- zmiany w interpunkcji, np.: z dużą gładką gałką -> z dużą, gładką gałką
- usunięto interpunkcję przed pauzami w partiach dialogowych
- pisownia łączna i rozdzielna, np.: Jakto -> Jak to nie podobna -> niepodobna.
Pan Wesołowski i jego kij
1Pewnego dnia otrzymałem duży pakiet w szarej kopercie, zaadresowany: „Do rąk własnych…, od L. Wesołowskiego”. Z rozpaczą pomyślałem, że znajdę rękopis noweli albo komedyjki; okazało się jednak, że jest to tylko list na kilkunastu arkusikach.
2 3„Mam do pana wielką prośbę; a że w zeszły piątek zwichnąłem sobie nogę, muszę więc skomunikować się z panem listownie. Nudzę się, bodaj czy nie pierwszy raz w życiu, ale strach! Jak się nudzę; mógłbym więc napisać list długi jak bandaż, którym mnie obezwładniono. Szanując jednak pański czas, postaram się być treściwym.
4Przeczytawszy zdanie, że: ja mam do pana wielką prośbę — z pewnością zapytasz się: kimże jest ów petent? na czym polega jego prośba? I z jakiej racji nazywa ją wielką? Mam więc obowiązek odpowiedzieć na każdy taki punkt, a zarazem przytoczyć kilka szczegółów z mego życia, które objaśnią: dlaczego w wypadku na pozór drobnym muszę odwoływać się aż do pomocy dzienników?
I
5— Kto więc jestem? — Powszechnie mówią, że jestem dobrym człowiekiem, i co prawda, ja sam nigdy nie doświadczam wyrzutów sumienia. Zresztą, jeżeli nawet budzi się kiedy w moim sercu jakiś łagodny niepokój, to nie dotyczy on, broń Boże, występków, ale… raczej… może — nie dość subtelnego pojmowania zobowiązań małżeńskich.
6Pośpieszam dodać, że skrupuły te nie są owocem mojej własnej natury: według mnie bowiem człowiek nawet powinien trochę grzeszyć, ażeby łaskawe niebo miało mu co przebaczyć. Na niesz… to jest na szczęście, jestem mężem kobiety doskonałej, pełnej taktu i surowości zasad; nie dziw więc, że musiałem trochę zarazić się rozmaitymi skrupułami, nota bene[1] — po trzydziestopięcioletnim pożyciu.
7Czy jestem szczęśliwy? Nie i tak. Nadludzkich rozkoszy, o jakich pisują poeci, nie doświadczyłem w życiu; bo nawet miłość, jedyna rzecz, którą znam fachowo, piękniej mi dziś wygląda w pragnieniach, aniżeli w urzeczywistnieniu.
8Ale też i nie znałem ciężkich zmartwień. Nigdy nie bankrutowałem, nigdy nie straciłem wielkiego stanowiska, a jeżeli na przykład umarł kto z bliskich, to zwykle zostawiał mi taki zapis w testamencie, że smutek z mojej strony byłby hipokryzją.
9Żyję więc bez trosk i zbyt wielkich wymagań. Lubię zjeść nie dużo, ale smacznie, wypić jeden kieliszek wina — ale dobrego; w dodatku zaś nie robi mi przykrości przechodzenie od cygar do papierosów i odwrotnie. Lubię też w dobranym towarzystwie pogadać o polityce, albo zagrać preferansa[2]; z rana czytam „Figaro”, do poduszki jaki świeży romans — i w trakcie tego zasypiam.
10Zwykle nie śni mi się nic, a czasem — że mam lat dwadzieścia pięć. Niekiedy jednak (zwykle po rautach[3], gdzie późno dają kolację) marzę — iż spadam z niezmiernej wysokości. Sny te zaliczam do największych przykrości w życiu i rzucam się wtedy, wołam i naturalnie budzę żonę, która, obawiając się zdenerwowania mnie, zapytuje słodko:
11— Czy chciałeś czego, Ludwiku?
12Przecieram oczy, skupiam uwagę i powiadam:
13 14 15— Krzyczałem?… To pewnie przez sen. Śpij, duszko.
16— Tak, mam spać, kiedyś mnie wybił ze snu… Pewnie nie zamknę oczu do rana… Ach! Te późne kolacje. Zawsze je musisz jeść. Nic nie dbasz o zdrowie…
17I przez cały następny dzień słyszę wymówki (ale spokojne wymówki), że nie dbam o swoje zdrowie…
18Tak na przemian śpiąc i czuwając, myślę nieraz, że naprawdę: „życie jest snem”. Bo i czymże jest moje dzieciństwo, kiedym od bony[4] dostawał klapsy w Saskim Ogrodzie? Czym pierwsza miłość, którą powziąłem właśnie dla tej samej bony, ale już wówczas, kiedym był w szkołach, a ona została guwernantką? Czym wreszcie wiek młodzieńczy, gdym był najlepszym tancerzem i — na cześć mojej sąsiadki, córki intendenta[5] wojskowego, uczyłem się grać na flecie?
19Ta ostatnia umiejętność nawet dziś uprzyjemnia mi życie, a niegdyś omal że nie stała się dla mnie źródłem sławy. Wyobraź pan sobie, że miałem grać na flecie w koncercie amatorskim na cel dobroczynny. Zaangażowano mnie, zapowiedziano występ, nauczyłem się kilku arii. Ale — kiedym wszedł na estradę i spojrzałem na natłoczoną salę, opanował mnie taki strach, że zgrabiały mi palce i żadną miarą nie mogłem dmuchnąć we flet. Przyniesiono mi szklankę wina (zamiast wody), kilka życzliwych osób uderzyło brawo — wszystko na nic… Wino wypiłem, ukłoniłem się za oklaski, ale zadąć we flet nie mogłem. Schowałem nawet na pamiątkę ówczesny „Kurier”, opisujący ten wypadek.
20Pomimo melancholijnej zasady, że „życie jest snem,” nie mogę powiedzieć, ażebym nie posiadał wyższego celu. Jest nim — jakiekolwiek, bodaj honorowe, stanowisko, co znowu łączy się z wymaganiami mojej żony.
21Trzeba wiedzieć, że żona moja jest ściśle spokrewnioną z książętami X, i pochodzi z ambitnej rodziny, której członkowie zawsze piastowali jakieś urzędy kościelne, cywilne, albo wojskowe. Gdym się więc o nią oświadczył, zarzucono mi, że wprawdzie mam dobre ułożenie, talenta i ładny majątek, ale — nie posiadam stanowiska.
22Naturalnie, że po takim dictum[6], natychmiast podałem się na aplikanta w komisji spraw wewnętrznych i w następstwie połączyłem się z najdroższą Ewcią. Gdy jednak wkrótce po weselu trafiła mi się owa przygoda z koncertem, byłem tak złamany na duchu, że rodzina moja i Ewci (ażeby ochronić mnie od możliwego samobójstwa) namówiły nas do wyjazdu zagranicę.
23Bawiliśmy[7] tam parę lat, wróciliśmy, wyjechaliśmy znowu; potem spadły na mnie troski ojcostwa, potem edukacja syna, wydanie za mąż starszej córki, i — tak jakoś czas zeszedł.
24Dopiero po upływie trzydziestu lat żona moja przypomniała sobie, że ja koniecznie powinienem zajmować jakieś stanowisko.
