie mogę… tak… tak boli brzuch”, krztusiła się, na klatkę schodową i zjeżdżała po poręczy w dół.
169Odróżniałem kroki prawie wszystkich lokatorów: lekkie, ciężkie, z charakterystycznymi zgrzytnięciami, potknięciami, sprężyste kroki dziewcząt, po dwa stopnie, cięższe chłopców, cichy syk towarzyszący zjeżdżaniu po poręczy. Wiedziałem nie tylko, kto w naszym domu kuleje, ale kto ma ciasne buty, jak czuje się dziś i tak dalej. Niewiarygodnie dużo da się wiedzieć po każdym odgłosie ludzkim.
14.
170Przychodziła do domu pani Cin ze swoich długotrwałych i wyczerpujących, wycieńczających posiedzeń. Odmykała mnie. Ona to umiała omówić osoby mistrzowsko. I zwięźle.
171Patrzyłem w kąt na warstwę kurzu grubości puszystego dywanu. I na stole kurz jak barchan. I domowa suknia, z wystającą sutką raz po raz niknącą w dziurze. Patrzyłem w nią zahipnotyzowany. Pod oknem pajęczyny i znów poruszająca się sutka przy mówieniu.
172Przechodzi powoli przez podwórze mały, czarny kot. Zachodzące słońce, uwięzione w flakonie. Morze. Opuszczają się białe żagle.
15.
173Życie osiada na twarzy jak pył. Ludzie odpadli ode mnie. Tynk. Liście jesienią. Oplątany jestem snem, dzikim winem.
174Opadają wyrazy szeptane w mroku. Ona z tym tak, potem owak, i jeszcze inaczej, wykręca się, czeka tego, owego i potem on nagle.
175— A naprzeciwko lekarz, widzi pan wywieszkę, tak, to to.
176Jestem sam. „Ktokolwiek osiągnął świadomość współczesności, jest i tym samym — sam. Współczesny człowiek wszystkich czasów, który sięga po dalszy i wyższy stopień świadomości, oddala się od pierwotnego, czysto animalnego participation mystique[21]”… — mówi Jung[22].
177A Heidegger[23]: „Strach jest tu. On tylko śpi. Jego oddech drga stale przez to, co istnieje”.
178Idźmy dalej. Kondycja ludzkaWszystko jest prowizoryczne. Szyld czasu TYMCZASEM. Jestem nieobecny tam, gdzie chciałbym być najbardziej. Epoka wiruje jak bąk, w jakimś dziwnym nie na-serio. Jakaś niepewność, czy się jest. Stale. Naprawdę. Czy się wyryło gdziekolwiek znak? Świat dygocze jak w malarii. Opalowy zachód słońca.
179Może istniejemy na zboczach życia. Jak upiory. Niezupełnie. Manekiny. W przebraniu przebrane. Wszystko dzieje się naumyślnie. Żółte mgły stojące nad bagniskami. Oczy przysypane piaskiem, popiołem. Zmarli odpływają nieustannie na grzbietach fal.
180Opowiada o mężczyźnie, który mógł tylko, gdy mu groziła utrata życia. Dwa razy w tygodniu przychodziła do niego Ona. Rozbierała się. Potem dusiła go krawatem. Gdy już był siny, wreszcie mógł.
181Domy nieruchome — śpiące zwierzęta. Palmy. Palmy. Ciemno. Krążę nad krajobrazami do powtórzenia, nad wspomnieniami, które nie wiadomo, czy były.
182Chodziłem po bulwarach, nad morzem, gdzie są jaskrawe kawiarnie. Czasem schodziłem na plażę, gdzie odcinały się tylko białe fale, szybko, szybko biegnące, aby się zatracić. Szedłem wśród ludzi, ale zawsze wyskakiwałem niby korek, nie mogłem w nich wejść. Czasem też idę na plażę w momencie wrzenia: żylaki, czasem jakiś młody fragment, na pograniczu rzeczywistości. Potem znów flaki.
183Coraz mniej jest rzeczy wartych spisania. Jestem zmęczony i chcę się zamknąć. Wcale nie umrzeć, ale uschnąć w książce. Samotność krzyczy nade mną jak dziki ptak, jak burza. Już dość. Wyję jak tresowany pies sąsiadów: cicho.
184Słowa pisane są jak futerko białej myszki, jak kołysząca się mgła. Jest w nich siła nieoczekiwana, znaczenie oparu, który może przybrać kształt niezwykły, ciepło śpiącego zwierzęcia. Wielka magia lub nic. NIC. Między zamiarem, zdaniami, słowami przeczytanymi później, w innej chwili, daleko, czytelnikiem w obcym kraju, jest niewiadoma reakcja, jest ciągłe wahanie. Słowa są jak ranne ptaki przelatujące morze.
185Nietoperze, powleczone białym światłem, ocierając się, zostawiają ślady dotkniętych ciem. W górze drzewa łączą się z chmurami i odpływają jak one.
186Język, którym myślę, rozpada się i kruszy. Jest niby mamrotanie starych kobiet, co moczą biszkopty w mleku. Gwałtowna atrofia: kurczę się, zostaje ze mnie tylko fasada, która mówi, śmieje się. I na wydmach piasku czesze wiatr suche krzewy.
187I kapią, jak w klepsydrze, słowa pani Cin. Opowiada mi o mężczyźnie:
188— Ciało kobiety nie mówi mi dużo. Tyłek, części płciowe to gotowe, papierowe, nieżywe. Pod skórą. Tam to zapala się. Kał nie jest martwy. On jest początkiem wszystkiego. Jest ciepły i miękki. Z niego można jeszcze, jeszcze wszystko zrobić.
189Są całe okresy, kiedy leży się na dnie. Wtedy ulgę sprawia słuchanie tykania zegarka, wąchania wody kolońskiej, lizanie i całowanie poręczy krzeseł, mówienie obcym głosem: — Piotruś, nie martw się tak bardzo.
190Zawsze dziwiłem się ludziom siedzącym przed bramami domów. Dziś wiem, że chcą widzieć życie przebiegające. Jeden staruszek mówił do mnie z pogardą:
191— Przed moimi oknami dużo więcej ludzi przechodzi niż tu.
16.
192Już nie ma pani Cin. NocNoc się robi coraz głębsza, coraz to bardziej bezdenna. Wydłuża się jak granatowy kwiat, w którym są ukryte żółtojaskrawe pręciki. Noc jest jak studnia, w której przeglądam się, z wszystkimi awanturami, krzykami.
193Wchodzi Edka. Nosi skarpetki, aby nie robić hałasu. Nie zauważyłem tego dotychczas.
194KobietaNaprzeciwko mieszka sto dwadzieścia żołnierek. Podpatrujemy je. Edka dziś będzie podpatrywał tu. Zazwyczaj chodzi na dach, bo stamtąd lepiej widać.
195Stoję oniemiały i nieprzytomny. Tak silny płynie tam prąd kobiecości.
196To, co jest pierwotnie kobiecego, nie wypływa w obecności mężczyzn. Przygotowania, które wykonują kobiety same. Lunatyczne spacery tam i z powrotem. Przenoszenie majtek z miejsca na miejsce. Kontemplacja pończoch w poszukiwaniu oczek. Kontemplacja lustra, która przechodzi w nirwanę. Hipnoza tej z lustra. Przybliżają się do lustra, oddalają. Ich ruchy powolne, prawie obrzędowe. Czesanie brwi, czesanie rzęs. Mały ruch w kierunku włosów. I znów bezwład. Gdy któraś coś powie, roztargnione: „Tak, tak” lub „nie, nie”. Jakby miały zemdleć. Powoli z namysłem nakładają majtki, najnowsze. Przeznaczone. Przymierzają staniki. Zmieniają je nerwowo. Nie ten. Ten.
197Patrzą, jak wyglądają z tyłu, jak z przodu. Różne różnie kręcą tyłkami. Ćwiczą się. Jak będą w tańcu wyglądać. Próbują najrozmaitsze pozy wieczoru. Są zachwycone, rozczarowane, złe. Muszą bardzo uważać, jak będą wyglądały wtedy ich piersi, nogi, zęby, brzuch. Niektóre grają całe sceny przywitań, pożegnań, patrzenia spod rzęs, widzenia w szybie, nie oglądając się, chodzenia niby nic.
198Potem półubrane stoją długo przed lustrem i robią tego wieczoru twarz. Oblizywanie się szminką. Odginanie rzęs. Niektóre atropinę. Poprawiają to, co, zdaje się, nie da się poprawić. Wyrywają sobie imaginowane włosy z brody. Tak jak fryzjer robi zbyteczne ruchy wokoło głowy klienta. Jeszcze czesanie brwi, niektóre czernią. Mają coś z chirurga przed operacją, kapłana przed złożeniem ofiary. Koncentracja lunatycznej uwagi dochodzi do szczytu. Rozmieszczają zapach perfum. Nagle zaczynają się spieszyć. Zauważają, która godzina.
17.
199Kobieta, MężczyznaKobiety są bardziej jakby naprawdę. Są orkanem realności, który niszczy wszystko, co nie jest biologią. Kobieta jest bardziej człowiekiem. Mężczyźni stanowią uboczny, jakby przypadkowy twór. Nie byli w planie. Zawładnęli nim. Człowiek to właściwie — kobieta. Mężczyźni krążą wokół niej, wybierając najdziwaczniejsze funkcje: logistyka, alfonsi, pieniądze, dalekobieżne łodzie podwodne, metafizyka, fizyka teoretyczna — i nigdy i nigdzie nie znajdą zadowolenia. Kobiety wprost przeciwnie. Na plaży. Zadowolenie mężczyzn nie znajduje się w planie ziemi. Stanowią oni przedłużony, wyrośnięty typ, przeznaczony na wymarcie. Przerośnięty. Chorobliwy. Zadowolenie kobiet — oooo! Nieopisane, tiulowe, firankowe, srebrzące się na niebiesko figi nylonowe.
200Ale druga strona medalu — są i wyjątki. Kobieta zasługuje, by jej chwilowo zawierzyć, jedynie jako prostytutce i nic więcej. NIC. Kreska. Wiem, co mówię.
201O, prostytutki. Wraz z mrokiem opadają na miasto i na nasze podwórze. Tamte dwie, i trzecia, młodziutka, której wyrwano kolczyki wraz z częścią ucha. (To było dawno, gdy miała dziesięć lat). Pracują w podwórzu, a na ulicy czekają mężczyźni, w milczeniu. Skupieni, nietowarzyscy. Wpatrują się uważnie w jedno miejsce, w wejście do podwórka, uważnie, nie spuszczając wzroku. Wyglądają jak psy. A może wilki. Krążą niespokojni, podchodzą, cofają się. Tu jest mało kobiet.
202Chmury pasą się na ciemnym niebie. Ćma-olbrzym. Jakieś ptaki ocierają się. Koty chodzą bezszelestnie, jak sarny. Podobnie ruszają głową. Ogon koci faluje jak morze. Niezależnie od kota. Ptaki nocne — białe.
18.
203Edka wlecze mnie do klozetu. Nieprzytomny. Na górze awantura. On bije ją protezą. Potem gwałtowne spuszczenie stor.Wiatr Edka mówi, wychodząc:
204 205Wiatr od pustyni, gorący. Nad morzem nieco łagodnieje.
206Różne ciepłe wiatry: mistral, fen, sirocco, halny. Tu chamsin. Nie do zniesienia, już od rana: chiński, nieruchomy. Ze stali. Morze, jak misa rtęci, stojące pionowo. Na nim położone, bez wypukłości, statek i żagiel. Spełzły dzień. Nie odróżnia się nieba od zatoki, która jest jak szary talerz. Półnagie drzewa. Piasek w ustach.
207Leżę nieruchomy. Zrozumiałem „wschodnią medytację”. Przyjeżdża się z planami. Każda godzina jest droga. I tu dzieje się rzecz nieoczekiwana. Czas rozkłada się. Pomału, pomału wsiąka się w to wszystko. Ostrze tępieje. Dewastacja umysłu przez światło. Półrocze i lata. Porusza się jak w bagnie. Opada się. Arabieje.
208Przedmioty dotykają na odległość. Barwy. Skaczą ze wszystkich stron. Mam trudności z oddychaniem. Rzeczy składają się z błysku. Już o dziesiątej miasto wymarłe. Nie obchodzi mnie nic, z wyjątkiem kierunku oddechu. Wilgoć. Spuszczam raz po raz wodę. Najmniejszy chłód przynosi ulgę. Encyklopedia wygina się. Masło stopniało dawno, a mój chleb jest twardy jak skorupa.
19.
209Słyszę na schodach obce kroki. Lekkie. Kroki przekraczają wejściowe drzwi. Teraz otwierają jeden yale. Drugi. Drzwi. Przede mną jest dziewczynka piętnastoletnia. Może ma szesnaście. Mówi, spoglądając na mnie z obrzydzeniem:
210— Ciocia prosiła, aby pana dziś wypuścić.
211Patrzy na mnie jak na glistę, karakona[24]. Jestem oszołomiony przejściem przez korytarz.
212— Ciocia bała się, żeby pan nie zdechł.
213Jest bardzo brzydka, ładnie zbudowana. Kirgiskie oczy. Murzyńskie wargi. Nos placek. Idzie ze mną do pokoju. Patrzy na mnie z wyżyn swojej młodości. Wargi mam spalone. Ona nie. Wchodzimy do pokoju. Patrzy na mnie jak na tarantulę. Ale bez strachu, z ciekawością. Znaczki, które znajduję w korytarzu, są zwinięte w kłębek. Nawet rodzinne pocztówki pani Cin. Ona ma białe, gładkie włosy.
214— Czy chce pan mi pozować? Ja maluję obrazy półabstrakcyjne, ale potrzebuję zawsze bodźca.
215 216— Tak, i będę niedługo w Paryżu. Przygotowuję się wielostronnie.
217Dopiero teraz zauważam, że jest poplamiona farbami: nogi, sukienka, twarz.
218— Potrzebuję bodźca, a pan jest bodźcem.
219— Ale co ja zrobię z klozetem?
220Z jej strony cichy śmiech. Wygięcie warg.
221W tej chwili słyszę jak ci z nocnikiem uszczęśliwieni pluskają się w muszli.
222— Ale pani Cin kupiła mnie na szuku, zresztą nie umiem chodzić.
223— Ja mieszkam w machlulu[25], to są te drewniane domki na stoku morza. Barak numer trzydzieści osiem. Przyjdzie pan?
224— Ale ja nie mogę. Pani ciocia…
225— Już znam tę piosenkę. Gdy przyjdziesz, dostaniesz jabłko. I będziesz widział, jak maluję. Wystarczy.
226 227— W którym kierunku pani idzie?
228 229 230 231— Batia. Batia-wariatka lub Batia-malarka, to wystarczy.
232 233 23420.
235Ten dzień spędziłem w pokoju, oddychając jak ryba. Biblioteka skakała po pokoju. Kredens raz to się zbliżał niebezpiecznie, to się oddalał. Stękał przy tym. Drzwi otworzyły się i ukazał się kostium kąpielowy, brudne majtki, książka kucharska, wazonik z ziemią i inne rzeczy. Włożyłem ciemne okulary, ze złamanym szkiełkiem. Oczy zsiwiałe od blasku. Napięcie. Słońce zasłonięte chmurą piaskową. Mimo to wdziera się, razi. Oddycha się tylko szlamem. Wilgoci klozetowej.
236Już dość mam tych klimatów sub- i tropikalnych. Ludzie o białej krwi, ludzie zmęczeni, wyczerpani, którzy chcą przeżyć dzień, tylko dotrzeć. I na człowieka dość jest pięćdziesięciu stopni mrozu i pięćdziesięciu stopni ciepła. Całkowicie.
237Dwa dni później chodziłem punktualnie do ubikacji. Chamsin zelżał. Ale gnębiła mnie myśl, jak się z tego wydostać i jak pójść do Batii. Nocami myślałem przy krzykach prostytutek. Nic z tego nie wyszło.
238Miałem dziwny okres. Myślałem o czymś i uważałem, że to zrobiłem. Wyobrażenie zastępowało fakt. Stąd kłótnie z panią Cin. Przysięgałem, ale okazywało się, że moja przysięga jest fałszywa. Tak intensywnie myślałem.
239BurzaBurza, bodaj ostatnia. Niebo jeszcze pobłyskujące. Szara chmura tkana błyskawicami, niby srebrną nitką.
240SenObudziłem się. A to mi się śniło, że się obudziłem. Tym samym sen wsuwa się, jak w futerał, w sen, i ja ciągle nie mogę się wychylić. I znów budziłem się, a to tylko śniło się, że się budzę. Więc tak jak w dwóch lustrach, śniło się i spałem. Aż krzepkie ramię Edki porywało mnie do klozetu.
241W krzykach kurw, w przesadnym wyobrażeniu, w budzeniu się na niby. Postępująca stale tymczasowość.
242Lecz chciałem pójść do Batii, co również było może fantazją. W każdym razie chciałem spróbować. Nie wiedziałem, co to machlul, ale wiedziałem, że to obok.
243Było po burzy, która w Polsce następuje w powietrzu dusznym, tu zaś po gwałtownym ochłodzeniu. Toteż przeziębiłem się. Miałem katar i nie mogłem myśleć. Już wiem, dlaczego starożytni uważali katar za funkcję mózgu.
244Więc po tygodniu zacząłem myśleć o Batii. Nawet śniłem o niej. Przyjemnie. Sen przyklejał się do powiek, kawałków klozetu i ulic. Zaczadzony we śnie. Gdy mnie Edka wlókł do klozetu, mówiłem imię Batii. Aż w końcu Edka, ten blond olbrzym, ulitował się.
245— Wezmę cię, wezmę do tej Batii-wariatki. Ją każdy może mieć. Ona nie przywiązuje do tego większej wagi. Wezmę cię do niej i nakażę. Ja ją znam od dziecka. Myśmy razem przyjechali z Niemiec. Razem uczyliśmy się gasić pożar wywołany bombami. Uczyliśmy się tego w szkole. Każdy to musiał umieć. Ale cię uprzedzam, synku. Jej ojciec jest, no, wariatem. Mieszka w łazience. Pisze szirim, pieśni. Tak jak prorocy. W różnych językach. Po niemiecku, hebrajsku i jeszcze nie wiem po jakiemu. A najgorsze to jego poza. Długie włosy, gada do siebie, jest bardzo z siebie zadowolony, ona nie ma matki. Została stuknięta po nim. No dobrze. Dziś wieczór pójdziemy. Ona była w kibucu[26], ale potem uciekła. No. To ci wszystko powiedziałem.
246Gdy odrobiłem swoje pensum[27], wziął mnie Edka pod ramię i poszliśmy. Pani Cin protestowała, ale Edka ją uspokoił, że niby stara kurwa i tak dalej. A pani Cin kończyła jakąś rozmowę: „….i ona była w ciąży i całkiem jej dziecko wyschło, podczas ostatniego chamsinu”. On prowadził mnie za rękę a raczej ja opierałem się na nim.
21.
247PozoryPoza. Nie taka literacka, ani artystyczna. Lecz fascynował mnie człowiek, który gra. Strasznie trudno dojść do prawdziwych źródeł życia, o ile w ogóle istnieją. Do człowieka, co już nie udaje. Trzeba przewrotności i inteligencji. Aby przedrzeć się przez ten cały splątany kłąb ról, którym się człowiek okrywa. Poczwarka. Nawet w chwili konania nie obnaży się całkiem. W pierwszym rzędzie przed sobą. Tysiące póz, tysiące ról, jedna nałożona na drugą, zazębiające się, sprzeczne. Wiem, jak trudno wyrzec się swojej roli, choćby nawet prowadziła do śmierci. Kokietuje się śmiercią do ostatniej chwili. I, w gruncie rzeczy, nie wierzy się w nią. Jakże trudno wyzbyć się swojej roli.
248Trudniej niż życia. Gdy pozbywamy się jednej, wpadamy automatycznie w drugą, równie nieprawdziwą jak pierwsza. I tak, szukając tego, co istotne, jeżeli chcemy szukać, a mało kto ma ochotę, przewracamy się we wszystkich swoich stu tysiącach póz, aby wreszcie pod jedną odkryć pulsujące życie. Lecz zamiast życia, ku naszemu zdziwieniu, znajdujemy doskonale pulsującą rolę, na której siadamy okrakiem.
249A gdy po wielu koziołkach ociera się o coś trochę prawdziwego, gdy widzi się, że nie ma się czego grać, że w ogóle ta możność zostaje odjęta, jest się przerażonym — sztywnieje. I wtedy fabrykuje się „śmierć” ze strachu, przy której da się kręcić tyłkiem, wyczyniać przecież różne wygibasy. I znów się gra, choćby ta śmierć była prawdziwa, najprawdziwsza ze wszystkich śmierci, do ostatniego tchu. Bowiem dno jest straszliwsze od śmierci. Prawda istnienia jest nie do wytrzymania, cokolwiek o tym by się nie mówiło.
250To nie tyczyło ojca Batii, który był zwykłym pozerem. Ale przerażającego niepokoju, życia na niby, tymczasowości, które tworzą magiczne koło. Ludzie, którzy się otarli przypadkiem o dno, szukają panicznie, na złamanie karku, czegoś naumyślnie.
22.
251Słońce zachodzi, widzę spływające domki, spływające po piaskowcu, na którym rośnie tylko pewien gatunek kaktusa. Kwitnie bardzo rzadko, przez jedną noc. Wygląda wtedy jak duża ćma o niesłychanych motywach.
252Domki są zbudowane z drzewa, łatane najrozmaiciej, poprzerzynane ścieżkami, z wspólnymi klozetami, z kwiatami na werandzie. SłońceSłońce plusnęło do wody, duże, czerwone, woda rozprysnęła się.
253Zeszliśmy po schodach, na których musiałem bardzo uważać, aby się nie przewrócić lub aby się przewrócić właściwie.
254Prosiłem Edkę, by zaprowadził mnie na plażę, gdzie małe fale lizały stopy. Było stąd widać Jaffę-Piękną i widok był niepokojący. Poprzez zatokę, w oddali, w pobliżu, stała we mgle, którą tylko przebijał minaret. Mgła była różowa, delikatna.
255Potem, opierając się o ramię Edki, poszliśmy, odpoczywając na każdym stopniu, w górę, aż odszukaliśmy barak trzydzieści osiem.
256— Tu ją masz — powiedział Edka.
257ArtystaWeszliśmy do pokoju, który wydawał się znajomy. Ona nawet nie odwróciła głowy, gdy przywitaliśmy się. Było tu dużo płócien, kartonów, desek, szmat. Nie używa palety. Języka, gałganów, prosto z tuby. Dwie reprodukcyjki, na miejscu których spotyka się zwykle obrazy świętych.
258Klee[28]. Jedna: miasto zrobione z koronki, na tle nieba głębokiego. Na mieście dziecinne chorągiewki i księżyc za pół grosza. Druga: pod wodą jakieś ptaki, o nasz raju-baju utracony.
259— Przyprowadziłeś go nareszcie? Zostaw go i idź.
260 261— Ty, nie wymądrzaj się — mówi Edka. — Kiedy mam przyjść po niego?
262— Już idź, proszę, ja go sama.
263Edka odchodzi. ArtystaZostaję z nią sam. Ona odwrócona tyłem nachyla się nad dużym arkuszem i maluje jakieś małe miejsce intensywnie żółto. Gdy skończyła malowanie dużego arkusza w małym miejscu żółto, poszła sobie przepłukać usta. Gdy przepłukuje usta, słyszę jakieś jęki z małego pokoiku, który był na pół łazienką. Tam siedział w natchnieniu jej ojciec, który wybrał ten fach: szirim. Gęste, teraz siwe włosy. Więc on jęczał i mówił do siebie, jeszcze jeden prorok, jak mówi France[29], i pisał dużymi literami na dużych arkuszach papieru. I słyszałem to później, gdy czytał mojemu fryzjerowi, co wcale nie jest ujmą. Na razie pisał i płakał jak kotka.
264Batia weszła do pokoju i popatrzyła na mnie. To było dziwne, bezosobowe spojrzenie. Uśmiechała się przy tym i miała ładne zęby. Ale nie uśmiechała się do mnie; był to uśmiech bezosobisty. Z tym spojrzeniem mógł ją mieć istotnie każdy, kto tego chciał. Patrzyła na mnie jak na przedmiot martwy.
265Artysta— Co malowałaś teraz?
266 267Poszedłem do ciemniejącego stołu i zobaczyłem wielką zatokę, idealnie niebieską, żółty grunt, a na nim ciemnożółte domy. Kolor niebieski morza i żółty, który przypominał ciepło greckich kolumn. Powiedziałem. Zainteresowało ją nagle. Zaczęła mnie szczegółowo wypytywać o greckie kolumny, budowle. W końcu zamilkła, przesuwając językiem po wargach. Myślała zapewne o Morzu Jońskim lub o kolorze cielesnożółtym.
268Wtem jej ojciec wybiegł z łazienki ze swoją już drukowaną broszurą.
269 270Gdy odpowiedziałem przecząco, powiedział:
271 272— Jego kupiła ciocia Cin, więc…
273On pokiwał ze zrozumieniem głową, choć byłem pewien, że nic nie rozumie.
274— Aha, aha — zamruczał i poszedł.
275MorzeMewy spały na falach. Morze było leniwe i ospałe. Przeciągało się jak kot. W nocy zaczęło świecić przy najmniejszym ruchu rufy: robaczki świętojańskie morza.
276SeksJej oczu nie widziałem więcej, były przedtem koloru morza i wraz z nim zmieniające się. Teraz widziałem tylko zarys jej sylwetki. Stała w ciemności nieruchomo. Miała na sobie greckie, płaskie pantofle, gładką spódnicę i bluzkę przerzuconą na wierzch tutejszym obyczajem. Miała też włosy proste, blond, do ramion. I miała piętnaście, może szesnaście lat.
277— Ja mam wrażliwe piersi — powiedziała.
278Pomału położyła się na tapczanie i ja położyłem się też. Nie wiedziałem jak rozpiąć jej stanik. Zaśmiała się z zamkniętymi oczami i pokazała mi dwa małe guziki z boku. Miała sutki duże, ciemne, z różowymi wierzchołkami, otoczone, jak pierścieniami, warstwą błyszczącą. Sutki zareagowały, jak tylko dotknąłem. I nie pozwoliła szybko. Wolno, tak jak morze dziś, na którym spały mewy, wchodziła na stopnie pożądania, z opadnięciami głębokimi. Mruczała niby kot przeciągle: „Chrrrrr” — dając tonacją swego głosu, niskiego głosu, znać, co mam robić.
279Nagle jej ojciec z rozwianą brodą. Zerwałem się.
280— Ach, ty głupcze — mówi Batia. — On i tak nic nie widzi. A gdy będziemy w sytuacji jednoznacznej, nie należy nigdy, ale pamiętaj nigdy, ruszać się gwałtownie: to zwraca bardziej uwagę. Należy wolno, miękko zmienić pozycję. Niby przypadkowo.
281— Kto cię takich mądrości nauczył?
282— Ach, jedna starsza pani, która mnie przygotowuje pod względem seksualnym na Paryż. Zaprowadzę cię do niej, gdy nauczysz się chodzić.
283Milczenie w półprzyciemnionym pokoju.
284— Słuchaj, posłuchaj mnie dobrze.
285 286— Gdy zadzwoni trzykrotnie telefon…
287Pani Cin miała telefon, pokryty kurzem, który nigdy jeszcze nie dzwonił.
288— On działa, gdy się telefonuje. Lecz od was nie można telefonować. Uważaj: gdy zadzwoni trzykrotnie telefon, to znaczy, ja będę dzwoniła trzykrotnie, kładąc za każdym razem słuchawkę.
289— Ale na miłość boską, ja siedzę cały dzień.
290— Po pierwsze — to będzie zazwyczaj, gdy ty już nie siedzisz. Po drugie trzeba, abyś nie siedział.
291 292— Widzisz, to tajemnica. Ciocia Cin ma takie zboczenie, że miała psy. I tym psom kupowała obroże. Ma tych obroży bardzo dużo. Jak sobie pozwolisz nakładać obrożę, to ona się zgodzi, żebyś podchodził do telefonu. Spróbuj nauczyć się chodzić; potem zobaczymy.
23.
293KalekaOpierałem się na jej smukłym ramieniu. Ona to robiła dobrze. Poddawała się rytmicznie, gdy potrzebowałem jej pomocy — sztywniała. Była giętka, silna. I tak, opierając się na jej ramieniu, którego nie można było jeszcze nazwać ramieniem kobiety, dotarliśmy do celu.
294— Daję ci dziesięć piastrów[30] — powiedziała Batia — które mi ktoś dał, nie pamiętam kto. Możesz sobie je wziąć. I ja czasem jestem u was. Serwus.
295Podprowadziła mnie pod drzwi i zrobiła baj-baj ręką. Odeszła.
296Ja trzymałem dziesięć piastrów w ręce i postanowiłem nie mówić o nich pani Cin. Postanowiłem też pozwolić sobie nakładać obrożę po zmarłych psach.
297Gdy wszedłem do mieszkania, przywitał mnie Edka:
298 299Pani Cin odrabiała swoją wieczorną zmianę w klozecie. Była już może dwunasta. Wyszła.
300Edka już spał. Chrapał, rozłożywszy swoje szerokie ramiona. Ja czekałem na nią.
301— Podobno miała pani ładne psy.
302Ona ruszyła niespokojnie wąsami, włożyła protezę, która leżała na stole, do ust, i powiedziała:
303— Batia ci mówiła, naturalnie. Naturalnie, że miałam. Widzisz — tu otworzyła szafę — tego Mrumrusia, świętej pamięci, przejechał samochód. Ten Czau to się otruł, biedny.
304 305— Przymierzymy — powiedziała pieszczotliwie.
306Nałożyła mi obrożę widocznie dużego psa, obrożę z linką. Obroża miała nawet znaczki magistrackie.
307— Przedłużam je, mimo że psów nie mam — powiedziała wstydliwie.
308Gdy już zapięła obrożę, szepnęła, trzymając linkę w ręce:
309 310Ja osunąłem się na trzy nogi, „zrobiłem się na pies”, jak mówiła dziewczynka z góry, i przeszedłem małą przestrzeń. Wtedy ona powiedziała cicho:
311 312Odwróciłem się i zobaczyłem jej sylwetkę w ciemnym pokoju. Skręciła się w orgazmie. Opadła na tapczan, który odbił jej regularne skurcze. Była podobna do żmii. Potem leżała jeszcze długo na tapczanie, a ja bałem się zdjąć obrożę. W końcu podniosła się, usiadła i powiedziała całkiem oficjalnym głosem:
313 314Wtedy to zawarłem z nią umowę w sprawie telefonu. I przyrzekła mi laskę nieboszczyka męża.
24.
315W klozecie było coraz to ciężej. Podczas chamsinów Edka wynosił mnie często nieprzytomnego. Czekałem niecierpliwie telefonu Batii i nie wiem, ile czasu mijało. Czekanie jest dla mnie czynnością nieznośną. Jestem cały skoncentrowany w czekaniu. Tak że gdy nawet nastąpi to, na co czekałem, przesuwa się znaczenie.
316WiatrPodczas chamsinów owady chowały się. Ciemne błyskawice dnia, nawet pająki. Wieczorem latały tylko nietoperze. Były duże jak szczury. Wróble schodziły się na pewnym krzaku, aby omówić kurs prosa. Potem robiło się całkiem cicho, gdyby nie kwiki przelatujących gacków i miauczenie kotów.