25Rozmowa nasza o tym przedmiocie odbyła się w szczególnych warunkach. Słońce zachodziło i w gabinecie mojej żony był już pomrok[8]. Ewcia siedziała na amarantowym fotelu, w czarnej sukni, mając z jednej strony palmę, z drugiej tamburek[9], na którym haftowała mi pantofle. Zazwyczaj posągowo piękna, twarz żony wyglądała w tej chwili prawie surowo.
26Spostrzegłszy ten wyraz, szybko przypomniałem sobie historię kilku dni ostatnich. Ponieważ jednak nie znalazłem nic w tych czasach, co bym sobie mógł wyrzucać, więc ogarnął mnie taki niepokój, że, usiadłszy na taburecie[10], nie śmiałem ust otworzyć.
27„Czy nie narobił kto jakich plotek?…” — myślałem, czując chłód na plecach, gdy tymczasem żona utopiła we mnie spokojne, lecz przenikliwe spojrzenie. Prawie nie mogłem oddychać.
28— Mój Ludwiku — zaczęła Ewcia — mamy około 12, 000 rubli rocznie…
29— Jeżeli nie więcej… — wtrąciłem.
30 31— Z pewnością więcej — dodałem, czując, że budzi się we mnie duch sprzeczki.
32— Wierz mi, że mniej — przerwała, gromiąc mnie oczyma. — Ja lepiej wiem.
33 34— Otóż — ciągnęła Ewcia — mamy trochę mniej niż 12, 000 rubli rocznie, jedną córkę zamężną, drugą na wydaniu, a nade wszystko — syna, który już ukończył trzydzieści i trzy lata. Na pozór niczego nam nie brak, lecz mimo to nie jesteśmy ani szczęśliwi, ani spokojni.
35 36— Nie zapieraj się — mówiła żona — bo nieraz widzę, jak ziewasz.
37 38— Ty, i ziewasz z nudów, z braku zajęcia — dodała, akcentując ostatnie wyrazy. — I kiedy ty ziewasz, ja wzdycham, myśląc, że przez tyle lat nie postarałeś się o jakie stanowisko, i że nasz syn, Mieczysław, całkowicie wstępuje w twoje ślady. Proszę cię, Ludwiku, zachęć Mieczysława własnym przykładem i o cokolwiek się postaraj. Tylu przecie znamy prezesów, a choćby wiceprezesów, dyrektorów i członków rozmaitych zarządów, iż doprawdy jest mi wstyd, że nie należysz do ich grona. Proszę cię, postaraj się o coś, a w takim razie troskę o Mieczysława sama wezmę na siebie.
39W gabinecie zrobiło się jeszcze ciemniej. A kiedy podniosłem oczy na Ewcię i na amarantowym tle aksamitu spostrzegłem, że ma siwe włosy, nagle przypomniałem sobie moją matkę — i pierwszy raz w życiu pomyślałem, że Ewcia robi na mnie wrażenie ś.p. matki.
40— Spełnię, co każesz, Ewciu — odpowiedziałem, całując ją w rękę.
41Znalazłszy się w swoim pokoju, rzuciłem się na szezlong, aby podumać.
42„Naturalnie, że Ewcia ma rację — mówiłem sobie. — Choćby dla dania przykładu Mieczysławowi (który w ostatnich czasach zaczął coraz częściej pożyczać ode mnie pieniędzy), muszę zająć jakieś stanowisko i pozyskać tytuł. Tym bardziej, że od wielu lat jakiekolwiek stanowisko jest moim marzeniem…”
43Tu przerwał się potok myśli. Zasnąłem. A gdym się obudził, byłem już tak zdecydowany na zajęcie stanowiska, że postanowiłem — kazać zrobić swój portret.
44Niepodobna[11], ażebyś pan przed pięciu laty nie zauważył na wystawie sztuk pięknych portretu mężczyzny w sile wieku, z białą, krótko ostrzyżoną brodą, a cerą dwudziestolatka. Tłumy, szczególnie kobiet, zatrzymywały się przed nim, i nieraz słyszałem uwagi:
45— Patrz, jaka to czerstwa[12] cera…
46 47 48To, panie, był mój portret, ukończony w miesiąc po stanowczej rozmowie z Ewcią. Muszę jednak dodać, że — starcem nazywają mnie kobiety tylko dla przekomarzania się. Czują bowiem i one we mnie, i ja sam w sobie — młodość od stóp do głowy; przedwczesna siwizna niczego nie dowodzi, ponieważ jest w naszej rodzinie dziedziczną. Mój ojciec już w pięćdziesiątym siódmym roku życia był siwy, syn (młokos!) znalazł kilka białych włosów, a nawet Ewcia, jak to nadmieniłem, osiwiała również przedwcześnie.
II
49Może za wiele piszę o sobie; wybacz pan, ale to tak miło rozpamiętywać swoje, choćby skromne zasługi, szczególnie wówczas, gdy człowiek ma obandażowaną nogę.
50Nim zakomunikuję panu właściwą prośbę, muszę choć pokrótce wspomnieć o tym, jak pracowałem nad zdobyciem stanowiska w społeczeństwie, a także o tajemniczych wypadkach, które wplątały się do moich usiłowań.
51Ostrzegam, że nie jestem przesądny i w cuda nie wierzę; owszem — jestem raczej sceptykiem. Mimo to historia mego kija, którą zaraz opowiem, przekonała mnie, a może przekona i pana, że — są rzeczy na ziemi, o jakich nie śniło się filozofom.
52Przede wszystkim zobacz pan, jak zrobiłem znajomość ze swoim kijem.
53Chodząc ulicami, mam zwyczaj spoglądać w okna sklepów. W ten sposób można zapoznać się z jakąś przystojną sklepową, upatrzyć tani prezent dla jakiejś cnotliwej i niewymagającej dziewczyny, a w najgorszym razie — można przejrzeć się w szybie, jak w lustrze. Nie jestem pyszałkiem, wyznam jednak, że lubię swoją fizjognomię[13], a nie znoszę nieporządku w ubraniu. Podwinięty kołnierz, źle zapięty krawat, albo, broń Boże! plamka na klapie surduta, na cały dzień mogą mi zepsuć humor.
54Podczas jednej wędrówki zauważyłem w oknie sklepu tokarza — bardzo ładną twarzyczkę. Zatrzymałem się, zacząłem udawać, że przypatruję się laskom, fajkom, szachom i dominom, rzucając jednak słodkie spojrzenie na piękną sklepową.
55Nieznajoma dostrzegła oznaki mojej życzliwości, a nawet uśmiechnęła się znacząco. I właśnie, gdy podnosiłem rękę do kapelusza, aby złożyć jej ukłon, osłupiałem…
56Między laskami w oknie była jedna czarna, posiadająca zamiast gałki — rzeźbioną główkę Murzyna. Prawdziwego Murzyna z czarną cerą, białymi zębami, ciemno-wiśniowymi wargami, a nade wszystko — ze szklanymi oczyma, które, lubo[14] trochę rozbiegłe, zdawały się mieć pozór życia i myśli.
57Otóż w chwili, gdy podniosłem rękę do kapelusza, aby ukłonić się pięknej sklepowej, spostrzegłem ze zdumieniem, iż rzeźbiony na lasce Murzyn patrzy mi w oczy i — śmieje się na całe gardło. Przechylił się w tył, jakby miał upaść, szeroko otworzył grube usta i śmiał się ze mnie, no, ale tak, że gdyby był żywym człowiekiem, choćby Murzynem, musiałbym zażądać od niego wyjaśnień.