317Pewnego niespodziewanego dnia zadzwonił trzykrotnie telefon. Dopełzłem do niego, podniosłem słuchawkę. Batia.
318— Masz jeszcze te dziesięć piastrów, które ci dałam?
319 320— No to przyjdź na róg mnie wykupić. Jestem winna za kawę i nie mam ani grosza.
321MiastoPonieważ był to czas wolny, koło wieczora, poszedłem w kierunku szukanej kawiarenki. Chodziłem bardzo wolno. Wzdłuż domów, dla zaczerpnięcia oddechu. Wreszcie dowlokłem się, wraz z dziesięcioma piastrami, na róg i miałem tylko przejść na drugą stronę. Podeszła pewna pani i z miną litościwą ofiarowała się mnie przeprowadzić. Dała też milsa[31].
322Obserwowałem wywieszki: Lombrozo-ortopeda, pani Noe Allembik — suknie, pani Groskopf robiła biustonosze, zaraz obok szewc Obrotny. Chodziłem, jak już powiedziałem, pod samymi murami, aby się podeprzeć. I jeszcze: aby nie być widzianym. I jeszcze: instynktownie unikałem słońca, którego i tak nie było. Lecz pani, która dała mi milsa, była wesoła i szła do kawiarenki. Na zewnątrz siedziała Batia w towarzystwie włochatego młodzieńca z wytatuowaną kotwicą na ramieniu. Podszedłem. Zobaczyła mnie. Tylko zobaczyła i gada dalej z wąsatym młodzieńcem. Usiadłem na murku. Siedziałem. Aż ona:
323 324Wyszła właścicielka kawiarenki, z jednym zębem na przodzie, tylko jednym, z płaską piersią. Powiedziała po polsku:
325 326Zainkasowała siedem piastrów i odeszła.
327 328 329Młodzieniec zgodził się, a ja za nimi. HandelW tej chwili dało się słyszeć wołanie:
330— Alte Sachen, alte Sachen[32], stare rzeczy kuuupuuuję.
331 332 333Byłem ciekaw, co sprzeda. Ale ona zdjęła spódniczkę, pod którą miała spodenki, i zaczęła się targować z Alte Sachen. Ten oglądał spódniczkę i mówił, że niemodna, że stara i że. Ona odpowiadała szybko, swobodnie, tak że w końcu spódniczka znalazła się w worku. Po prostu zagadała go i zakorkowała. Miał minę zrezygnowaną i dał jej dziesięć piastrów. Batia powiedziała:
334 335Wcisnęła mi do ręki dziesięć piastrów:
336 337ErotyzmJa myślałem o jej ciele, do którego nie miałem dostępu, i nie wiedziałem, jak tę sprawę poruszyć. Szedłem za nimi i widziałem skórę blondynki, która się dobrze opala. Nic nie może być ładniejszego. I zachód słońca. Oni szli wolno, rozmawiając po hebrajsku. Więc ja za nimi w pośpiechu. Widziałem jej mocne, zgrabne nogi, obute w greckie pantofle na niskim obcasie, z jednym paskiem między palcami. I potem schodziliśmy schodami na plażę, która o tej porze była pusta. Ona ustawiła trzy leżaki obok siebie i rozmawiała z ożywieniem z tamtym. Nosiła krótkie, białe spodenki, bluzkę w szerokie pasy bez rękawów. O Boże, miała długie nogi, ładne z lekkim meszkiem. A jej ojciec pisał w tej chwili szirim, psalmy, o Boże.
338Tego dnia było jakieś święto. Miałem okazję słyszeć w klozecie modlitwy żydowskie. One nie proszą. Żądają. Nawet grożą. Mówią do Boga tylko słowami uniżenie. Poza tym mają coś z targu z Bogiem, który wybrał ten naród.
339Na plaży. Słońce zapada się w morze i dziś nie rozpryskuje wody. Ciemność zaczyna wydobywać się z ziemi. W końcu otacza nas.
340Kotwica żegna się. Umawia się, zdaje się, na jutro. Ja mówię do niej cicho:
341 342 343— Jak, braciszku, chcesz pomacać różne kształty, to pojedź autobusem. Tam jest taki ścisk, że nie wiadomo, czyja ręka, czyja noga. Możesz mieć najrozmaitsze biusty, brzuchy. Pojedź autobusem. Będziesz mógł swobodnie przejeżdżać się po tyłkach. Są teraz mało ubrane. Nie noszą staników ani majtek. Jaka okazja za siedem milsów. Mówię ci. Tam są rzeczy niebywałe. Nawet wsunąć możesz, jak będziesz sprytny. Ale ty nie jesteś sprytny. Niestety.
344 345Prowadzi mnie do machlulu numer trzydzieści osiem, gdzie stęka jej ojciec.
346 347Już wiedziałem, jak odpina się stanik. Ale ona go zdjęła sama. I spodenki też. Robiła to powoli, patrząc na mnie. Miałem wrażenie, że uczyła się czegoś. Kobiety zawsze się uczą. Nigdy nie przestają studiować.
348Więc ona naga, ciało dziewczynkowate, trochę chłopięce. Całe opalone. Lśniąca plama. KalekaStojąc, gdy ja leżę, mówi:
349— Może się odzwyczaisz od swojej choroby?
350 351— No, po prostu… nie będziesz chory.
352 353— To jest brzydkie przyzwyczajenie i kto wie, czy ty tego nie symulujesz.
354SeksI znów jej ciemne sutki, na połyskującym ciele. I okno otwarte z jeszcze różowymi chmurami. Tapczan był niski, bardzo niski. A koło niego skóry jagniąt. I Alte Sachen z daleka. Tuż obok — jej ojciec. Umiała się tak całkowicie oddać, że nie pozostało znaku. Jak z okrętu, który poszedł na dno. Przepływała nade mną niby fale, uderzając o mnie, pochylając się (jak fala biegnąca), prostując się (jak fala trafiająca o skałę), aż stoczyła się z zaciśniętymi wargami — drgając. I pozostała tak. Nie otwierając oczu. Tylko zwiesiła głowę i zwolniła zęby. Po dłuższej chwili spytała:
355 356Potem obróciła się na wznak, ciągle świecąc złoto.
357Pachniała niby zbudzone dziecko. I powoli rozbłyskiwały jej oczy, oczy świecące w mroku, jak kocie. Pomału przeciągała się. Włożyła spodenki i bluzkę.
358Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że to nie ona mi się oddała, a ja jej. Nie można było jej zdobyć. Zawsze przez jakiś upór dziecięcy wymykała się, gdy się myślało, że się ją ma. Po prostu była tam, gdzie jej nie szukano. Miała dar ulatniania się. To ona mnie posiadła przez to, że mówiła chrrr, zaciskała zęby, leżała bezbronna, i nic jej nie można było zrobić.
25.
359Wracałem, pracz zwijał swoje sieci: prał firanki i rozpinał je szeroko.
360— Dobry wieczór, panie Sprung.
361 362 363 364 365 366Fryzjer. Miałem długą brodę i nie goliłem się.
367W tej chwili wpadła na górę dziewczynka, skandując: „Da-wid, Dawid, król Israeee-la”. I tak w kółko.
368Jak tylko wróciłem do domu, pojawiło się w moim pokoju drugie łóżko, a na nim typ długi i zielony. Nie zwracał na mnie uwagi. Była to widać jego profesja, którą wykonywał z dużą dozą automatyzmu. Miał małe wąsiki. Był już w pidżamie. Wtedy weszła pani Cin i powiedziała z dobrocią:
369— Po co takie koszty? Niech pan powróci do ubikacji i koniec. A tak? Wie pan, ile mnie kosztuje wyszybajło[33]: ale skutek gwarantowany. Podpisaliśmy umowę u adwokata. Gdybym nie musiała chodzić na Posiedzenie Pisma…
370— A smycz? — powiedziałem nieśmiało.
371— Smycz to telefon i laska. A zresztą on się zgodzi, na cztery nogi, nie na trzy. Choć jednego mopsika miałam, co kulał. Przekona się pan i będzie jeszcze mnie pan prosił.
372A on miał już ustalony system: dwustuświecową żarówkę, kuchenny budzik nastawił na trzecią rano, zamknął okno, mimo że było duszno. Rozebrał się do naga i czytał powieść kryminalną.
373Byłem nieprzytomny dwa dni. Trzeciego wyszybajło powiedział:
374— Jak się nie poddasz, to przetrącę ci przypadkowo kark. Jesteś słaby i każdy pomyśli, że ci się to mogło zdarzyć. Gdzieś w korytarzu. A zresztą nie będzie się chciał wtrącać. A gdy się to nie uda, pomyślimy o jakichś środkach chemicznych. Gdyby się to nie udało, zrobimy z ciebie wariata i będziemy cię siłą wynosić do wychodka, że niby niebezpieczny dla otoczenia. To jest najlepsze.
375I Edka wchodził do pokoju, od czasu do czasu, i mówił:
376— No, poddaj się stary, to beznadziejne. Nawet lew tutejszego zoo mieszkał przez rok w klozecie. Mamy tylko niepotrzebne koszta. I w końcu na lekarza, żeby zrobić z ciebie wariata. Po co to wszystko?
377Ale ja byłem półprzytomny i nie mogłem odpowiadać. Wreszcie sprowadzili lekarza, dr. Siegberta z przeciwka, który wydał następujące świadectwo:
378„Zaświadczam niniejszym, że Piotruś, zamieszkały przy Chapu-Chapu 8 u p. Cin, przez nią zakupiony na targu, cierpi na ostre ataki szału i w związku z tym musi być odosobniony i pozbawiony pokusy samobójczej. Chory cierpi ponadto na stany paranoidalne, w związku z czym zdaje mu się, że w jego pokoju przebywa tzw. wyszybajło, który w rzeczywistości jest kwalifikowanym sanitariuszem i może choremu oddać nieocenione usługi.
379— Więc jak nasza sprawa? Co? — powiedział zielonkawy wyszybajło.
380Było to pod wieczór i paliła się dwustuświecowa żarówka. Miałem usta sklejone od żaru, więc wybełkotałem niewyraźnie:
381 382Usnąłem. Gdy o pierwszej w nocy zadzwonił budzik, wzmocniony trzema talerzami, podskoczyłem i zacząłem wołać:
383— Tylko w klozecie. Tylko. Jedna jest wolność i ona przebywa w klozecie. Niech żyje! Niech żyje! Ja chcę już, już…
384Pani Cin wstała, oglądnęła mnie podejrzliwie i powiedziała:
385— No, marsz w tej chwili i koniec z nim.
386Zamknęły się za mną drzwi, zwinąłem się u stóp sedesu i natychmiast usnąłem.
387SłońceObudziłem się w ciężkim słońcu, które zwisało niby olbrzymi, świecący owoc. Nie było możliwości popełnienia samobójstwa. Chyba utopić się w muszli, co było bardzo trudne. Więc znów zwijanie się kunsztowne, z koniecznym opalaniem jednej części ciała, wędrówka od słońca, ucieczka, wspinanie się na ściany, aż do rezerwuaru, spuszczanie wody, przemywanie nią rąk i skroni, dopóki byłem przytomny. SłońceA potem słońca, słońca, gasnące, jakby rżnęli wielbłąda, ociekające juchą, od której mi się niedobrze robiło. Czasem dniem zeskakiwałem na dół i słońce wydawało się osiągalne, chciałem je zniszczyć, zamordować, żeby go nie było. Więc łapałem je rękami i dusiłem, lecz ono wymykało się zręcznie, parzyło ręce, przezierało rażąco, tak że musiałem zasłaniać oczy.
388Gdy nareszcie późnym wieczorem pani Cin wypuszczała mnie, byłem jej, przeraźliwie dla samego siebie, wdzięczny. Poczołgałem się do pokoju, zacząłem lizać brzeg jej domowej sukni, lizałem, i wydawał mi się smaczny. Kocioł rosołu można by z niej wygotować.
389Edki nie było. Prawie nigdy nie paliła światła. Odemknęła szafę, wybrała obrożę, trochę ciasną, założyła mi, i zacząłem radośnie szczekać.
390— Cii — powiedziała pani Cin. Włożyła kapelusz, woalkę, umalowała sobie usta, dopiero potem powiedziała:
391 392Ranem wdrapywałem się znów na ściany, gdy było słońce, przeraźliwe. Nauczyłem się głowę wkładać do muszli, do wody. Gdy ją potem wyjmowałem, wszystko się kręciło.
393Na górze dziewczynka skandowała: „Da-wid, Da-wid, melech Israel”[34]. Pani Cin mówiła zwykle, wychodząc:
394— Przyzwyczai się pan. Nie takich przyzwyczajałam.
26.
395Pewnego razu przystawiono drabinę do mojego klo i na drabinie Batia. Patrzyła, czy jeszcze żyję.
396— Ach, zdechlaku ty, zdechlaku — powiedziała.
397Weszła do klo, zarzuciła mnie na ramię, zeszła po drabinie.
398— Śmierdzisz jak zaraza — powiedziała.
399 400Na ulicy stało małe auto. W nim nieznany mi gość. Schowała mnie do bagażnika i ruszyliśmy.
401— Och, całkiem zapomniałam o tobie. Po prostu zapomniałam. Najpierw ten kotwica, potem Sigi, Hans, później jakiś australijski porucznik, zalałam się wtedy w pestkę i z nim przez dwa dni, a potem już nie wiem. Całkiem nie wiem. Dopiero przypomniały mi ciebie dziesięć piastrów. Gdyby nie to, to byś dalej gnił. Wzięłam dla ciebie swoją pidżamę. Na razie wystarczy. Stań na chwilkę! No zatrzymaj się — powiedziała do kierowcy.
402 403— Daj coś zjeść — powiedziała.
404On, kierowca, wyjął konserwy i chleb. Ale gapił się na Batię.
405 406— Do Haify. Do małej wioski arabskiej na Karmelu. Aha, czekaj, więc robiłam zdaje się coś więcej. Z jedną panią. Byłam wtedy podchmielona.
407Batia otwarła konserwę mięsną, powiedziała do mnie:
408 409— Kto to jest ten pan? — wskazałem na kierowcę.
410— To jest pewien pan, nie wiem, zdaje się, Lulu, który jest właścicielem tej dryndy. On mnie zabiera na Karmel.
411 412— Ciebie też, prosiłam go, abyśmy na chwilę się zatrzymali.
413 414 415— No bo nie? — zwróciła się do kierowcy.
416— Ona mi powiedziała, że tylko coś powie pewnej pani.
417— Cioci Cin, naturalnie. Ponieważ jej nie było w domu…
418Pan był starszawy, miał widać wielką ochotę, gdyż podrapał się w ucho. Powiedział:
419— Dwa dni urlopu, a potem znów mundur. Jedźmy do Haify.
420 421 422Więc ja na siedzeniu tylnym, Batia z Lulu na przodzie i jedziemy.
27.
423JNaturaest koniec kwietnia. Tyle kwiatów i ziół, których nazw nie znam. Nie ma na chwilę podmuchu, który psychicznie wyjaławia, wysusza, tak że wiatr podnosi się na wydmach piasku. ArtystaJedziemy wzdłuż łanów ostów, które kwitną niebiesko i są wysokości człowieka, a przy drodze ciągle czerwone anemony, maki.
424— Ty tego nie widzisz — mówi Batia — że jedne są zbudowane na kolorze fioletowym, w głębi jest fiolet, drugie na purpurze.
425Wiatr bawi się liśćmi. Potem Dolina, z brzegu słoneczna, w wnętrzu głęboko, mokro, ciemnozielona, między tańczącymi pagórkami. Początek Karmelu, już widać wykluwającą się, jak biały ząb, Haifę. Skały, gdzie gnieżdżą się jastrzębie: rozpinają swoje wielkie skrzydła pod wiatr. Zieleń się pieni. Stanęliśmy chwilę: żabie oczka, niezapominajki. Tylko większe niż w Polsce.
426Rośliny są tu bardziej soczyste, włochate, wielkie, czasem karłowate; jak na przykład dęby, które rosną krzewami. A żołędzie mają ogromne. Potem domki, a na nich powoje.
427 428— Te są czystoniebieskie, jak niebo.
429 430— Ale tamte są neonowe, elektryczne, nie takie ładne.
431NaturaI drzewa kwitną: na czerwono, niebiesko, żółto, olśniewająco biało. I czasem zboże, dynie, kartofle. I banany: mają liście niby łódki, którymi da się owinąć człowieka.
432 433— Niezapominajki to są kwiaty z bajki. A jak będzie deszcz, to co zrobisz? — pytałem, patrząc ciągle na te same spodenki Batii.
434— Wariat, przez siedem miesięcy będzie grzało. Bez przerwy.
435Gdy przyjechaliśmy do Haify, okazało się, że nie możemy mieszkać w wiosce arabskiej lub sąsiedniej druzyjskiej[35], lecz musimy być, przynajmniej chwilowo, w dzielnicy portowej. Wtedy zdałem sobie sprawę ze stosunków Batii.
28.
436Batia zostawiała mnie na długie godziny w kawiarni i rozpinała w nowym miejscu sieci, jak pająk. Łączyła różne sobie środowiska, czasem wrogie. Znała dobrze ludzi i w jedną minutę była z nimi na „ty”. I mieli złudzenie, że jest tylko z nimi na „ty”. Jeśli było trzeba, właziła mężczyźnie do łóżka, normalne kobiety uwodziła z łatwością, a nawet zwierzęta były o nią zazdrosne. Chodziła do tak zwanych porządnych domów żydowskich, arabskich, do przemytników, melin, domów publicznych, gdzie omawiała sobie tylko znane sprawy. Wracała krętymi uliczkami dolnej Haify, ciągnąc jakiegoś gościa, który płacił.
437Lulu zniknął. KawiarniaSiedziałem dniami i nocami w kawiarni, której właściciel mówił trochę po francusku. Ponieważ ja też trochę, więc mieliśmy wspólny język. Ja, ubrany w pidżamę Batii, wzbudzałem czasem litość: rzucano mi pitę[36], zostawiano porcję humusu[37], tchniny[38], nawet jeden Arab w szale zamówił dla mnie kabab[39]. Dwa razy na dobę przychodziła Batia. Wówczas prosiłem o nargile, lecz po krótkim czasie wymiotowałem. Dym był lekki, pachnący, ale trafiający do głowy, żołądka. Byli też marynarze, od których Arabowie odcinali się zupełną obojętnością. SeksTrafiali się Libańczycy, prowadzący karawanę, którzy biegle mówili po francusku. Taki spędzał w kawiarni dzień cały, jadł sznycel, lody, barana obracanego na rożnie i pił zielonkawą ciecz. Potem zamawiał młodego chłopca, z którym szedł na górę lub na podwórze. Kucharz miał dwóch pomocników, którzy właśnie służyli dwojakiemu celowi. Sam nazywał się Achubbet. Już teraz był półnagi, a potem całkiem. Przypominał palacza okrętowego. Olbrzymi, muskularny.
438Pewnego razu przyszła żandarmeria angielska, coś mówili, przynieśli kubeł z farbą, rozebrali gości i namalowali jądra na zielono. Potem nagich puścili na miasto, zabierając szaty. Tylko dzięki ubikacji ocalałem. Tak przesiedziałem w kawiarni siedem dni i siedem nocy.
439Później przyszła Batia. Powiedziała:
440 441Znowu jakiś mężczyzna w drelichu, szarpnięcie jeepu[40], i jedziemy na samą górę, na szczyt Karmelu.
442— Tego Lulu to się pozbyłam — mówi Batia. — A teraz muszę się pozbyć tego Anglika. Stań — powiedziała. — Jemu się chce pisiać, muszę go zaprowadzić.
443Wyskoczyła z auta, i zniknęliśmy w krzakach.
444— Tu, jesteśmy na miejscu — pokazuje na willę w ogrodzie. — Przyjechałam do jednego gościa i nie wiem, czy będzie w domu.
29.
445Dzwoni. Każe mi się przedtem schować za krzak. Otwiera służąca. Rozmawiają po hebrajsku. Potem Batia daje znak. Wkradam się.
446 447— Na razie nigdzie. On pojechał do Jerozolimy. Przenocujemy tu. Ona zaraz odchodzi. Poza tym zna mnie jak zły szeląg. Będziemy mieli całą willę. To też coś warte.
448 449— Oooo, nie martw się. Pełny friżider[41]. Tylko żeby ona odeszła.
450MiastoPomału ciemnieje. Światła Haify. Neonowe reklamy zza węgła kamieniołomów, w szczelinie góry. Port, światła. I, jak kaganki, zapalone na morzu światła rybaków.
451 452 453 454 455— Weźmiemy jego, świeżą. Tę to wyrzucimy.
456 457 458 459 460 461 462Seks— Byłem w Teheranie. I chodziłem do burdeli. Tam pracowały dziesięcioletnie dziewczynki.
463 464— Całkiem dobrze. Wiesz, że nie miało się wcale wrażenia, że są uczone. A były uczone, lecz robiły to z natchnieniem.
465 466— Że robiły to całkiem naturalnie, po łaźni, po prostu gdy leżałeś, właziły na ciebie i robiły różne rzeczy. I żebyś widziała minę takiej smarkuli.
467— Wielkie rzeczy. Ja od dwunastu lat. A ruszałam się dużo wcześniej.
468— Ale one nosiły specjalne suknie, były wymalowane. Tak jak tu dzieci na Purim[42]. I dzieci na Purim przypominają mi tamto.
469— W Jerozolimie, osioł z kobietą. A żebyś wiedział, jak ona go drażni. Ona, kobieta, wisi na ośle, trzymając się jego głowy i obejmując kolanami.
470 471— W jakimś podwórzu czworokątnym. I musi się płacić. Sami mężczyźni.
472 473— Byłam przebrana za chłopca. W Paryżu tego nie ma. Nie ma na pewno. W południowej Francji jest dużo osłów. Ale tego nie ma.
474— A jeszcze tam w Teheranie chodzili pięcioletni chłopcy z tacą na głowie. Na tacy pomarańcze, złote rybki w akwarium, kura gotowana, suszone owoce, jedno na drugim. Tam właśnie w burdelu.
475Batia zaczęła się cicho śmiać.
476— Nie śmiej się. Tak było. Chodzili. Mieli oczy czarne, duże oczy. Dziecinne. Poważne. Tych chłopców też używali starzy Arabowie.
477Leżymy na obszernym łóżku. Patrzymy na neony odbite w lustrze.
478 479— „Interesiki”, jak nazywał je pan Bujanower. Przedstawiał się: „Bujanower jestem, Leszno trzydzieści dwa, dom własny”. Więc mieszkałem tam w barakach, drewnianych barakach, podzielonych na rodziny zwisającymi kocami. Rysia spała koło mnie. Gdy budziłem się rano, wyciągałem przez koc rękę do Rysi i mówiłem: „Dzień dobry”. Była też mama Rysi. Gdy wyciągnąłem pewnego razu rękę, natrafiłem na mamę. Bała się. Rysia miała przecież szesnaście lat. Gdy Rysia widziała pana Bujanowera, krzyczała, dusząc się od śmiechu:
480— Pan Bujanower idzie, pan Bujanower.
481Pan Bujanower wchodził, kłaniał się, podchodził do mojej pryczy i mówił głosem przyciszonym:
482— No, Piotruś, może by pan ruszył mózgiem, coś wymyśleć dobrego, interesującego.
483 484— Proszę się położyć. Nie mogę myśleć, jak pan stoi.
485Miasto, HandelW Teheranie jest szuk-olbrzym. Zajmuje może trzecią część miasta. Jest kryty tak, że światło dzienne pada przez niewielkie otwory w kopulastych niszach. Są tam kawiarenki, restauracje, meczety, burdele, składy. Przez Teheran właśnie szła główna droga pomocy USA dla Sowietów. Na szuku w Teheranie można było kupić opony, części samochodów, tanki[43] po zniżonej cenie, części armat. Było to miasto dla siebie. Mimo pracowitego zwiedzania szuku znam tylko trzy wyjścia. Tamtędy szły ogromne Studebakery[44], o zmierzchu, krętą drogą górską, szoferzy gryźli gałązki bzu. Tam rozgrywały się partie wywiadów, które prawie zawsze wygrywali Sowieci. Mówiłem panu Bujanowerowi:
486— Idź tam a tam i kup tekstylia, które będą tankami, i sprzedaj Achmudowi, który będzie już wiedział, co ma z nimi zrobić.
487On robił interesik, sukinsyn. Pewnego dnia powiedział mi szeptem, że przy oddawaniu kału robi też spermą. Więc zaparł się. Krzyczał:
488— Ja to chowam dla mojej żony i córeczki. Leszno trzydzieści dwa! Oooo, ja nieszczęśliwy.
489Nic to nie pomogło. Zaczęło go łapać na ulicy. W końcu dostał żółtaczki. Tymczasem w obozie namawiał mnie mój przyjaciel:
490— Pojedź do Indii. Pojedziemy razem.
491Hindusi z Pendżabu, z kobiecymi włosami, chodzili do latryny ze srebrnymi naczyniami: nie wolno było używać papieru. Hindusi z Pendżabu przyklejali się do masztu namiotu i mówili, obejmując go serdecznie: — French madame miał, Polish madame miał, English madame miał[45] — i dalej, i dalej. Europejki były w ogóle ciekawe, jak oni to robią. Niektóre pociągały długie, kobiece włosy. Ale nie pojechałem do Indii, nie pojechałem do Afryki Środkowej. A to mogło być bardzo interesujące. Siedziałem na szuku cały dzień. Lubiłem jego szum.
492— A co jeszcze? — pyta szeptem Batia. — Co jeszcze?
493Miasto, SeksW Bejrucie w samym środku miasta jest dzielnica czerwonych latarni. Tam siedzą w oknach prostytutki wyczekujące, w norach, gdzie są tylko drzwi, siedzą półnagie i tańczą w takt małego radia. Gdy wchodzisz, klękają, pytają, czy masz jakieś specjalne życzenie, potem zasuwają firanki, każą ci się położyć, mówią, że „nie trzeba być zbyt zmęczonym” i rozpoczynają rozmowę. W czasie rozmowy, zresztą obojętnej, orientują się i powoli, powoli. Nie możesz ukryć przed nimi twojego podniecenia. Zawsze, w ostatnim momencie, stop. Tak prawie w nieskończoność.
494— Słuchaj, ja mam jechać do Paryża. Nie mam forsy. Ale myślę, że za pomocą tego, co już wiem, objadę cały świat. Będzie to kosztowało wiele energii, zręczności, pomysłów. Ale spróbuję.
495— Czy się naprawdę chcesz uczyć malarstwa?
496— Tak, tak myślę. I poszwendać się trochę. Nie siedzieć w jednym miejscu do obrzydliwości, aż się twarze, ulice skleją w jedno jak pomyje. I nie widzisz nic więcej. Świat ostry, przenikliwy, który uderzy, kontrastowy. Nie taki świat jak tu, prowincja prowincji. Oddech morza, oddech innych krajów, wszystko różne, wszystko nowe.
497 498— Wszystko inne — powiedziała. — Tego potrzebuję.
499— Był pewien Kant z Królewca[46], który nie wyjeżdżał poza granice miasta. I miał wszystko to, co ty, i jeszcze dużo więcej.
500— Ale ja nie jestem Kantem. Nawet Miró[47] nie będę. Nie wiem, czym będę. Na razie to chyba modelką i kochanką. Będę się dużo uczyć. Od ludzi, którzy mnie będą malować, od ludzi, którzy mnie będą kochać. Nie to, co w kibucu.
501 502— Wyobraź sobie miasteczko liczące sto osób. Zwariować można. Każdy wie o każdym. I dziewczyna ma spać z trzema chłopcami. Wszystko na to samo kopyto. Ooo, uciekłam.
503Jest rozmowa, która toczy się na powierzchni. Jest inna, która zapada się głębiej, jak w ciepły piasek. Jest taka, która już nie jest rozmową, w której nie wiadomo, kto do kogo mówi, kto komu odpowiada, i dno jest wspólne. W końcu znalazłeś.
504Potem rozebrała się. Okazało się, że ma cienką linię między piersiami a brzuchem.
505Było ciemniej, a przez to wydobywały się z mroku pewne szczegóły niedostrzegalne za dnia. Jak ludzie mają dołeczki w brodzie, tak Batia miała je na zewnętrznej stronie ud. W stawie biodrowym. Myszkę między piersiami. Oczy polerowane na niebiesko. Załamanie w punkcie przecięcia źrenicy. Oczy twarde. Małe rozgałęzienie niebieskich żyłek na lewym ramieniu. Blada, ze skłonnościami do migreny. Biała, zwłaszcza przed miesiączką.
506 507— Kiedy będę miała pieniądze i będę trochę starsza, dam sobie zrobić wszystkie plastyczne operacje, jakie istnieją: naciągnąć skórę na twarzy, podciąć piersi, zrobić wreszcie jakiś nos, i wiele innych, których nie znam.
508 509Opowiadam o Persji. Jak tam czarowałem koty. W nocy przynosiły długie cienie i ocierały się o mnie. Zwoływałem je miauczeniem kotki, przeraźliwym krzykiem. Przypatrywała się liczna grupa ludzi. Wiesio też, który teraz jest lekarzem. Były ogromne i ciche. Miałem wówczas władzę nad kotami i dziećmi.
510Ona patrzyła na mnie dużymi, szklistymi oczami, zielonymi, neonowo niebieskimi, w których falowało morze.
511BurzaWieczorem burza stoi na zachodzie. Światło otulone bordowym zamszem przecieka przez chmury na ciemny już las cyprysów. Nerwowe błyskawice skaczą z gór w dolinę. Czarny ptak wzniósł się i opadł.
512Gruby Pers siedzi na miękkim dywanie, paląc nargile (trochę opium), zupełnie jak w bajkach, myślał, czy firma Abuwab, dziś Praha, przyśle na czas opony, dla niego, tylko jedno auto, broń Allah więcej, później szofer firmy Praha odwiezie je za Teheran, na pewne ruiny świątyni czcicieli ognia[48]. Sprawę łapówki, rachunków, pokwitowań, załatwi Anglik. Chodzi tylko o to, aby uprzedzić tego drania, Hadża. Niebieski dym falował w nargili, popatrzył przez dym i szkło na służącego i zobaczył swoją podróż do Damaszku, na wielbłądach, dawną, nieistniejącą, powiedział: „Woda i lód”. Położył się równo na dywanie, pół śpiąc, pół paląc, dyszał, marzył, obliczał ryzyko, kurczę, które trawił, miło mu ciążyło w żołądku, jego kochanek, goniec z kantoru, był wdzięczny i miał głowę na karku, i nagle ścisnęło go coś w przełyku. Była to sprawa młodzieńcza, jego pierwsza podróż do Damaszku, wielkoświatowa nierządnica, biała, blondynka, zostawiła mu jako gwarancję, że wróci, swoją córeczkę. Ile ma lat, tego nie mógł się doliczyć, choć był niezwykle wprawny w liczeniu. Powiedział do sługi: „Przyprowadź Auen i zamknij drzwi”, udając całkowitą obojętność. Był taki zajęty przez ten czas, przez długie lata, i nie wie, iloma Bóg obdarzył go dziećmi, pamiętał tylko, że ma jedenaście żon, nie licząc nałożnic. Że kiedyś wierzył w gwarancję, to wydawało się śmieszne. SeksPrzyszła Auen, w końcu przyszła, po długich poszukiwaniach, trzymała w ręce kawał baraniny, ociekał tłuszczem. Miała niebieskie oczy, całkiem dzikie i obłąkane. Wytrącił jej kość z ręki, powiedział:
513 514 515 516 517 518— Wychowuje cię Pata (to była jego najstarsza żona) i ona chodzi z tobą po naszym ogrodzie, który jest duży i piękny.