58Nim otrząsnąłem się z przykrego wrażenia i przypomniałem sobie, że bądź co bądź jest to tylko rzeźbiona laska, sklepowa znikła.
59Od tej pory często przechodziłem obok sklepu. Nieznajomej już w nim nie było, ale za to kij z gałką w formie Murzyna nabierał coraz więcej życia i wyrazu. Niekiedy zdawało się, że pochylony na prawo, rozmawia z laską, mającą na wierzchołku głowę starca. Innym razem, pochylony na lewo, zdawał się drwić z kija zakończonego końskim kopytkiem. Czasami zwracał grube wargi do zawieszonej obok cygarnicy, jakby chciał zaciągnąć się dymem papierosa. A innym razem znowu zdawało się, że — mnie poznaje.
60Wówczas albo pochylał się do mnie, jakby kłaniając się, albo przykładał usta do szyby (może chciał mnie pocałować?), albo obrażony moją dla niego obojętnością, stał sztywnie[15] i patrzał gdzieś, na drugą stronę ulicy.
61Nigdy nie używałem laski; idąc, trzymałem zwykle w prawej ręce rękawiczkę, i to mi wystarczało. Jednakże około sześćdziesiątego roku życia przyszła mi chęć sprawienia sobie kija. Nie dlatego bynajmniej, ażeby się podpierać, bo tego nawet dziś nie potrzebuję, ale — uważałem, że z kijem w ręku będę wyglądał poważniej. Doszedłem nawet do wniosku, że trzymanie złożonej rękawiczki stosowne jest dla mężczyzny tylko między dwudziestym a trzydziestym rokiem.
62Pomimo tych uwag, nie wiem jak długo jeszcze decydowałbym się na kupno laski, gdyby nie okoliczność, że — zostałem członkiem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.
63„Jużci — pomyślałem — zwierząt nie można protegować bez kija.”
64I postanowiłem kupić sobie ów kij z główką Murzyna.
65Nie wiem dlaczego, wchodząc do sklepu tokarza, uczułem nieco przyśpieszoną pulsację. Spoglądam za kontuar — nie ma pięknej sklepowej; miejsce jej zajmuje jakiś zatabaczony jegomość w okrągłych okularach. Patrzę na okno… Nie ma mego Murzynka!…
66— Gdzie pan ma tę laskę z głową Murzyna? — spytałem tokarza. — Chcę ją kupić.
67— Murzyna? — spytał. — A to dziwny traf! Nie ma kwadransa, jak kupił go jakiś pan. Ale znajdę dla pana dobrodzieja coś stosowniejszego: kij z dużą, gładką gałką…
68— Dziękuję panu — odparłem i opuściłem sklep prawie z żalem.
69Już mi nawet laski zaczynają porywać z przed nosa!
70Co pan jednak powiesz?… Przechodzę obok sklepu na drugi dzień i — w oknie widzę znowu mego Murzynka. Pochylił się tak, że o mało nie rozbił szyby głową, i zdawał się szeptać do mnie z najwyższym niepokojem:
71— Chodźże tu prędko, bo mnie jeszcze kto złapie…
72Naturalnie wpadłem do sklepu, wołając:
73 74— A jest — odparł tokarz — i co za dziwny traf! Wczoraj, w pół godziny po pańskim wyjściu ze sklepu, ten pan, który kupił Murzyna, odniósł go na powrót i wymienił na kij z dziobem żurawia.
75— Co kto lubi — odparłem. — Ileż pan chce za tego diabła?
76— Niech będzie dwa ruble — rzekł tokarz.
77Zapłaciłem dwa ruble, i od tej pory nie rozdzielamy się z moim Murzynkiem. Jeżelim się zaś kiedy rozdzielił z nim, to on zawsze sam do mnie wracał, nabawiając mnie przy tym mnóstwa kłopotów.
78Jak już powiedziałem, nie jestem przesądny; myślę jednak, że w moim kiju pokutuje jakiś zaklęty diabeł, który nabrał do mnie osobliwej sympatii.
79Posłuchaj pan bowiem, co mi spłatał zaraz w kilka dni po przejściu na moją własność.
80Zapomniałem dodać z początku, że jestem dość żywego usposobienia, ale łagodny. Pokłóciłem się z ludźmi parę razy, ale nie pamiętam, ażebym kogo uderzył, rozumie się — do chwili kupienia sobie fatalnego kija z murzyńską głową.
81Tymczasem od dnia, w którym zamiast złożonej rękawiczki począłem nosić laskę, opanowała mnie jakaś dzika werwa. Idąc przez ulicę, nieświadomie ściskałem kij, a ściskając, z grzeszną satysfakcją myślałem… żeby nim kogo obłożyć!… Jak przystało na członka Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.
82Otóż we trzy czy cztery dni po zrobieniu sobie nieszczęsnego sprawunku, idę Nowym Światem. Idę wyprostowany, silnym krokiem, i nagle uważam, że około mnie poczyna kręcić się jakieś dwuznaczne indywiduum, które w dodatku bezczelnie zagląda mi w oczy.
83„Złodziej — myślę. — Ależ dam ci, jeżeli mnie zaczepisz…” W tej chwili, jakby na komendę, szarpie mnie ktoś za kieszeń. Odwracam się i widzę tego samego faceta z najniewinniejszą w świecie miną, jakby nigdy nic.
84„Ach! Hultaju! — myślę sobie. Krew uderzyła mi do głowy, i machnąłem kijem na oślep.
85— Jezus Maria! — wrzasnęło podejrzane indywiduum. — A za cóż mnie wielmożny pan tak uczcił?…
86— Kto jesteś, łotrze jakiś? — zawołałem, chwytając go za rękę.
87— Cóż to?… Wielmożny pan nie poznaje mnie?… Przecież jestem Paweł, lokaj od pana Biedrzyńskiego… A pan mnie tak uszlachcił, że mi ledwo łeb nie pęknie.
88Przypatrzyłem mu się uważniej… Prawda: to jest Paweł, lokaj od Biedrzyńskiego!
89— Czegożeś się tak skradał, gamoniu?
90— Bo mam list do wielmożnego pana od mego pana… O święty Józefie!…
91— Więc czemużeś mi od razu nie powiedział?
92— Com miał gadać, kiedy wielmożny pan zyrkał[16] na mnie spod oka, jakby na złodzieja.
93Naturalnie dałem biedakowi trzy ruble i wnet uspokoił się. Swoją drogą otoczył nas tłum gapiów, i na ich żądanie musieliśmy pójść obaj do cyrkułu[17]. Tam spisano ze mnie protokół, a na drugi dzień „Kurier Poranny” ogłosił całe to zdarzenie i jeszcze zrobił ze mnie wariata!
94Ile z tego powodu wysłuchałem od Ewci!… Nie mam nawet odwagi powtarzać. Już wówczas zacząłem podejrzewać świeżo kupioną laskę o fatalny wpływ na moje losy; ale gdym spojrzał na głowę Murzynka i zobaczył jego minę zafrasowaną, a nawet przestraszoną, wzruszyłem ramionami.