519— Strumień jest piękny i jak wchodzę na wysokie drzewo granatowe, to widzę meczet za naszym murem.
520 521— Ależ nigdy nie opuszczałam ogrodu. Zresztą raz, jako pięcioletnia dziewczynka, byłam. Nosiliśmy ryby do basenu.
522Przypełzła do kawałka kości, który on jej wytrącił. Złapał ją za nogi, przyciągnął, powiedział:
523 524Trzymała w ręce kurczowo kość.
525— Teraz słuchaj mnie dokładnie.
526I wyłożył jej, jak ma się ułożyć, co ma zrobić. Zainteresowało ją to. Potem powiedziała, żując kość:
527 528Nagle rzuciła w niego mięsem i wstała. Wtedy on pociągnął ją za nogi, tak że upadła. — Za szóstym razem krzyczała:
529— To jest takie przyjemne, rób mi jeszcze, jeszcze.
530Batia milczała; złożone starannie spodenki leżały na krześle.
531W nocy oświetlone wzgórza, łagodnie wygięte zbocza, które kończą się nagle zrywami, zygzakami na niebie, z których spływa drgająca, kolorowa mgła.
532— StarośćSuliman jest stary, ostatnie zęby wypadły. Skóra zwisa z kości policzkowych. Chodzi w grubej czapie na głowie i nosi winogrona na sprzedaż. Winogrona przynosi spod gór na równinę, lecz syn, ten najstarszy, sprzedaje mu je bardzo drogo. Jego oczy niedowidzą od czterdziestu lat, są czerwone, zwłaszcza w ostatnich czasach. Krwawią, gdy patrzy na słońce, które pryska. Suliman siada na środku pustyni, minarety miasta są jeszcze daleko w błyskach. Suliman kuca i jego nogi są miękkie, nie takie jak wtedy, gdy uciekał przez góry z Tyflisu, miasta, które ginie w świetle, gdzie urodził się jego pierworodny, co bardzo drogo sprzedaje mu winogrona. Zamyka oczy, które pieką, wystawia gołe dziąsła, suche dziąsła…
533 534— Człowiek, chlupoczący worek, napchany flakami, miękki, wilgotny. Dużo dziur, z których się leje, kapie, które śmierdzą, wyłożonych śluzami, flegmami, galaretowymi masami.
535— StarośćPosłuchaj, mój ojciec jest stary i chory. Gdy się budzi, ma palce sklejone. W końcu wstaje z trudem, nie jest się w stanie ubrać, nie potrafi zapinać guzików, rozporek ma wiecznie otwarty. Przypuszczam, że świat zewnętrzny rysuje mu się jak przez gęstą mgłę, że świat wewnętrzny jest mglisty, zaspany, leniwy już, czy ja wiem, może całkiem nieruchomy. Mimo to ma odruchy, tak, tylko odruchy, do świata. Te odruchy są całkiem dostrzegalne, tymi odruchami pisze swoje szirim. Czołga się do klozetu. Drży cały. Ma szusy w bok, szusy w tył. I najgorsze, gdy krzyczy: „Więdną mi łydki. Więdną! I on sam, potężny, więdnie mi, biada mi, o biada”. Ale tego nie pisze w swoich szirim. Dostrzega tylko przez szpary w swoim zaspaniu. Tak, to jest mój ojciec. Ja nigdy…
536 537 538— Jeśli przeszłość, która zawaliła się nade mną, spaliła wszystkie ziarna, przygniotła mnie, wydobędzie się przez to opowiadanie, to…
539 540 541— HandelTam, na szuku, krzyczą, wołają, jakby błagali, układają pieśni o oliwkach, które są tłuste jak ogon barana, granaty czerwone jak słońca, cebula pachnąca i chrupka, winogrona przeźroczyste, duże, „kupujcie ludzie, kupujcie ludzie wierzący w Boga Jedynego i Jego Proroka, oliwki tłuste jak ogon barani…”. GóryW perskich górach jest pięknie, tak pięknie, że byłem prawie obłąkany i miałem tam zamiar zostać. Szczyty gór są różowe, niżej niebieskie i popielate. Droga wycięta w kamieniu, chytra, pnąca się jak wino po stokach, zanurza się w wąwóz zielony, granatowy, gdzie błyszczy szklany strumień. W ciemności, która schodzi zboczami, przesuwają się tak jak góry duże bryły podobne do ludzi i płazów. Czarny orzeł przeciął niebo. Potem droga wdrąża się w góry, spływając między bazalty, między pluszowo-zielone zbocza. Pod szkarpami[49] wiszą domki, pasą się barany wielkości mszyc. Na stacjach Hindusi budują czworokątne twierdze z worków ze żwirem. Duża lokomotywa wypełza powoli z lampką na czole. Ciągnie za sobą działa, wyciągające paszcze, czołgi spętane siatkami. Znów droga nitkowata i zajazdy dziwnie spokojne, przez ich wnętrze przepływa strumień. Tam to się wcale nie jest.
542Potem obóz Amerykanów. Gwar. Gazetka obozowa: „Nabożeństwo katolickie o zwykłej porze. Fryzjer przyjmuje 24 godzin[50] na dobę. Zwycięstwo sowieckie pod X. Klozet drugiej klasy został otwarty koło kantyny głównej. Nabożeństwo żydowskie odprawi kapitan Rubin”.
30.
543— RoślinyJednego nauczyłam się w kibucu: obserwować ludzi i rośliny. Zwłaszcza rośliny. Powolne wzrastanie, w ich własnym rytmie, którego nie można przyspieszyć ani opóźnić. Każda roślina ma własne prawidła i wżywasz się w te prawidła, i stajesz się inny, może spokojniejszy, i patrzysz w niebo, czy chmury, czy słońce, i potem żyjesz ogrodem, wraz z nim wzrastasz i więdniesz, to bardzo dziwne, jak człowiek, który zmienił skórę, jak nieczłowiek, rano to oglądasz słoneczniki, lwie paszcze, kwiaty na drzewach, które się zamykają na noc, i potem, wraz ze słonecznikiem i słońcem, i kaktusy najdziwniejsze, i amarylis[51], w końcu się zmieniasz w ogród, tę gałązkę odchylasz, plewisz, żyjesz zupełnie innym życiem, nieprzeczuwalnym, tuż obok, wychodzisz jak zahipnotyzowany tamtym życiem, nie umiesz znaleźć równowagi, a gdy kwitnie śliwka lub wiśnia, to nawet nie odważasz się malować, zresztą na obrazie by gówno wyszło, chyba deformując drzewo, całkiem z bliska pod niewielkim powiększeniem. Tam znajdziesz krajobrazy fantastyczne, niebywałe, i nie możesz nawet malować dosłownie, i to jest niezwykłe żyć życiem ogrodu.
544Ja, na krawędzi nieistnienia i bytu, do którego sprowadzała mnie Batia wszystkim, co robiła. Na przykład teraz, nago ryła we friżiderze, zapychała się śliwkami, jadła mięso, ser, wszystko to naraz. Podszedłem do niej, przypatrywałem się jak osobliwemu zwierzęciu i spytałem:
545 546 547 548 549Dalej jadła mannę kaszę, kurczę, kompot, wszystko naraz.
550— Czy ty masz naprawdę zamiar zostać malarką?
551Przestała jeść, wyprostowała się, powiedziała:
552 553 554— ArtystaChcę się uczyć. Wracając do ogrodu: maluję gałęzie, naśladuję Chińczyków, maluję mrówki, maluję piasek nadbrzeżny, maluję wszystkim, co mam, nie tylko pędzlem, ale szminką, ciałem, piersiami, i uczę się. Najbardziej pociąga mnie struktura drzewa, z jego sękami, nieregularnościami. Zwłaszcza przekroje drzewa. Nie wiem, dlaczego drzewo. Struktura drzewa, jego powierzchnia chropowata, a może gładka… Przypominasz sobie Siddharthę[52] Hessego? Tam się wchodzi na drzewo, aby zsunąć się w orgazmie.
555SeksWróciła do pokoju, położyła się, wąskie stopy, brzuch z pępkiem ładnie zakończonym, szerokie ramiona, szersze niż biodra (mogła służyć jako staroegipski model) i oczy mieniące się ciągle, nawet w półmroku, oczy kirgiskie, i widać było, że jak dorośnie, będzie miała piękne plecy, i ja zawieszony między nieistnieniem a bytem, którego gwałtowną, nieświadomą zwolenniczką była Batia, z malutkim meszkiem, i wreszcie środek ciała, sam środek, okolony włosami barwy rudej.
556Objęła mnie tej nocy nogami i obejmowała kilkakrotnie, całowałem jej wargi, te i tamte, i byłem zawieszony między trwaniem a całkowitą nicością. Urok nicości, jak elektrolux[53], wciąga. I Batię, którą też wciąga, że oddaję jej się tak całkowicie, jak ona na pozór mnie (że nie zostaje znaku).
557— Ja też lubię stare koziki, kraje się nimi chleb, też brązowy, z namaszczeniem, uroczyście, powoli, w ogóle lubię stare używane przedmioty, tabakierki brzozowe, sekretarzyki, szafy, półki, komody, to, czego używały ręce ludzkie przez długi czas, co jest zużyte, to budzi wzruszenie. Metalu nie znoszę. Słoje na drzewie, ornamenty, chaty chłopskie, ty tego nie znasz, łodzie, balie kijanki: to wszystko drzewo. Ludzki materiał — drzewo. Tymczasem metal, szkło — obcy, nietutejszy.
558 559 560 561Obróciła się na bok, w pozycji prawie embrionalnej, przytuliła się do mnie, zamruczała:
562 563Ona była przecież naga, z wyraźną pręgą pomiędzy piersiami, z włosami w nieładzie, z białymi włosami, które tworzyły koła, elipsy, zadyszana jeszcze, uspakajała się powoli, usypiała we mnie, z taką ufnością. Ona, która właściwie dopiero zaczynała, próbowała i nie wiadomo było, co z niej będzie, co wyskoczy. Mruknęła jeszcze, usypiając:
564— Ja się niczego nie wstydzę, niczego. Może mi z tym będzie dobrze.
565 566— Czy jest ten Kon, u którego mieszkamy?
567 568— Na razie nie mogę. KobietaCzy wiesz, do czego są podobne tyłki najlepiej zbudowanych kobiet?
569 570— Do tyłków perszeronów[54]. Zauważ. Tylko do perszeronów. Prawda? Dlaczego tak jest?
571 572— Nie mogę. Napiłam się za dużo kawy i wzięłam nowidrynę.
573 574— Bo miałam spędzić noc, no z jakimś.[55]
575— O zwierzętach w kibucu, wiesz, wszystkie wypróbowałam.
576 577— Może czternaście. Lecz z ludźmi w kibucu jest nudno. Przychodzą z pola, są zmęczeni i zawsze tak samo. Zwłaszcza z chłopcami. Oni nie mają fantazji. Rano idą, kroczą wszyscy do swoich urzędów, z miną poważną, jakby coś naprawdę chcieli zrobić. I wszyscy na pozór stają się urzędnikami, sędziami, radcami, nawet sprzątaczami ulic.
578Erotyzm— A impotenci?
579— Nie ma impotentów. Każdemu da się zrobić jakąś przyjemność. Czy polizać, czy pocałować, czy dać się pomacać, to nie jest byle co. To bardzo często decyduje.
580 581— Bądź już spokojna. Jest trzecia.
582 583 584— Jutro pojedziemy do Jerozolimy. Zobaczysz.
585 586— Ty głupi. Za pieniądze ma się to, właśnie to.
587— Wydaje mi się, że czasy prostytucji są czasami pokoju i ciszy. Kurwy i pokój — to ma przecież związek. Dobrze zorganizowane domy publiczne, to bardzo dużo.
588Widocznie całkiem mnie nie słuchała.
589— O mnie się nie martw. Robię wszystko, co możliwe. Nie masz pojęcia, jakie to dziwne z capem. Zupełnie jak z Jemenitą[56]. Grecja, mówię ci.[57]
590Patrzyłem w ciemne niebo, na którym rozkwitały gwiazdy jak stokrotki. Słychać daleki szum morza, które wypluwa swoje wnętrzności.
591 592— Lubię Liban. Narty. Góry wysokie. I ojczaszkowie w górach, mnisi, którzy robią dobre wina, likiery. Chciałbyś pojechać do Libanu?
593 594— Już ściągnę którego z autem.
595 596— Naturalnie. On ci wynajmie pokój z dziewczynkami. A my będziemy tańczyć. Ale to nie teraz. W zimie.
597 598 599 600 601Kobieta, ErotyzmPrzeciągnęła się. Wszystko w niej faluje: brzuch wygina się, rozpręża, plecy dzięki ruchom rąk, środek ciała wraz z brzuchem, oczy świecą, to zamierają chwilami, aby potem rozżarzyć się do koloru jasnozielonego, usta, zęby lśniące, jej nogi w stałym ruchu, tył twardy, biodra, przybierające coraz to bardziej kształt zadów perszeronów rasowych. Jest żywa, ciepła i na chwilę zapomina się. Jej towarzyskość i ascetyzm. Jej rozpinanie wielkich siatek i odchodzenie od już rozpiętych. Może jej młodość. Zaczynać, niczego nie kończyć. Od jednej nieskończonej rzeczy do drugiej. Jej małpia natura, jej nienasycenie. „Wszystko, tylko nie to” — co w danej chwili robi.
602 603 604 605 606— Zawsze przylatuje jeden komar ze swoim fletem i gra. Zawsze o czwartej.
607— No, teraz jeszcze raz i śpimy.
608Światła portu. Ogniki na morzu. Morze, które delikatnie chlupie o brzeg, niby cmokanie: „Tkam, tkam-tkam, tkam, tkam-tkam”.
31.
609— Zaczął mnie w końcu ugniatać mój klozet — powiedziałem.
610— Jaki znowu klozet? — spytała Batia.
611 612— Na razie jedziemy do Jerozolimy. Ta Sarah podała mi adres.
613 614Widziałem już listy gończe. W rodzaju: „Zawiadamiamy wszystkie posterunki policji, że z mieszkania takiego a takiego uciekł, sposobem bliżej nieznanym, paranoik schizofreniczny, niebezpieczny dla otoczenia”. Drżałem, bałem się, kurczyłem, wlazłem pod łóżko, tam zwinięty w kłębek, usnąłem.
615Miałem sen. Że ja niby jestem muszlą klozetową i pani Cin chętnie na mnie siada. Siada, schodzi, mówi: — No, jak wyglądamy?
616Przerażony obudziłem się. Wylazłem spod łóżka. Położyłem się na łóżku. Sen, SeksBatia spała, oddychała równo. Spała nago. Jej twarz całkowicie odprężona. Jej usta rybio rozchylone. Włosy tworzą aureolę. Gdy zbliżyłem się, lekki zapach kobiety, śpiącej kobiety. Pomału, we śnie, wziąłem ją, z ustami rozchylonymi. Nie obudziła się. Sam usnąłem już bez snów.
32.
617MiastoJerozolima. Miasto wykute w skale, poprzez które przepływają chmury piasku lub pary. Miasto, w którym rośnie (także) kwiat siedmiopiętrowy, pełny surowej zieloności. Ziemia opada tarasami, na których wiszą domy. Obłe okna zasłaniają widok na Terra Santa[58], na Wielką Jesziwę[59], na klasztory z air conditioning[60], na meczet Omara[61]. Kamienność jest też w powietrzu, w budowlach okolonych sztachetami, z wejściami prawie zawsze bocznymi (Jerozolima nie lubi się spoufalać). Blanki, gzymsy, wykusze, czasem mozaiki. I najdziwniejsze: stary Arab orze kawalątko ziemi pługiem drewnianym, w murach Dawida[62]. Chamsin w Jerozolimie — Toledo w burzy El Greca[63]. Przeraźliwie białe twarze młodzieńców i dzieci pejsatych. Wiatr.
618Nieprzytomny. Sadza mnie pod leniwie chodzącym wentylatorem. Idzie na poszukiwanie gościa. Ja usypiam, budzę się, znów usypiam i znów budzę. To wszystko dzieje się w kawiarni „Vienna”. Już wieczór, jest pełnia.
619MiastoRabiny[64] różnych świętych gór uciekli tutaj właśnie, grób Chrystusa, Golgota, Imka[65], w której jest basen kryty, wszystko to można zobaczyć za pięć groszy. I German Colony[66] z dużymi drzewami i zapachem świerków, kobietę i osła, żołnierzy angielskich rozdających prospekty religijne (chór ładnie śpiewa), szczury, kłapią zębami jak nieboszczycy, Batia wraca, ciągnąc gościa, jest coraz to bardziej pusto.
620 621Niespodziewanie dla mnie samego:
622— Dość mam tej szwendaniny. Ja chcę do mojego klozetu.
623— Poczekaj. Będziesz miał ten swój ulubiony klozet i nawet trochę wolności, z którą nie będziesz wiedział, co robić.
624Nigdy nie patrzę na jej gości, więc i nie patrzyłem tym razem.
625— Posłuchaj. Ten pan pracuje u wysokiego komisarza[67]…
626— Co może wielki komisarz mieć wspólnego…
627— Poczekaj. Wytłumacz mu. Wszystko po kolei.
628— Więc proszę mnie posłuchać — powiedział pan, macając Batię pod stołem. — Jak panu wiadomo, rząd Jego Królewskiej Mości potrzebuje chwilowo dolarów.
629Następowało coś, czego absolutnie nie słyszałem. Dochodziły do mnie tylko brzęczące „dlatego… ponieważ… oraz… przy czym… ” i tak dalej, i wniosek końcowy: „dlatego będziemy musieli wysłać panią Cin do… ”.
630 631 632 633 634Wszystkie moje plany zawirowały nagle. Widzę tylko, jak Batia daje się typowi macać z lubością. Wpadam w pasję:
635— Miłość przychodzi, miłość odchodzi.
636 637 638— „To” nie ma nic wspólnego z uczuciem. Poza tym nie miłość przechodzi, tylko my.
639Rozwarta szczelina. Nareszcie coś z niej. Zagadkowego.
640— Ale czy pamiętasz, jak ja cię szorowałem wodą i mydłem? A potem ty mnie? Pamiętasz?
641 642 643— My, to znaczy ja i ten pan, odwieziemy cię na ulicę Chapu-Chapu osiem. Oddaj mi moje dziesięć piastrów.
Część druga
1.
644KalekaGdy kończyłem pracę u Edki, wychodziłem na ulicę. Najwyraźniej widziałem sytuację, w jakiej byłem, w oczach dzieci. One, zależnie od wieku, miały w oczach przerażenie, witały mnie pierwsze, w ogóle witały, o co tu jest trudno, przechodziły na drugą stronę jezdni, udawały, że mnie nie widzą. Słyszałem też komentarz ze strony małej, mieszkającej nad nami:
645— Mama, dlaczego ten Piotruś ma gumową rękę?
646Wędrowałem powoli ulicami, siadając po parkach lub ławkach ulicznych. Szedłem ciągle pod murami. Czasem jakaś pani, widząc mnie z tyłu, dawała mi jałmużnę. A gdy popatrzyła z przodu, kilka razy mrugała oczami, potem w zdumieniu i pewnym popłochu odwracała głowę.
647Czasem znajdowałem trochę pieniędzy w kapeluszu, po drzemce na ławce w parku.
2.
648To nie problemy finansowe wpływały na mój stan. Na przykład chciałem poleżeć po mojej pracy. Wtedy pokój dostawał torsji. Gięła mu się podłoga, która prawie dotykała powały, w miejscu, gdzie leżałem, ściany poruszały się ruchem falistym. W końcu pokój wyrzygiwał mnie triumfalnie na ulicę. Jeszcze długo słyszałem jego olbrzymi kaszel, który był podobny do śmiechu hipopotama lub osła. Nie zachodziłem do Batii, bo bałem się. Chodząc ulicami wieczorem, zaglądałem do parterów domów. MiastoBył lipiec i koszula przyklejała się do ciała. Miasto dyszało ciężko. Otwarte okna i story. Wszystko dzieje się na ulicy. Kto mógł, wychodził na dach, by się przewietrzyć. Idealna pora do podpatrywania. Onanizowałem się czasem pod jakimś oknem lub skradałem się od strony podwórka, wybierając dogodny punkt, aby pozostać w cieniu.
649W cieniu chciały być prostytutki, które miały reakcję odwrotną do fototropicznej[68]. Dało się też zaobserwować częstsze niż u innych kobiet reakcje geotropiczne[69].
650Czasem spotykałem pewną żebraczkę, już bardzo starą. Była niespokojna, puchły jej bardzo nogi. Siadywaliśmy razem na ławce. Mówiła:
651— Widzisz, widzisz, jak psy gonią ci ludzie.
652 653— Jak psy. Milionerki z Ben Jehuda. A co ty robisz? Ty śpisz w pokoju, prawda kochaneczku. Prawda? Może pożyczysz mi w takim razie pięć piastrów? No. Dla ciebie to nic nie jest. Widzisz? Jak te psy.
654Równocześnie czułem coraz to bardziej, w sobie i na zewnątrz, przepaść wietrzenia się, kruchości.
655Czasem jeździłem autobusami, pragnąc przekonać się, przez macanie, że to wszystko jeszcze istnieje. Ale to mało pomagało.
656W końcu postanowiłem udać się do dr. Siegberta. Tego, co wystawił świadectwo.
3.
657Tego wieczoru wszyscy mówili o trzęsieniu ziemi, które przespałem. Przyjęła mnie żona doktora. Ona też jest przejęta trzęsieniem ziemi.
658— Mówię panu, budzę się w nocy, i nie znajduję koło siebie pana doktora. Widzę małe światełko w ubikacji. Musi pan wiedzieć, że mamy dwie. Ja sobie myślę, czy mój Hans, czyli pan doktor, tak trzęsie domem? Myślę sobie, że to całkiem możliwe, bo on ma takie gwałtowne wypróżnienie. Czytam rano gazetę: trzęsienie ziemi. I co pan na to?
659 660— Od ósmej do drugiej w nocy. Będzie pan musiał trochę zaczekać.
661 662 663 664Byłem w dużym gabinecie i na końcu, za czerwonym stołem siedział skulony, jak pająk, doktor.
665— Chciałbym, by mnie pan zbadał, obejrzał.
666 667Obrócił się tak, że zobaczyłem jego grube szkła.
668— Pan mi zapisał, no, że tak powiem… klozet.
669— Aha, aha, w tym nie ma nic dziwnego. Ja sam, wie pan, w podobnych okolicznościach, jestem zmuszony.
670Marmurowy i złoty kałamarz lśnił na stole. Grube stare tomy rozsadzały bibliotekę. Zauważyłem tylko Technika wschodzenia metafizycznego, Próby Dolnolotne a Somatyczna Kondycja. Wskazał mi ręką!
671— Siadać proszę — i utonąłem w pluszowym fotelu. Po chwili podniosłem się i ujrzałem pluszową sofę. Cofnąłem się w przerażeniu.
672— To nic nie szkodzi — powiedział doktor. — To odruch bezwarunkowy.
673 674— Że przeznaczeniem pana jest siedzieć w ubikacji, że wyrokiem Opatrzności…
675 676— Nie, nie to. Tylko gdy się napatrzy na różne wypadki na ziemi i niebie, to się przejmuje coś z wiary w Kismet[70]. Przykład: kobieta, miła, zdrowa, nawet ładna, co dla mnie większego znaczenia nie posiada, przychodzi z rakiem. Mniejsza już czego. A ja jej mówię: — „Proszę szanownej pani, nic pani nie pozostało na tym świecie jak lody śmietankowe i młodzieniec z temperamentem. Za pięć do ośmiu miesięcy jest pani trup”. A ona na to: „Co pan mówi, doktorze? Przecież ja mam męża i dwoje dzieci”. Jakby to cokolwiek miało wspólnego. Ja jej mówię: — „…się, rybko, dopóki nie będzie za późno”. A ona się za dwa dni wiesza. Z taką piękną przyszłością. Co ludzie chcą, do cholery?
677 678Tu doktor podrapał się w głowę.
679— Pan jest wypadkiem skomplikowanym. Można pana oglądać w dwóch lub wielu lustrach. Pan nie jest przypadkiem o określonej diagnozie. Takie coś, jak przy literze „h”, o ile pan się zna na grafologii.
680Jego niebieskie oczy, otoczone czerwonymi obwódkami.
681— Ustalmy, że jest pan chrześcijaninem.
682 683 684— Otóż właśnie. Każdy z nas chodzi do ubikacji. I pan sobie tam urządził prywatną Golgotę. I panu niewygodnie jest w pluszowym fotelu.
685Głos doktora potężniał. Istotnie poczułem się niewygodnie.
686— Czy wpuszcza pan panią Cin przynajmniej do ubikacji?
687— Tak, nie, ona ma klucz… Miałem kiedyś sen, wstydzę się opowiedzieć. Miałem tylko sen, że pani Cin weszła do ubikacji, włożyła mnie do muszli. Usiadła…
688 689 690— Czy pani Cin zmuszała pana po powrocie do zajmowania poprzedniego stanowiska?
691 692— Żadne „nie”. Ona wyjeżdża, ponieważ we śnie z panem przegrała. Oto skończone wszelkie smycze pani Cin. Przed panem otwierają się nieskończone możliwości.
693 694— Jaki pan jest niedomyślny. Ona przegrała z panem i to we śnie. We śnie. Rozumie pan?
695— Przecież ona na mnie ciągle jeździ.
696— Nie szkodzi. Pan ma cierpieć. Och, biedny Piotruś. Za nas wszystkich. Zbawienne sny. Zbawienny klozet.
697Doktor złapał marmurowy kałamarz i mówił:
698— Gdy pan odczuwa seks przez ból… To jeszcze nic. Takich jest miliony. Gdy pan odczuwa ból przez seks… I gdzie pan nie odczuwa bólu? O, wielki Piotrusiu. Czyżby pan cierpiał za całe nieudane pokolenie? Nie wiem, na Boga Żywego, nie wiem…
699 700— Rozumiem pańskie piętnastoletnie. Ale kobieta stara, wstrętna, doświadczona posiada moc. Nie wiem.
701— Panie doktorze, czy pan jest wierzący?
702— Ale skąd. Ja w ogóle nie jestem niczym, poza takimi sprawami. I w tym dwuznaczność pańskiej sytuacji. Wyleczą pana może kurwy. Czasem wysyłam pacjentów do nich, aby sobie oglądnęli. Zeszedł pan na dno. A nawet głębiej.
703 704— Po pierwsze to zależy także od indywidualnych dyspozycji zjeżdżania w dół, po drugie można głębiej (tu poprawił binokle), można, kochanie.
705Tu wyczułem tajemnicę osobistą doktora. Czyżby on. Był jowialny, czerwony, wesolutki i nie mogłem uwierzyć. Ale byłem zbyt wzburzony.
706— Tak, tak, ale proszę nie zapominać, że jest pan przynajmniej przypadkiem wieloznacznym. A czy miła jest ta Batia? — zagadnął doktor.
707 708— Wiem, wiem. W takim razie jako terapię radziłbym prostytutki. I to raczej zbliżone do pani Cin. Nie muszą być zewnętrznie tak obskurne. Ale wewnętrznie bardziej. Czasem trzeba klin klinem. Jak pan pozna, co to jest prawdziwe świństwo…
709 710— Jak pan pozna, co to jest prawdziwe świństwo, rozkład psychiczny, gdy pan będzie u takiej na górze lub na dole, to może, może.
711Milczenie. Doktor mówił dalej:
712— A więc, jest pan wieloznaczną diagnozą. I podgląda pan pewno też. I jeździ autobusami. To znaczy, że się pan zbliża. Infantylizm. Ekshibicjonizm. Masochizm. Tajemnica życia i śmierci. Ta pani, o której mówiłem na początku naszej rozmowy. Czy pan mógłby tak istnieć? Rozerwałoby pana ciśnienie, tak jak rozrywa ryby głębinowe. To śmieszne, jak ogół ludzi przyjmuje świat. Nawet nie wiedzą, że są w gruncie rzeczy całkowicie izolowani.
713Lecz ponieważ pan jest przypadkiem wieloznacznym — Batia. Ona ma rozpęd młodości i może pana wydobyć z matni, pociągnąć za sobą.
714— Batia wyjeżdża… Ona myśli, że jeszcze coś zwojuje na tym świecie. Ja czasem też myślę.
715— To bardzo ważne, czy pan tak myśli.
716— Myśli, nie myśli. Trudno jest na to odpowiedzieć. Czasem chciałbym.
717— Uczep się pan jej, dopóki nie wyjeżdża.
718Lecz abstrahując od wypadku pana, niepokojący jest wzrost schizotymii[71], schizofrenii w ciągu ostatnich lat czterdziestu. Niepokojące są zmiany antropologiczne. Dawniej to tylko zespół cyklotymiczny[72], tak w klinice, jak i w życiu. Teraz, moda tak u kobiet, jak u mężczyzn: musisz być zgrabny, leptosomiczny[73]. I straszliwa liczba schizofreników. To wszystko moda. Czy moda działa na budowę ciała? Każda smarkula jest wyższa i inna niż matka. Gdzie podziały się rubensowskie kształty? W literaturze, w malarstwie, w stylu życia? Gdzie to nas zaprowadzi?
719To pytanie było skierowane do mnie. Jakby mnie oskarżał.
720— A histeria? Po prostu wyszła z mody. Zostaje Todestrieb[74], śmierć. Śmierć nie wyszła z mody. Jeszcze się ją upiększa. I gdy pan pójdzie do jakiejś prostytutki, zobaczy pan, jak się to szybko załatwia. Człowiek, czterdzieści lat temu, mógł przyjść do burdelu, i pomaleńku. Szybkość jest w ogóle straszną rzeczą. Nie tylko w seksie. Tylko cyklotymia zna złoty środek. To schizotymicy nadają tempo. I potem zostają internowani. A czy zauważył pan taką drobnostkę, jak skala głosu?
721 722— Otóż dziś tylko jazzowy alt. Dawniej panowała era sopranu. Gdy dziewczyna śpiewała altem, mówiono, że nie ma głosu.
723Doktor wyciągnął się wygodnie, kładąc nogi na stół. Chwila milczenia. Obserwuję. Typowy leptosomik, schizoid. I doktor dodał zduszonym szeptem:
724— Przecież Bóg, sam Bóg jest schizofrenikiem.
725Wizyta skończona. Wyprowadza mnie z gabinetu.
726— A teraz ośmielam się polecić pewnego optyka na Allenby. On reguluje patrzenie, nie zawsze poprawnie.
727— Mam wzrok całkiem dobry, doktorze.
728— To nic nie szkodzi. Niech pan tam przy sposobności zajdzie. Do widzenia.
4.
729Na razie poszedłem do domu, namyślając się nad tym, co mówił mi doktor. Była pierwsza. Wchodzę cicho na schody i słyszę, że pokój, mimo że wchodziłem cicho, zaczyna złośliwie wymiotować. Schodzę na dół.
730Na samym dole paliła się jeszcze mała lampka u sąsiada, chorego na raka. Był to miły, wykształcony, starszy człowiek. Pomyślałem sobie, że może u niego posiedzę, aż temu na górze przejdzie. Wchodzę. Mówię dobry wieczór. Ma żółtaczkę, która nie ustępuje. Skóra jest pokryta ranami. Tak się drapie. Jeszcze czuwa. Czyta książkę: Nietzschego[75]. Łapię go na zdaniu: „Rozkazuję wam zgubić mnie, a odnaleźć siebie; i dopiero, gdy zapomnicie o mnie, wrócę do was”[76].