95„Co za nierozsądek przypisywać czarodziejskie wpływy kawałkowi drewna? — rzekłem do siebie. — Wprawdzie głupstwo się stało, no, ależ kij temu nie winien. Owszem, okazał on dużo hartu w tym brzydkim zajściu.”
96Nie potrzebuję dodawać, że po takiej awanturze stanowczo zniechęciłem się do obowiązków członka Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Żadne stanowisko, żaden tytuł, ale za to ciągłe włóczenie się po cyrkułach z furmanami, którzy dręczą konie. Mam już dosyć cyrkułów.
97Zapytasz pan: jaki u licha związek może mieć rola opiekuna zwierząt z pobiciem lokaja od Biedrzyńskiego? Czy ja wiem, panie?… Ten związek, żem się zniechęcił do opieki. W podobnych zaś wypadkach nie mam zwyczaju rozumować, ale idę za głosem przeczucia.
98Ale, ale!… Zapomniałem opowiedzieć, kto jest Biedrzyński i jaka była treść listu, który w tak przykrych warunkach doręczył mi jego Paweł.
99Będę zwięzły. Człowiek może mieć i nawet miewa dużo kochanek, ale przyjaciela — tylko jednego. Biedrzyński (ale Teofil Biedrzyński, bo znam ich kilku) jest takim moim przyjacielem.
100Na stosunku naszym potwierdza się przysłowie, że przyjaźń możliwa jest tylko między ludźmi wprost przeciwnego charakteru. Istotnie, on i ja jesteśmy dwoma kontrastami.
101On — stary kawaler, ja żonaty; on wiecznie słaby i kwękający, ja mam aż za dużo sił; on brzydki jak Mefistofeles, ja… Jaki ja jestem, najlepiej ocenił to sam Teofil, który ciągle mnie namawia, ażebym jechał do Krakowa i pozował Matejce do jakiego historycznego obrazu na senatora, hetmana, albo na króla!…
102Muszę też dodać, że kiedy Teofil tak nie lubi kobiet, iż więcej widzi w nich złego, niż na to zasługują, ja tak je lubię, że zamykam oczy nawet na istotne wady. Dla dopełnienia zaś istniejących między nami sprzeczności, ja wciąż tęsknię do jakiegoś stanowiska i tytułu, jemu zaś najdoskonalej wypełnia życie jego kamienica, pobieranie czynszu od lokatorów albo wytaczanie im procesów.
103Nie uchybię memu przyjacielowi, gdy jeszcze raz powtórzę, iż nie należy on do pięknych mężczyzn. Mały, chudy, ma żółtawe oczy i rysy drapieżnego ptaka. Ludzie nie znający go widzą w nim typ lichwiarza; w istocie zaś Biedrzyński większą część swego dochodu obraca na spłacanie poręczeń za długi, które zaciągnęli inni.
104A jaka to prosta i uczciwa natura!…
105— Proszę cię, dlaczego ten Fitulski nie kłania mi się na ulicy i jeszcze rzuca na mnie oszczerstwa?
106 107— Mówi: „Ja go znam!…” albo: „To jest ziółko!…”
108— Pewnie dlatego, żeś za nim poręczył.
109— Ależ ja to, com poręczył, najpunktualniej spłacam. Więc czego on chce?
110— Właśnie to mu robi przykrość.
111 112— Ach! Ty niczego nie rozumiesz! Przypomnij sobie przysłowie: „Chcesz mieć wroga, pożycz mu pieniędzy”.
113— Nie rozumiem… Ja przecież nie pożyczyłem mu, tylkom za nim poręczył.
114— No, daj mi już spokój — przerwałem.
115Mój kochany Teofil nigdy tego nie zrozumie.
116Na domiar jest on dziwnie łatwowierny, co stawia go nieraz w fałszywej pozycji. Była przecie nawet w naszych stosunkach taka epoka, że mi Bóg wie jakie o nim myśli przechodziły przez głowę.
117Zajmuje się on gorliwie polityką, czyta wszystkie możliwe i niemożliwe gazety (odcyfrowuje nawet szpalty zamazane tuszem!) i z całego świata zbiera pogłoski. Nie ma chyba w Warszawie człowieka, który by tyle co on wytworzył kombinacji politycznych i co rok nie spodziewał się wojny.
118— Zobaczysz — mówił każdej zimy — będzie…
119— Na wiosnę? — przerywam, śmiejąc się.
120— Na wiosnę?… Nie wiadomo; a może w czerwcu, albo w początkach lipca… Zobaczysz.
121Otóż przed kilku laty był taki miesiąc, że mój przyjaciel, oprócz własnych politycznych kombinacji, począł mi znosić takie wiadomości, że mi od nich stawały włosy na głowie. Opowiadał mi, z miną tajemniczą i uroczystą, o jakichś nowych przymierzach i wojnach, cytując zawsze bardzo poważne źródła. Powieści swoje zaczynał zwykle w taki sposób:
122— Dowiedziałem się dziś, przez trzecie osoby, od konsula niemieckiego…
123Albo: — Słyszałem dziś, wprawdzie pośrednio, ale z ambasady francuskiej…
124Niekiedy aż cierpłem. Gdym go zapytał: przez kogo odbiera podobne wiadomości, które w dodatku nigdy się nie sprawdzają? — podnosił w górę brwi i ramiona i odpowiadał:
125— Nie mogę nawet ciebie objaśnić, dałem słowo…
126Byłem pewny, że marnie zginie wśród nowych swoich stosunków, i dopiero wypadek przekonał mnie o źródle informacji Teofila.
127Pewnego dnia zaprosił mnie Biedrzyński do restauracji, gdzie jadał od lat kilku. Wszedłszy do salonu, siedliśmy przy wspólnym stole, zajętym już przez grono młodych mężczyzn, ilem zauważył, bardzo wesołych, ale trochę złośliwych.
128Ledwie nam podano kartę i nakrycia, młodzi zaczęli między sobą szeptać w sposób, który wydał mi się demonstracyjny.
129— Może panom przeszkadzamy!… — zapytałem nieco zirytowany.
130— O nie!… Bardzo prosimy!… Miło nam widzieć panów między sobą…
131I znowu szepty, z których, pomimo, że usiłowałem nie słyszeć, wpadły mi w ucho wyrazy: „Alfons… Bismarck[18]… detronizacja…”
132Mnie, wyznaję, cicha ta rozmowa wydała się nieprzyzwoita. Ze zdziwieniem jednak spostrzegłem, że Teofil jest nią zaciekawiony w wysokim stopniu. Słuchał, patrzał im w oczy, kręcił się i co chwila pytał:
133— Co? Co?… Bo dobrze nie słyszę… A o mojego kolegę możecie być spokojni… To zacny człowiek, pan Ludwik Wesołowski.
134Ognie uderzyły mi na twarz, kiedym usłyszał podobną rekomendację. Zmieszałem się — jak sztubak[19], jakbym stał wobec Ewci; to też bez najmniejszego protestu ściskałem wyciągnięte do mnie ręce młokosów, których nawet nazwisk nie pamiętam.
135Przysiągłem sobie, że już noga moja nie postanie w tym towarzystwie; Teofil zaś, jakby nic nie zaszło, wciąż pytał:
136— Więc co?… Więc co Bismarck?…
137— Nic… Głupstwo! — mówił jakiś blondyn, z fizjonomią, która nie zdradzała wielkiego szacunku ani dla mnie, ani dla Teofila. — Prawie nic… Mówiono tylko w konsulacie, że Bismarck chce detronizować Alfonsa hiszpańskiego[20].