731— Moja żona jeszcze nie wróciła. Jest u dzieci. Może tam zostanie na noc.
732 733Chwilę drapie się w milczeniu.
734 735 736— Jak się robi gorąco, to coraz to bardziej swędzi. Poza tym — chudnę.
737 738— Słuchaj pan, ja słyszałem, że rak może być żeński i męski.
739 740— Nie bój się pan. Ja i tak udaję, wobec żony i synów, że nic nie wiem. Oni udają przede mną. W ten sposób jest im, i może i mnie, lżej.
741Pomyślałem: Oto cywilna śmierć mieszczańskiego bohatera.
742— Nie chcę zawstydzać synów, dlatego się nie wieszam. A mam jeszcze dość sił.
743— Już późno, muszę iść. Dobranoc.
744Chwilę namyślałem się na ciemnych schodach. Potem poszedłem cicho do mojego pokoju. Już się nie rzucał. Dziewczynki z naprzeciwka dawno przestały się rozbierać, ubierać. Cienie kobiet ciemnotropiczne, geotropiczne. Mgły wstają z morza. Nad ranem zawsze jakieś kląskanie, które przechodzi w pisk.
745Następnego dnia prosiłem Edkę o pożyczkę. Na jedną kurwę. Błagałem. A nuż mi pomoże? Dał.
746Gdy skończyłem pracę, poszukałem bardzo uważnie jakiejś odpowiedniej. Nie za młodej. Gdy już było, ku mojemu zdziwieniu, po wszystkim, usłyszałem z niszy głos męski:
747 748Za kotarą siedział typ pogarbiony, zurzędziały.
749— Niech pan łaskawie spocznie.
750Miał wielką księgę przed sobą.
751— Imię? Nazwisko? Skąd pan wziął fundusze?
752Wtem alfons-konfident. Składa jakiś raport.
753— Proszę zaczekać — powiedział gość z wielką księgą. Do alfonsa:
754— Więc dochodu czystego ile? Aha. „Szantaż prosty”. Ile?
755Sutener zanurzył swój nos w wielkie starannie owłosione ucho. Mruczał. Urzędnik odwrócił kartę grubej księgi, na której widniało konto „żonaty człowiek”.
756 757I znów obróciła się karta wielkiej księgi i ukazało się konto „kiedyś zapłacił, gówniarzu?”. I potem „och, przyszedł mój mąż”.
758 759Nagle otworzyły się małe drzwi. Do wnęki pokoju weszła kobieta. Była ubrana ostentacyjnie ubogo:
760 761— Oba wypożyczone. — Gość z grubą księgą popatrzył na zegarek. — Możesz przyjść już za godzinę.
762W tej chwili wymknąłem się przed kobietą. Konfident wypadł za mną, ale ja się przyczaiłem. Nie znalazł mnie.
763Więc idę spokojnie i myślę. To nie pomogło. Siadam na ławce w małym parku przy Gordon. Księżyc krąży nad moją głową. Liście cicho stukają o siebie. Druga. Trzecia. Napięcie rośnie. Trzecia trzydzieści. Dławię się. Czwarta. Drżę. Pot cieknie. Szczękam zębami. Nareszcie sen.
764SenSen był wybuchem snów. Po przebudzeniu został jakiś perłowy osad, pobłyskiwanie, prześwietlanie.
765Po pracy jadę na ulicę Allenby, aby skorzystać z rady doktora, danej mimochodem, tym bardziej ważnej. Jadę, koło mnie siedzi chałaciarz[77], rzecz w Tel Awiwie rzadka, i przypatruje się. Myślałem, że wyjmie milsa, ale on rzekł:
766 767 768— Do produkcji wody sodowej. Bo wie pan, się ma kalikę… A czy pan jest urzędowy, uprawniony?
769— Nie. Poza tym jestem kupiony.
770Machnął ręką i wysiadł na najbliższym przystanku. Wysiadam i ja. Zapada mrok. Przechodzę koło jakichś słupów reklamowych. Kiosków. Na kioskach plakaty. Reklamy kinowe. Kobiety na afiszach mają zawsze wydrapane oczy, dziurawe piersi, międzykrocze, usta. Zaplątałem się w numerach. Chodzę i nie mogę znaleźć. A tu coraz bardziej mnie przypieka pewna potrzeba. Więc pukam do pierwszych drzwi:
7715.
772Drzwi otworzyły się i stanęła w nich pani. Starsza młoda pani powiedziała, gdy spytałem o klozet:
773— Proszę, tam, niech się pan nie krępuje.
774Powiedziała po polsku miłym głosem. Wiedziałem, że jest tu wiele rodzin polskich, dlatego nie zdziwiłem się. Poszedłem i wypróżniłem się. Potem, gdy miałem pociągnąć za rączkę od rezerwuaru, zobaczyłem, że rezerwuaru nie ma. W takim luksusowym domu — pomyślałem. I wtem zauważyłem, że cały klozet jest drewniany, że drzewo pachnie w słońcu. I zobaczyłem przez okrągłą dziurkę sztachety drewniane, jakieś drzewa owocowe, jabłoń i różowe kwiaty. Posypane delikatnie. Zobaczyłem słońce i trochę chmur. Pani już całkiem młoda, ale ubrana w suknię do kostek, o fiołkowych oczach, prowadziła pięcioletnią dziewczynkę. W koszulinie jednej. I rozmawiała z nią. Dziewczynka mówiła:
775— Ta kazu, kiń.[78]
776 777Trzymała w ręce prowokacyjnie duży muchomor.
778— A ja kazu, kiń.[79]
779Wtedy pani, uśmiechając się, rzuciła grzyb.
780— Mołodziec, szto posłuchała.[80]
781Z dali jacyś robotnicy. Nie — orzący pole. Pani zwróciła się do mnie:
782 783 784— To córka naszej służącej, Jewdokii. A teraz pokażę panu z grubsza naszą posiadłość. Zacznijmy od Brzozowej Kępy. Potem jest las szpilkowy, sosnowy, i po części mieszany. Tam jest droga do Szypowszczyzny[81]. A tu obok drogi jest Polanka. Ale najważniejszy — to Piotropol. Ojciec zbudował groblę. Odgranicza bagna. A jak się idzie z Brzozowej Kępy przez las do Piotropola — wyskakuje krzyż. To taki drewniany, już zielony Chrystusek. Gdy las robi się rzadszy. Z Piotropola idzie się groblą, znów krzyż, do Zakątka. Musiałby pan tam właśnie skosztować owoców. Tam mieszka mój brat starszy, Ksawery. I z tego wszystkiego zapomniałam panu pokazać Stawek. O, tu, za tymi trzcinami, tam gdzie krążą kaczki. I siedzą cicho głuszce. Z Zakątka idzie droga, hen, aż do Baranówki. Z dali:
785— Kuźma, pohodi.[82]
786Karbowy[83] przyprowadza brodatego chłopa:
787— Nie, panoczku namilejszy, my tolko brali drwa do pieczki.[84]
788— A jak wam idzie? — spytała panienka.
789— Chleb z lebiodą i korą brzozową pieczem.
790— A gryby[85] macie?
791— Maleńko, najświetlejsza panienko.
792— Oj, Artemuk, Artemuk, puśćcie go, karbowy.
793A tu powietrze z pól ciągnie przeźroczyste, chłodne. A powietrze z lasu ciągnie zielone, ciemno-iglaste. A karbowy ciągnie:
794— Ten tu libacyje[86] urządza w krzakach z dwiema staruchami. A te staruchy się za kudły biorą, którą więcej chce. I tak, proszę panienki.
795 796— Jeszcze czorta napytaje[87] — mruczał. — Bo to oni, proszę panienki, z przeproszeniem gorzałę i[88]. No, Artemuk. Poszoł.
797 798— Ślicznie przepraszam, ale bracia na polowanie poszli, hen, za Burczaczkę, i ja kawalera nakarmię, bajkę opowiem straszną.
799Uśmiechnęła się przy tym, zakręciwszy oczyma jak z miki. Warkocze aż do ziemi, słońce się prześlizgnęło na twarzy, zostawiło ją w cieniu, z którego patrzyły jedynie niebieskie oczy.
800 801I weszliśmy w ogród, w dom, pomalowany na biało, z białymi okienkami, w spokój, gdzie tylko brzęczały muchy. Była boso. Weszła ze mną do domu, do salonu, gdzie była niedźwiedzia skóra, gdzie sowy stały wypatroszone, gdzie wielki zegar bił godzinę dwunastą.
802— Wędliny tu domowe i bardzo dobre. Czy zje pan nerki wędzone pod pułapem? Czy głowiznę cielęcą? Czy coś z wieprza? Wszystko domowe.
803— Wszystko mi jedno, proszę pani.
804I pani robiła się to czerwona, to blada. Niepewny uśmiech. Pod powałą lep na muchy, pelargonie za oknem.
805Wiosna. Kora drzew, mokra i zielona. Błyszczała ciemno i zielono od mchów. Chmury, wielkie jak góry, dzieliły się na zielone, złote, bure, ciemne. Panienka:
806 807Deski gładko heblowane, woskowane. I jakieś portrety na ścianach z dziwnie wykręconymi głowami. Między nimi pani o fiołkowych oczach.
808 809A tu kot siedział w proboszczunia, cały czarny. Miał tylko wycięty biały krawacik i pantofle białe. Z daleka znów: — Onufry…
810W wazonie na stole czeremcha, jeszcze wilgotna. Stara szafa jesionowa. I orzechowa biblioteka. Ceratowa kanapa. Usiadła na kanapie, włożyła ciżemki.
811— Bajkę straszną opowiem, Alima przygotowuje jedzenie. Ja zresztą sama przypilnuję.
812I poszła długim korytarzem w stronę kuchni. Z kuchni dało się słyszeć nagabywanie: — Nu wot chaziajuszka, ćwietoczok moj ślicznieńkij, anu prikiń, anu prisyp, choć troszku, choć żemku[89].
813— A poszoł won, świnia, k'czortu materi[90] — odezwały się cztery głosy żeńskie.
814I chłop, śmiejąc się, pozwalał się bić przez dziewczyny. Miał na sobie odwieczne dwanaście kożuchów. Nie zdejmował ich w lecie ni w zimie: w lecie chroniły od gorąca. Wróciła panienka w szubie, podbijanej kotami. Niosła potrawy, których nie opiszę.
815— Tereniu, Tereniu — odezwał się delikatny, starczy głos.
816— To dziadek mój — powiedziała.
817Weszła do pokoju (ja za nią), który był prawie że ciemny. W fotelu starszy pan z pijawkami za uszami.
818— Zdejm już te zwierzątka — powiedział.
819Młoda pani wrzucała do słoja pijawki.
820— Z bagien przynoszą bracia — wyjaśniała. — Bydło tam pędzimy.
821— Posłuchaj, Tereniu, tego dykcyonarza[91]: czy to nie nasi krewniacy? Jucewicz (Ludwig-Adam) napisał Przysłowia ludu litewskiego, Wilno tysiąc osiemset trzydzieści cztery. Czy to przypadkiem nie nasz?…
822 823824Oj, kazali ludzie, da ludziePolubiła PietrusiaEj ty sroczka biełaboczkaOj, skrypić mojo serce jak koła bies mazi…[92]
— Pani obiecała bajkę straszną.
825— No, proszę usiąść, to opowiem.
826 827— Był sobie dziad i baba. On miał córkę i ona też. Córka dziada wesoła była, pracowita, dobra. Córka baby leniwa i zła. Umyśliła ją zagubić, swoją pasierbicę, bo przez wszystkich więcej lubiana była. Zaczęła więc nastawać na dziada, by ten ją wywiózł z domu i zostawił w lesie. I tak dziad też zrobił. Wieczór się zbliża, ona poczęła wołać: — A chto u poli, a chto u lesie, prydź ko mnie hetu noczku naczawać[93]. Dziewczyna siedzi i czeka, a tu stuka niedźwiedź w sosnę: — A ja u poli, a ja w lesie… Pyta, czy się może zbliżyć. Gdy otrzymał twierdzącą odpowiedź, mówi: Dzieuka dziawica pierestań maju łapu…[94]
828Wtem powóz zajechał przed dom. Pani panienka przestała opowiadać. Wstała i powiedziała:
829 830I zaczerwieniła się. Ja krzyknąłem:
831— Dlaczego? — i znalazłem się na ulicy Allenby.
6.
832Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie mogę do tego świata dotrzeć. Ze zduszonym gardłem zawołałem do siebie: — Z głębokości wołam do Ciebie[95].
833MiastoDługo wzdłuż murów i bram. Już późno. Ale nie chciałem iść do domu i spać. Czekanie do rana.
834Promenada nad morzem: Światła — występy, które można za darmo widzieć, siedząc z fasonem z daleka na balustradzie. Trzech Meksykańczyków, jeden Włoch, automaty do gry najrozmaitsze. Kukurydza. Falafel. Wilgotno. Zapach morza, słonych wodorostów, krewetek, ślimaków. Nieodłączne prostytutki, półprostytutki. Alfonsi rozwożą jeepami swoje dziewczęta, które potem kontrolują. Małe gromadki dziesięcioletnich chłopców. Zatrzymują się, potem idą, krzycząc głośno, dalej.
835Gdzieś koło dwunastej sprzedawcy zwijają swoje kramy. Obejmują swoje funkcje stróże nocni, znany mi pomocnik pomocnika w pilnowaniu samochodów. Zamiatają ulice. Potem jeździ samochód-elektrolux[96]. Pod lokale nocne zajeżdżają taksówki i pijani żołnierze z kurewkami.
836Pora przełomu. Nic się nie dzieje, lecz wszystko delikatnie drga.
837Pierwsze budzą się, jeszcze przed wschodem słońca, ptaki, które wydają odgłos: glup, glup, glup. Są dość duże i nie widać ich w czasie dnia. Małym autem rozwożą gazety, pieczywo. Uroczyście podnoszą się mgły znad morza. Dnieje. Przez puste ulice jadą rowerami śpiący ludzie. Pierwsze busy. Maniacy kąpią się w morzu.
7.
838Po pracy, w czasie której wyspałem się nieco, postanowiłem iść jednak do Batii. Machlul barak trzydzieści osiem. Miłość, RozstanieMam tremę. Trochę szczękam zębami. Przecież ją poznałem w kwietniu, kiedy zapach ciężki ciążył na wargach. Wszedłem. Spodenki. Koszula. Jakby mnie widziała wczoraj:
839— Piotruś, pojutrze wyjeżdżam. Wyjeżdżam. Tak się cieszę. Już jestem spakowana. Niedużo tego, ale wyjeżdżam.
840Byłem lekko ogłuszony. Nie, nie cierpiałem. W znieczuleniu prawie wesoły. Zdawało mi się, że powinienem się bać, ale nie umiałem. Czułem, że czegoś nie rozumiem. Jakbym był oślepiony w pewnym punkcie. Usiłowałem nadaremnie przypomnieć sobie to, co zapomniałem. Ale byłem pewien, że coś tam było jeszcze. I nagle zrozumiałem, że tego nigdy nie zobaczę. To nie było do patrzenia ani do rozumienia. To była część śmierci.
841Ona nagle zbladła i krzyknęła na mnie:
8428.
843Już wiedziałem. Czy warto ryzykować życie dla wielu lat konania? Znałem to już. „On nic nie słyszy, biedny. On nie rozumie, co się do niego mówi. On jest nieprzytomny” — mówiła Anka, Lotka. A ja wszystko słyszałem i rozumiałem doskonale. To będzie gorsze. Konanie, w milczeniu, przez lata. Zamurowany w własnym ciele (jak mniszki zamurowywano).