138— Nie rozumiem. Na co mu to?… — pytał natarczywie Teofil.
139— No, jakże na co? W Hiszpanii rewolucja… Potem republika… Unia z Francją, potem z Włochami… Związek rzeczypospolitych romańskich.
140— Nie rozumiem… Co Bismarckowi po unii romańskiej?
141— Co?… Chce wywołać powszechną wojnę i zabrać 10-miliardową kontrybucję. To takie jasne, panie, takie jasne…
142— Teofilu — szepnąłem — pieczeń ci wystygnie.
143— Lubię zimną — odparł mój przyjaciel. — A więcej… Więcej już nic nie słychać?
144— Będzie dobrze! — odparł blondyn, podnosząc w górę widelec.
145— Żartuje pan — westchnął Biedrzyński.
146— Słyszałem to wczoraj z ust konsula hiszpańskiego.
147— Konsula?… — powtórzył Teofil, kierując czerwone ze wzruszenia ucho w stronę mówcy.
148— Tak. Leczę jego sekretarza na kamień. Wczoraj był u niego, przy mnie, konsul i spytał się: czy kamień już wyszedł? Odpowiadam, że jeszcze nie, ale za tydzień, to z pewnością — także nie wyjdzie. Wtedy konsul ścisnął za rękę sekretarza i powiedział: „Będzie dobrze”. Słyszałem to na własne uszy.
149— Figlarz z doktora! — rzekł z uśmiechem mój przyjaciel. — Ale tak naprawdę co słychać?
150 151— Przepraszam cię, Teofilu — odezwałem się — ale… wyjdźmy stąd.
152— Chory jesteś? — krzyknął Teofil. — Mamy doktora…
153— Dziękuję ci, leczę się homeopatią… Tylko wyjdźmy…
154Zerwał się i, nawet nie płacąc rachunku, wybiegł za mną na ulicę. — Mój drogi — rzekłem mu — ci panowie kpili sobie z nas.
155— Ale gdzieżby znowu!… Przecież to moi przyjaciele…
156— Twoi, ale nie moi — odparłem.
157 158— Wiesz co — nagle odezwał się Teofil — ja sam nieraz myślę, że oni z tą polityką trochę blagują[21]. Ale swoją drogą doskonale chłopaki! Nigdy nie mam takiego apetytu, jak w ich towarzystwie. Pomartwią człowieka, nastraszą, rozweselą, obudzą nadzieję — i… i jakoś lepiej trawi się obiad. Nie mam do nich pretensji.
159Taki jest Biedrzyński, człowiek anielskiego serca, pomimo krogulczej fizjognomii.
160Otóż list, za który jego biedny lokaj dostał kijem (dziś jeszcze wstyd mi!), pochodził od Biedrzyńskiego. Teofil radził mi, w sposób naglący, ażebym zapisał się na członka Towarzystwa Wzajemnego Kredytu, że niezadługo odbędą się wybory, i że przy pomocy jego (Teofila) i jego przyjaciół, mogę zostać członkiem zarządu, lub choćby komisji rewizyjnej. Donosił też, że sam leży w łóżku, gdyż ma katar.
161Projekt ten podobał mi się. Jużci lepiej tytułować się: członkiem zarządu, aniżeli opiekunem zwierząt. Naturalnie zaraz pojechałem do cierpiącego Teofila i ułożyliśmy plan kampanii.
162Odbyła się ona akurat w tydzień później, w Resursie Obywatelskiej, na zgromadzeniu ogólnym.
163Gdyśmy weszli do dużej sali, było w niej już kilkuset mężczyzn, siedzących na ławach i krzesłach, jak w parlamencie. Niektórzy z tych panów rozmawiali o teatrze, albo o cenach zboża, jeden drzemał, jeden piłował sobie paznogcie[22], a jeden (ile mogłem wyrozumieć) dowodził płaczliwym głosem, że skutkiem niedołęstwa czy złej woli zarządu, Towarzystwo musi zbankrutować, ponieważ w sprawozdaniu budżetowym znajduje się omyłka, wynosząca 2 ruble i 17 kopiejek.
164— Któż zaś nam zaręczy, panowie! — biadał dalej mówca — czy na rok przyszły cyfra ta nie posunie się o kilka miejsc wyżej i nie spowoduje omyłki o dwieście tysięcy, lub nawet o dwa miliony rubli?…
165Po tych słowach obecni zaczęli bardzo hałasować, a najbardziej — siedzący przed nami otyły olbrzym. Był to człowiek w moim wieku z najeżonymi wąsami i fizjonomią tygrysa. Odpowiadając poprzednikowi, boleśnie udeptał swego sąsiada w nagniotek, Biedrzyńskiego trącił w piersi krzesełkiem, i niepytany ani upoważniony, krzyczał ogromnym głosem, że w tym zgromadzeniu nikomu ufać nie można, ani oponentom, ani zarządowi.
166Wiele czasu upłynęło, nim dzwonek uspokoił zamieszki. Niektórzy, ziewając, zaczęli już wychodzić. Wtedy Biedrzyński pobiegł do prezydialnego stołu i coś poszeptał z siedzącymi za nim dygnitarzami. Mimowolnie westchnąłem, pomyślawszy, jak poważnie wyglądałbym za takim stołem…
167Niebawem wrócił do mnie zadyszany Teofil, wołając:
168— Mów, mów!… Masz głos. Podałem cię na kandydata.
169Jednocześnie prezydujący wezwał mnie do zabrania głosu.
170Gdym powstał, jegomość z najeżonymi wąsami odwrócił się do mnie z krzesłem, i patrząc mi w oczy, zapytał Teofila:
171— Cóż to za nowy Demostenes[23]?
172Odgadłem, że będzie to przeciwnik mojej kandydatury do zarządu, lub przynajmniej do komisji rewizyjnej. Gniew zakipiał we mnie, ale jednocześnie uległem natchnieniu i postanowiłem zaimponować moim oponentom — wymową.
173— Panowie! — rzekłem. — Wprawdzie w tym szanownym zgromadzeniu jestem człowiekiem nowym i nieznanym i, że tak powiem, jedną nogą jeszcze stoję wśród tej szerokiej publiczności, która stanowi ogół. Mam więc, zda mi się prawo, w imieniu tej publiczności, w imieniu narodu, podziękować zarządowi za jego uczciwą pracę…
174— Ciekawym, kto go upoważnił do przemawiania w imieniu narodu? — zawołał jegomość z tygrysią twarzą.
175Potem ziewnął mi w sam nos i hałaśliwie wyszedł z sali.
176Nieprzyzwoity ten postępek obecni skarcili wybuchem śmiechu. Byłem jednakże tak zirytowany, że — nie mogąc mówić dłużej — usiadłem.
177— Pysznie zacząłeś! — szepnął Teofil. — Mów śmiało dalej.
178— Ani myślę — odparłem. — Kto jest ten grubianin, który mi przerwał!
179— Steinberg, pułkownik pruskich dragonów — objaśnił Teofil. — Trochę zawadiaka, ale w gruncie rzeczy dobry człowiek.
180Chciałem biec za pułkownikiem pruskich dragonów i wyzwać go na pojedynek. Ale zatrzymał mnie Teofil, do głosowania. Rzuciliśmy obaj kartki z nazwiskami naszych kandydatów, a gdy obliczono rezultat, okazało się, że — Teofil dostał jeden głos do komisji rewizyjnej, a ja także jeden do zarządu.
181Usłyszawszy to, obecni znowu wybuchnęli śmiechem, co skłoniło mnie i Biedrzyńskiego do opuszczenia sali. Byłem wściekły i przysiągłem natychmiast wykreślić się z Towarzystwa.
182Długo czekaliśmy w kontramarkarni[24], nim po wielu krzykach i omyłkach wydano nam rzeczy. Któż jednak opisze złość, w jaką wpadłem, przekonawszy się, że mi wzięto nowe kalosze, a zostawiono stare, i… że zamiast mego Murzynka oddano mi jakąś laskę hebanową z psim łbem…
183Murzynek mój zginął! Wróciłem późno do domu i całą noc nie mogłem zmrużyć oka, w części z powodu awantur na wczorajszym zebraniu, w części z żalu po kiju, do któregom się przywiązał.
184Wtem, około południa, służący oddaje mi kopertę, w której znalazłem bilecik z nazwiskiem: „Pułkownik Jan Steinberg” i z następnymi słowami:
185
Istotnie zgubiony Murzynek wrócił do mnie, ale w takich warunkach, że nawet nie mogłem się z niego ucieszyć. Jak to, więc ten awanturnik, Steinberg, naprzód sam zamienił mi laskę, a następnie przysyła mi impertynencki bilet?… Poczekaj!
186Siadłem i na swoim bilecie odpisałem:
187„Odsyłam hebanową laskę, a zarazem stare kalosze, prosząc o zwrot moich, nowych.”
Szczerze byłem kontent[25] z tej zwięzłej i energicznej odpowiedzi. Uczucia moje jednak szybko się zmieniły, gdy w godzinę później zgłosili się do mnie jacyś dwaj panowie, a razem z nimi lokaj z pakietem.
188Panowie przedstawili mi się, a jeden rzekł:
189— Pułkownik Steinberg twierdzi, że pan posądził go o rozmyślną zamianę kaloszów. Stanisławie — zwrócił się do służącego z pakietem — pokaż kalosze pułkownika.
190Wydobyto kalosze. Były one tak ogromne, że słoń mógłby w nich chodzić. Były z cholewami, a wewnątrz z cyframi Steinberga.
191— Tak — rzekłem — to nie są moje kalosze.
192Przeszliśmy do gabinetu, a jeden z dwu panów znowu zabrał głos:
193— Więc przyznaje pan, że nadesłane kalosze nie są pańską własnością?
194 195— I gotów pan przeprosić pułkownika za wyrządzoną mu obelgę?
196— Ani myślę! — zawołałem z gniewem.
197— W takim razie da mu pan satysfakcję z bronią w ręku.
198— I owszem — odparłem. — Pan Steinbok…
199— Steinberg — poprawił jeden z przybyłych.
200— Wszystko jedno — rzekłem cały drżący. — Pan Steinberg tyle razy obraził mnie, że, bez względu na mój poważny wiek, będę się z nim strzelał. Muszę…
201— Czekamy więc pańskich sekundantów — odpowiedzieli ci panowie (a może tylko jeden z nich) i ukłoniwszy się uroczyście, wyszli.
202Zaraz pojechałem do Teofila, z nim do starego majora Wilczyńskiego, który miał być drugim moim sekundantem, i posłałem ich pod wskazany adres.
203Późno wieczorem wpadł do mnie Biedrzyński. Nigdy nie widziałem go w stanie tak podnieconym. Zbudził się w nim nie tylko duch rycerski, ale nawet okrucieństwo.
204— Wiesz? — mówił, machając pięściami — przyjęliśmy wszystkie warunki! Niech diabli porwą!… Może przynajmniej ty nauczysz rozumu tego drągala. Będziecie się strzelali pojutrze.
205— To… To już nieodwołalny termin? — spytałem.
206— Już podpisaliśmy protokół. Marsz do bariery, każdy strzela po dwa razy. Jeżeli ci dobrze pójdzie, z pewnością na przyszłych wyborach zostaniesz członkiem zarządu, bo tego Steinberga nikt nie lubi. No, dobranoc ci, mój złoty!…
207Pożegnał mnie rozpromieniony. Późno ległem spać, i przez całą noc śniło mi się, że spadam z wysokości. Nigdym się tak nie zmęczył we śnie.
208Nazajutrz znowu odwiedził mnie Teofil. Doniósł mi, że już są dobre pistolety i chirurg, ale zauważyłem, że trochę stracił werwę.
209— Głupi interes — mówił. — No, ale trudno… Musimy się strzelać…
210— Może… — odezwałem się — może sądzicie, że powinienem zrobić jakiś krok?
211— Nigdy! — zawołał Teofil. — Właśnie mówiliśmy o tym z majorem. Jeżeli zgoda jest możliwa, to tylko na placu, gdy przejdziesz do mety, nie strzelając za pierwszym razem.
212 213— Przeprosi cię? Nie, on tego nie zrobi!
214— Domyślam się. Ale… jeżeli on wystrzeli, nim dojdziemy do mety?
215— O to bądź spokojny — rzekł Teofil. — On z pewnością będzie cię przetrzymywał… To wściekłe zwierzę, nie człowiek.
216Uczułem taki dreszcz w wargach, żem musiał ścisnąć zęby.
217— Więc — odezwałem się po chwili — może by zrobić jakiś krok pojednawczy?…
218— Teraz nigdy, skompromitowałbyś się. Na pojednanie jest zawsze czas, więc najlepiej zrobić to na placu, po przyjściu do bariery bez wystrzału. Tak robią wszyscy dżentelmeni.
219Uściskał mnie i wybiegł zamówić dwie karety. Drugą — „na wszelki wypadek…”
220— Bodaj was pioruny zatrzasły! — mruknąłem, gdy już był za drzwiami. — Czego u diabła ten Biedrzyński jest taki nieugięty na punkcie honoru, gdy chodzi o mnie? Ja powinienem być nieugięty, a do niego należy mitygować[26].
221Nie powiem, żebym się bał, albo żeby rady mojego przyjaciela nie były słuszne. Ale jego zaciętość gniewała mnie; bo im więcej zachęcał do zgody, tym mocniej oburzyłby mnie na Steinberga i podniecił do walki.
222W dzień pojedynku byłem spokojny, jak nigdy. Nie mogłem wyobrazić sobie, ażeby sprawa między dwoma ludźmi poważnymi, w towarzystwie czterech innych ludzi poważnych, miała zakończyć się tragicznie. Irytowałem się tylko zapasową karetą, którą mój przyjaciel ciągnął za nami na plac.
223Bądź co bądź, około południa znaleźliśmy się wszyscy na polu walki, w pewnym zamiejskim parku.
224Ukłoniliśmy się naszym przeciwnikom, oni nam, i spojrzałem po fizjognomiach. Steinberg sapał jak byk, Biedrzyński był blady i co chwila biegał między drzewa; ja zaś (mówię bez przechwałek) czułem się zupełnie spokojny. Spokój ten przeszedł nawet w dziwną apatię, gdym usłyszał stukanie nabijanych pistoletów.