844I wtedy wejdą zwierzęta do twojego pokoju i siądą na tobie spokojnie, jak na kamieniu i ziemi.
Przypisy
Na granicy Tel Awiwu i Jaffy — Tel Awiw został założony w 1909 przez osadników żydowskich na peryferiach starożytnego portowego miasta Jaffa, zamieszkiwanego w większości przez ludność arabską. Dzięki wybudowaniu w 1938 własnego portu morskiego i portu lotniczego Tel Awiw stał się dynamicznie rozwijającym się, nowoczesnym miastem: w latach 40. XX w. miał ok. 200 tys. mieszkańców, dwukrotnie więcej niż Jaffa. W dwa lata po powstaniu nowożytnego państwa Izrael, w 1950 Tel Awiw i Jaffa zostały połączone w jedno miasto, ob. Tel Awiw-Jaffę. [przypis edytorski]
fez — nakrycie głowy w kształcie ściętego stożka noszone przez mężczyzn w świecie muzułmańskim. [przypis edytorski]
zamawiacz — znachor leczący zamawianiem, zaklinający chorobę lub urok słowami. [przypis edytorski]
falaflem — dziś popr. forma N.: falafelem; falafel: kuliste kotleciki z ciecierzycy smażone w głębokim tłuszczu, popularna arabska potrawa wegetariańska. [przypis edytorski]
kino Mugrabi — otwarte w 1930, plac przed nim był głównym miejscem spotkań mieszkańców Tel Awiwu; spłonęło w 1986. [przypis edytorski]
Badacze Pisma Świętego — nazwa wspólnot religijnych należących do nurtu zapoczątkowanego nauczaniem Ch. T. Russela w 2. poł. XIX w., stawiających sobie za cel konieczność powrotu do pierwotnej wiary chrześcijańskiej i apostolskiego modelu chrześcijaństwa oraz głoszących bliskie nadejście tysiącletniego panowania Królestwa Bożego. [przypis edytorski]
Mayera (…) Encyklopedia — Meyers Konversations-Lexikon, najobszerniejsza encyklopedia niemiecka XIX w., wyd. 1839–1855; złożona z 52 tomów, kilkakrotnie wznawiana w 1. poł. XX w., w wydaniach skróconych do 12–15 tomów. [przypis edytorski]
Jung, Carl Gustav (1875–1961) — psychiatra szwajcarski, współtwórca „psychologii głębi”, w polemice z koncepcją psychoanalizy Freuda stworzył teorię tzw. psychologii analitycznej. [przypis edytorski]
Heidegger, Martin (1889–1976) — filozof niemiecki; zajmował się pytaniem o sens bycia i analizą specyficznie ludzkiego bycia, związanego z doświadczaniem czasu, lęku i śmierci; aktywnie wspierał ruch narodowosocjalistyczny, w latach 1933–1945 był członkiem NSDAP. [przypis edytorski]
machlul — w Imperium Ottomańskim mahlul oznaczało ziemię nieużytkowaną, opuszczoną, która stawała się ponownie własnością państwa i mogła zostać przekazana w dzierżawę. W Brytyjskim Mandacie Palestyny utrzymano to rozwiązanie. Machlul, o którym mowa, był terenem na płd. od cmentarza Abdel Nabi, wydzierżawionym przez radę miejską Tel Awiwu na pocz. lat 30. XX w. Został chaotycznie zabudowany barakami i namiotami postawionymi przez żydowskich imigrantów i uciekinierów z Jaffy. W latach 60. ludność Machlulu eksmitowano w celu zastąpienia zabudowy przez centrum biznesu i turystyki. [przypis edytorski]
kibuc (hebr.: zebranie, zgromadzenie) — w Palestynie nazywano tak osiedla, które zakładali osadnicy żydowscy o sympatiach socjalistycznych. W osiedlach tych dorośli pracowali na rzecz całej wspólnoty, a ich ich dzieci wychowywały się razem. [przypis edytorski]
pensum (łac.) — praca, zadanie do wykonania w określonym czasie, zwykle jednego dnia. [przypis edytorski]
Klee, Paul (1879–1940) — malarz szwajcarsko-niemiecki, tworzył pod wpływem ekspresjonizmu, kubizmu i surrealizmu. [przypis edytorski]
France, Anatole, właśc. Jacques Anatole Thibault (1844–1924) — poeta, powieściopisarz i krytyk francuski, członek Akademii Francuskiej, laureat nagrody Nobla (1921). [przypis edytorski]
piastr — drobna moneta używana w kilku krajach Bliskiego Wschodu, mająca wartość 1/100 gł. jednostki monetarnej. Od 1921 w Palestynie oficjalną walutą był funt egipski, dzielący się na 100 piastrów lub na 1000 milimów. W 1927 wprowadzono mający niemal tę samą wartość funt palestyński, dzielący się na 1000 milów. Mimo braku oficjalnej jednostki pośredniej w praktyce używano nazwy piastr jako synonimu 10 milów. [przypis edytorski]
mils (ang. lm) — popr.: mil (z łac. millesimum: tysięczna część), moneta zdawkowa używana na terytorium Brytyjskiego Mandatu Palestyny (1920–1948), mająca wartość 1/1000 funta. [przypis edytorski]
wyszybajło (daw. pot.) — wykidajło, mężczyzna pilnujący porządku, którego zadaniem jest usuwanie niepożądanych gości z lokalu. [przypis edytorski]
druzyjski — związany z druzami, rozpowszechnioną na Bliskim Wschodzie monoteistyczną grupą wyznaniową, która wyłoniła się w XI w. z szyickiego islamu. [przypis edytorski]
pita a. pitta — okrągły, płaski, pszenny placek, popularny w krajach Bliskiego Wschodu, spożywany najczęściej z sosami. [przypis edytorski]
humus — potrawa bliskowschodnia: pasta z przetartej gotowanej ciecierzycy, oliwy, czosnku i cytryny. [przypis edytorski]
tchniny — chodzi o tahinę (hebr. tchina) a. tahini: bliskowschodnią pastę z prażonych zmielonych ziaren sezamu, jeden z podstawowych składników kuchni izraelskiej, podawaną z płaskim pszennym plackiem lub jako dodatek do rozmaitych potraw. [przypis edytorski]
kabab (hebr.) — kebab, bliskowschodnia potrawa z pieczonego na rożnie mięsa, szaszłyk; w kuchni tureckiej: potrawa ze skrawków mięsa odkrawanych z baraniny na rożnie, podawanych z surówką. [przypis edytorski]
Purim — radosne święto żydowskie upamiętniające cudowne ocalenie Żydów za panowania perskiego króla Achaszwerosza. [przypis edytorski]
tank — tu zapewne skrócone ang. tank top: podkoszulek bez rękawów a. kamizelka. [przypis edytorski]
Studebaker — dawna marka samochodów amerykańskich, tu: Studebaker US-6, wojskowy samochód ciężarowo-terenowy, produkowany 1941–45, dostarczany sojusznikom Stanów Zjednoczonych, gł. ZSRR. [przypis edytorski]
French madame miał, Polish madame miał, English madame miał (mieszanka ang, fr., pol.) — francuską panią miał, angielską panią miał, polską panią miał. [przypis edytorski]
Kant, Immanuel (1724–1804) — niemiecki filozof oświeceniowy, twórca filozofii krytycznej, profesor logiki i metafizyki na Uniwersytecie Albrechta w Królewcu (ob. Kaliningrad). [przypis edytorski]
czciciele ognia — muzułmańskie określenie wyznawców zaratusztranizmu, religii irańskiej panującej niegdyś w Persji (ob. Iran i Irak). Szczególnym obiektem kultu jest w niej stworzony przez najwyższe bóstwo, Ahura Mazdę, oczyszczający, święty ogień. Po podboju Persji przez muzułmanów większość świątyń ognia uległa zniszczeniu lub została przekształcona w meczety. [przypis edytorski]
amarylis — roślina ozdobna o lejkowatych kielichach kwiatów, białych z różowym żyłkowaniem, czasem również różowych lub purpurowych. [przypis edytorski]
Siddhartha — powieść Hermanna Hessego z roku 1922, przedstawiająca życie Buddy, jedno z najpopularniejszych i najważniejszych dzieł tego autora. [przypis edytorski]
elektrolux (daw. pot.) — odkurzacz (od nazwy popularnego na rynku polskim producenta, szwedzkiego przedsiębiorstwa „Elektrolux”). [przypis edytorski]
Bo miałam spędzić noc, no z jakimś. / — O zwierzętach w kibucu — w źródle pomiędzy tymi dwiema kwestiami Batii brak wypowiedzi Piotrusia. [przypis edytorski]
Jemenici — Żydzi pochodzący z Jemenu, należący do wspólnoty religijnej różniącej się tradycjami od dwu gł. grup europejskich: sefardyjczyków i aszkenazyjczyków. W latach 1919–1948 do Palestyny napłynęło ok. 15 tys. imigrantów z Jemenu. W latach 1949–50 większość pozostałej żydowskiej ludności Jemenu z powodu prześladowań arabskich została przetransportowana do Izraela. [przypis edytorski]
Grecja, mówię ci — aluzja do orgii ukazywanych w sztuce starożytnych Aten w VI–V w. p.n.e. albo do seksu analnego, nazywanego greckim. [przypis edytorski]
Terra Santa College (wł.) — ob. Terra Sancta College (łac.), kompleks budynków edukacyjnych zakonu franciszkanów, zbudowany w Jerozolimie w 1926 r.; w latach 1929–1947 funkcjonowała w nim otwarta szkoła podstawowa i średnia dla uczniów wszystkich wyznań. [przypis edytorski]
Wielka Jesziwa — tu: okazały budynek jesziwy (wyższej szkoły talmudycznej) zał. 1885 w ortodoksyjnej dzielnicy Meah Shearim w Jerozolimie. [przypis edytorski]
meczet Omara (pot.) — popr.: Kopuła na Skale, położona na Wzgórzu Świątynnym w Jerozolimie, jeden z najlepiej znanych punktów orientacyjnych miasta. Nie jest meczetem, lecz jednym z trzech najważniejszych muzułmańskich sanktuariów. Meczet Omara to faktycznie inna budowla, położona w dzielnicy chrześcijańskiej, w pobliżu Bazyliki Grobu Świętego. [przypis edytorski]
w murach Dawida — Dawid, król Izraela, ok. 1103 p.n.e. zdobył Jerozolimę z rąk plemienia Jebuzytów i przeniósł do niej stolicę i centrum religijne państwa. [przypis edytorski]
El Greco, właśc. Domenikos Theotokopulos (1541–1614) — hiszpański malarz, rzeźbiarz i architekt pochodzenia greckiego, w 1577 zamieszkał w Toledo w Hiszpanii; znany m.in. z pejzażu Widok Toledo (1596–1600), z niepokojącym, burzowym niebem ponad zielonym wzgórzami. [przypis edytorski]
Imka, w której jest basen kryty — Imka: spolszczenie ang. YMCA, skrótu nazwy międzynarodowej organizacji Young Men's Christian Association (Związek Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej). YMCA w 1933 wybudowała w Jerozolimie budynek mający stanowić ośrodek życia kulturalnego, sportowego i społecznego, mieszczący m.in. pierwszy w mieście kryty basen i pierwszą prawdziwą salę gimnastyczną. [przypis edytorski]
German Colony (ang.: kolonia niemiecka) — tu: Ha-Moszawa ha-Germanit (hebr.), osiedle mieszkaniowe w Jerozolimie założone w 2. poł. XIX w. przez członków niemieckiej grupy protestanckiej, która wyemigrowała do Palestyny. Podczas II wojny światowej brytyjskie władze Mandatu Palestyny uznały niemieckich kolonistów za wrogów i deportowały ich do Australii. [przypis edytorski]
wysoki komisarz — najwyższy rangą przedstawiciel administracji Mandatu Palestyny. [przypis edytorski]
fototropiczna reakcja — kierunkowa reakcja ruchu lub wzrostu organizmów, zwykle roślin, na bodziec świetlny. [przypis edytorski]
geotropiczna reakcja — kierunkowa reakcja ruchu lub wzrostu organizmów, zwykle roślin, na siłę ciążenia. [przypis edytorski]
kismet (tur.) — u muzułmanów tureckich: przeznaczenie, los; słowo używane na terenach, które przez długi czas pozostawały pod panowaniem tureckim. [przypis edytorski]
schizotymia, typ schizotymiczny — w typologii niem. psychiatry Ernsta Kretschmera z r. 1921: jeden z dwóch głównych typów osobowości, charakteryzujący się zamknięciem w sobie, drażliwością, nieufnością. [przypis edytorski]
cyklotomia, typ cyklotymiczny — w typologii Ernsta Kretschmera jeden z dwóch głównych typów osobowości, w którym zamiennie następuje podwyższony i obniżony nastrój; współcześnie cyklotymia to nazwa umiarkowanego zaburzenia afektywnego. [przypis edytorski]
leptosomiczny typ — w teorii typów ludzkich Kretschmera: mający smukłą i wątłą budowę ciała. [przypis edytorski]
Todestrieb (niem.) — popęd śmierci; termin z psychoanalizy Freuda oznaczający chęć śmierci, oczekiwanie śmierci jako motywację działań człowieka. [przypis edytorski]
Nietzsche, Friedrich (1844–1900) — niemiecki filozof, filolog klasyczny, prozaik i poeta. [przypis edytorski]
Rozkazuję wam zgubić mnie, a odnaleźć siebie… — z książki Tako rzecze Zaratustra, najważniejszego dzieła Fryderyka Nietzschego. [przypis edytorski]
chałaciarz — Żyd chodzący w tradycyjnym chałacie, długim okryciu wierzchnim przypominającym płaszcz. [przypis edytorski]
Szypowszczyzna, Polanka, Piotropol, Zakątek — daw. grupka sąsiadujących ze sobą, otoczonych lasem zaścianków, ok. 100 km na wsch. od Wilna, 2 km na płd.-wsch. od jez. Wielka Szwakszta, przed II wojną światową w pow. postawskim woj. wileńskiego, ob. płn.-zach. Białoruś; w Polance i pobliskim Zalesiu funkcjonowały pensjonaty letniskowe; Baranówka: zaścianek ok. 3,5 km na płd. od powyższych. [przypis edytorski]
Nie, panoczku namilejszymy tolko brali drwa do pieczki (białorus.) — Nie, panoczku najmilszy, my tylko braliśmy drwa do pieca. [przypis edytorski]
Nu wot chaziajuszka, ćwietoczok moj ślicznieńkij, anu prikiń, anu prisyp, choć troszku, choć żemku (białorus.) — Ot i gosposia, kwiatuszek mój śliczniutki, ano zdrzemnij się, ano podeśpij, choć troszkę, choć drzemkę. [przypis edytorski]
A poszoł won, świnia, k'czortu materi (białorus.) — A idź precz, świnio, do diabła. [przypis edytorski]
dykcyonarz (daw.) — dziś popr.: dykcjonarz, daw. słownik, leksykon a. alfabetyczny spis biografii sławnych osób. [przypis edytorski]
Oj, kazali ludzie da ludzie… (białorus.) — Oj, mówili ludzie, tak, ludzie/ Pokochała Piotrusia / Ej ty sroczko białoboczko / Oj, skrzypi moje serce jak koła bez smaru. [przypis edytorski]
A chto u poli, a chto u lesie…. (białorus.) — a kto w polu, a kto w lesie, przyjdź do mnie tej nocy nocować. [przypis edytorski]
Dzieuka dziawica pierestań maju łapu… (białorus.) — Dziewczyno-dziewico przestań moją łapę… [przypis edytorski]
samochód-elektrolux (daw.) — dosł. samochód-odkurzacz, czyli zamiatarka ssąca, pojazd komunalny do czyszczenia ulic, wyposażony w obrotowe szczotki oraz dmuchawę zasysającą zgarnięte zanieczyszczenia do kontenera. [przypis edytorski]