225Świadkowie wybrali plac na łączce, otoczonej gęstymi drzewami. Wymierzyli odległość i na barierze z mojej strony wbili w ziemię Murzynka. Był on zwrócony twarzą do mnie, i teraz dopiero spostrzegłem, że mu wypadło jedno oko…
226„Gdzie mogło podziać się to oko?” — myślałem.
227Postawiono nas na metach, dano w ręce pistolety i stary major zaczął coś mruczeć pod nosem. Ale co? — nie zrozumiałem.
228„Gdzie mój Murzynek podział oko?” — snuło mi się po głowie.
229W tej chwili przybiegł do mnie Teofil.
230— Nie strzelaj za pierwszym razem. Na barierze zaproponujemy zgodę — szepnął.
231 232— Baczność! — odezwał się sekundant Steinberga zakatarzonym głosem, a po chwili dodał — Drugi strzał w dziesięć sekund po pierwszym… Panowie awansują… Marsz! …
233Machinalnie ruszyłem z miejsca, lecz spojrzawszy na mego Murzynka, nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Hultaj miał taką minę, jakby, przymrużywszy jedno oko, celował do mnie z błazeńskimi grymasami. W tej chwili usłyszałem przykry świst koło ucha. Podniosłem oczy. O kilkanaście kroków przede mną stał gruby Steinberg, otoczony obłokiem niebieskawego dymu.
234Pojedynek— Jedna sekunda!… Dwie sekundy!… Trzy sekundy!… — wrzeszczał zakatarzony tenor.
235— Strzelaj, Ludwiku! — wołał Biedrzyński.
236— Ognia!… Pal! — komenderował major.
237Zacisnąłem pięść, w której tkwił pistolet. Szarpnęło, huknęło, poczułem zapach siarki…
238— Zuch dziad! Jeszcze mógłbyś służyć w dragonach! — krzyknął wielkim basem Steinberg, ująwszy się pod boki.
239Przypadli do nas świadkowie i doktorowie, a Teofil z płaczem rzucił mi się na szyję:
240— Nie wiedziałem, że jesteś taki bohater!… — szlochał.
241Milcząc, uścisnąłem go: zdawało mi się, że w tym uścisku obejmuję całą ludzkość.
242W tej chwili zbliżył się Steinberg; zgniótł mi rękę swoją ogromną łapą i z grubiańskim śmiechem zawołał:
243— No, stary, daj pyska!… Mowami swoimi możesz sobie — zapalać fajkę, aleś zuch… Kiedyś mi się roześmiał przy barierze, chciałem ci w łeb palnąć. Nieszczęściem, za dużo piję i grywam w bilard, więc mi drgnęła ręka… Daj pyska z drugiej strony!
244Ucałowałem go grzecznie, ale bez zapału. Nie jestem faryzeuszem, aby twierdzić, że robią mi przyjemność karesy[27] człowieka, który przed minutą godził na moje życie.
245Przy tym: jaki niesmaczny koncept nazywać mnie dziadem!…
246Świadkowie zapakowali pistolety, chirurgowie swoje narzędzia (jeden z nich, wysoki i kędzierzawy blondyn, ostentacyjnie wkładał w futerał kleszcze położnicze) i — zabraliśmy się z powrotem do naszych karet. Już widać było za zielonymi krzakami czarne pudła powozów i lakierowane kapelusze woźniców, kiedy nagle — stanąłem.
247— Gdzie mój kij?… Znowu zgubiłem Murzynka!…
248— Pewno został na mecie — odezwał się sekundant Steinberga.
249— Pal go diabli! — zawołał Steinberg. — Idźmy, panowie do Stępka, bom okrutnie głodny.
250— Natychmiast was dogonimy — odparłem, zawracając ku łączce.
251Teofil przyłączył się do mnie.
252— Daj spokój — mówił — nie warto tracić czasu dla tak brzydkiego kija. Dam ci w prezencie lepszy.
253Nie odpowiedziałem mu, lecz przyśpieszyłem kroku. Jak to? Miałbym się wyrzec Murzynka, który wywołał ten sławny pojedynek i tak dzielnie sekundował mi przy barierze?… Nigdy!
254Nie doszedłszy do łączki, zetknęliśmy się z kilku chłopami i małym pastuszkiem. Chłopiec trzymał w ręku Murzynka.
255 256Chłopi stanęli, a jeden odezwał się:
257— To panowie strzylali w parku?
258— Śni ci się, człowieku! — zawołał Teofil i nieco pobladł.
259 260— Ten pan nie strzelał — rzekłem do chłopów, wskazując Biedrzyńskiego — tylko ja. Miałem pojedynek.
261— No, to pan zapłaci za krowę — odparł chłop.
262 263— A za tę, co ją pan ubił. Piankne było bydlę, warte ze sto rubli.
264Naturalnie poszliśmy do krowy, która nie była zabita, tylko raniona w łopatkę. Znalazła się nawet kula, którą przy nas najstarszy chłop wyjął spoza skóry zwierzęcia tępym kozikiem.
265Targ w targ, daliśmy chłopom sześć rubli za krowę, pastuszkowi dwadzieścia groszy za znalezienie mojej laski, a w godzinę później u Stępka piliśmy ze Steinbergiem bruderszaft[28].
266Przy tej okazji Teofil zrobił awanturę, i dopóty wyzywał na pojedynek najmłodszego subiekta[29], dopóki nie spadł z krzesła i nie zasnął na podłodze. Chciałem go przenieść na kanapkę, ale sił mi zabrakło; zresztą całą uwagę zaprzątał mi Murzynek i rozstrzygnięcie pytania: czy mój kij jest dla mnie pożyteczny, czy szkodliwy? Że bowiem wpływał na moje losy, było aż nadto widoczne.
267Gdy wróciwszy do domu, opowiedziałem Ewci o pojedynku, żona zrobiła mi scenę krótką, ale nadzwyczajną.
268— Pojedynkowałeś się?… Tak, musiałeś; to było twoim obowiązkiem…
269W następnej jednak chwili dostała serdecznego płaczu, a zawoławszy Mieczysława i młodszą córkę Ludkę, naprzód nakazała obojgu, aby mnie w sprawach honorowych naśladowali, a potem uklękła przed Mieciem i zaklęła go, ażeby nigdy nie pojedynkował się, jeżeli nie chce wpędzić jej do grobu.
270I do dziś dnia nie wiem, drogi panie, czy, według opinii mojej żony, zrobiłem dobrze, czy źle z tym pojedynkiem… Raz bowiem mówi mi Ewusia, że strzelać się miałem obowiązek (szczególne obowiązki, notabene w małżeństwie!), a innym razem nadmienia, że do śmierci nie zapomni mi pojedynku…
271Mądry, kto z kobietami dojdzie do ładu!
272Mylisz się pan jednak, sądząc, że na tym kończą się piekielne figle mego kija i niepokoje domowe. Mój Murzynek zrobił mi jeszcze parę takich szpasów[30], że szczerze byłbym kontent, gdyby mi go kto ukradł, porąbał i rzucił w ogień. Sam boję się zrobić mu coś podobnego.
273Nim opowiem, co mi znowu zmalował, i nim przejdę do właściwej prośby, jaką mam do pana, muszę wspomnieć o wypadku, skutkiem którego Ewcia zabroniła przestępować naszego progu — Biedrzyńskiemu!… Tak, panie: Teofilowi Biedrzyńskiemu, jedynemu przyjacielowi, jakiego posiadam na ziemi!
274Pewnego razu przyszedł on do nas wieczorem. Czekając na herbatę, usiedliśmy w moim gabinecie, przy drzwiach, prowadzących do salonu. On, jako mały, siedział na krześle, ja — na fotelu.
275Tymczasem, robiąc przygotowania do kolacji, kręciła się po całym mieszkaniu nowo przyjęta panna do towarzystwa Ludki, osoba młoda i zapewne przystojna, bo nawet nie miałem czasu jej się przypatrzyć.
276Otóż, było prawie ciemno, kiedy koza[31] ta biegła przez mój gabinet do salonu. Obaj z Teofilem, gdy wpadła między nas, unieśliśmy się trochę z siedzeń, na znak uszanowania; a ten, panie, smarkacz, jak wrzaśnie… Wielki Boże! ze trzydzieści lat nie słyszałem takiego krzyku…
277— Co to? — zawołał przestraszony Teofil, zrywając się z krzesła.
278 279Ale byłem tak zmieszany, że machinalnie posadziłem Teofila na fotelu, a sam zająłem jego krzesło.
280— Czy ona nie cierpi epilepsji[32]? — pytał troskliwy Biedrzyński. — Biedne dziecko…
281W tej chwili weszła do nas Ewcia ze świecą. Była blada, oczy jej płonęły. Bystro spojrzała na fotel, gdzie siedział Teofil i — rzekła do mnie drżącym głosem:
282— Przeproś, Ludwiku, pana Biedrzyńskiego, że herbaty dziś u nas nie będzie. Mademoiselle[33] zachorowała, oboje musimy jej pilnować, a że i Ludka nie siądzie do stołu, więc przeproś…
283Ukłoniła się piecowi, który stał na przeciw drzwi, i odeszła, pełna groźnego majestatu. Nigdy nie wydał mi się tak piękny jej imponujący wzrost i wdzięczne ruchy.
284— Nie rozumiem! — wyszeptał odurzony tym ciosem Teofil. — Zdaje się, że pani Ewa wypędziła mnie z domu?…
285 286— Ale nawet nie wiem za co? — dodał, chwytając pudełko cygar, zamiast swego kapelusza. — Czyżby Fitulski oczernił mnie przed panią Ewą…
287— To przejdzie, to przejdzie… — upewniałem, żegnając go czule.
288On, biedak, wyszedł od nas na palcach, i zerwawszy z kołka swój paltot, wymknął się na schody, przez drzwi tak wąsko otwarte, jakby był nie większy od szczura.
289Po jego odejściu, a raczej haniebnej ucieczce, ukazała się Ewcia po raz drugi.
290— Czy wiesz — rzekła — co zrobił ten nędznik?… Zaczepił mademoiselle… U mnie, w moim domu…
291— Może to nie on, cóż znowu? — wtrąciłem i ugryzłem się w język.
292— Więc chyba ty? Nie przypuszczam jednak, ażebyś był tak nikczemny; zresztą nie siedziałeś na fotelu.
293— Może… Może sama się potrąciła o fotel.
294— Dosyć! — przerwała Ewcia. — Nie zmuszaj matki swoich dzieci do szczegółowych wyjaśnień tego wstrętnego czynu. Od dziś dnia noga Biedrzyńskiego nie postanie w naszym domu, a ty daj mi słowo, że zerwiesz z tym bezwstydnikiem, który zbezcześcił moją powagę, a i ciebie może wciągnąć we własne brudy.
295 296Ale spostrzegłszy, że Ewcia znowu blednie, dałem słowo, że będę unikał Teofila.
297Łatwiej jednak obiecać, niż dotrzymać. Już na drugi dzień odwiedziłem biednego przyjaciela, który rozchorował się z żalu, a następnie odwiedzałem go co parę dni.
298Teofil miał dom na Lesznie. Zwykle więc siadałem w tramwaj i dojeżdżałem prawie do drzwi jego mieszkania. Trwało to z miesiąc.
299Pewnego dnia dużo biegałem po mieście. Byłem u Teofila, w banku, u Stępka, w Ogrodzie Saskim i, w jednym z tych miejsc, znowu zgubiłem… Swój kij!…
300— Teraz zjadł śledzia na dobre! — pomyślałem. — Trzeba albo chodzić bez laski, albo sprawić sobie nową.
301Któż jednak opisze moją radość, a potem przestrach, gdy nazajutrz, w czasie obiadu, jeden z urzędników tramwajowych odesłał mi… mego Murzynka z kartką:
302
Kartka ta dostała się przede wszystkim w ręce Ewci. Przeczytawszy ją, zwróciła na mnie lodowate spojrzenie i, niby niechcący, spytała:
303— Co, Ludwiku, robiłeś wczoraj na Lesznie?
304— Ja? Na Lesznie?… Ja?… Już z miesiąc…
305— Już wiem, Ludwiku — przerwała Ewcia, podając mi kartkę, i na tym skończyło się przy obiedzie.
306Po obiedzie zaś — nie gadała do mnie przez cały tydzień, nie zaniedbując jednak tłumaczyć dzieciom, że uczciwy człowiek zawsze dotrzymuje słowa, i że ludzie, którzy nie dotrzymują słowa, są ludźmi godnymi politowania.
307Myślałem, że zwariuję przez ten tydzień. Zacna kobieta, spokojna, taktowna, wzór żon i matek, ale jak zacznie moralizować — żywcem wkopałbym się pod ziemię.
308To też nikt się chyba nie zdziwi, gdy powiem, że nieraz brałem swoją laskę do gabinetu i — wymyślałem jej na czym świat stoi. Tym razem przecie i ślepy dojrzy, że tylko diabelski Murzyn narobił mi kłopotu.
309Myślisz pan, że to już koniec jego intrygom?… Panie, śmiertelny wróg nie spłatałby mi podobnego figla, jak ta bestia!
310Przede wszystkim muszę dodać, że bez względu na jego podłości, poszedłem do tokarza, gdziem go kupił i kazałem wprawić murzynowi nowe oko. Majstra w sklepie nie było; natomiast znalazłem ową miłą dziewczynkę, której niegdyś przypatrywałem się przez okno.
311Posiedziałem w sklepie z pół godziny, wyściskałem sklepowej rączki, dowiedziałem się, gdzie mieszka. I oto między mną a nią zawiązały się serdeczne, choć czysto idealne stosunki, właśnie — dzięki mojemu Murzynkowi.
312Byłem tak zadowolony, żem nawet puścił w niepamięć jego dawniejsze sprawki.
313Znajomość nasza ze sklepową trwała do połowy zimy. Widziałem, jak dziecko to przywiązuje się do mnie, jak korzysta z moich rad, z jaką wdzięcznością przyjmuje drobne podarunki. Dziewczątko czyste i niewinne, jak łza.
314Jednego dnia spotkałem Józię na ulicy i spędziłem z nią parę godzin „Pod Kometą”, ostrzegając o sidłach, zastawianych na niewinność przez lekkomyślną młodzież albo zepsutych starców. Rozmarzony, wróciłem do domu około północy i dopiero na schodach spostrzegłem, że… znowu zgubiłem Murzynka!
315 316 317 318 319 320 321— Ale zawsze lubię go posłuchać. Dobranoc, głowa mnie trochę boli.
322Serdecznie ucałowałem Ewcię, ale duszę nurtował mi niepokój.
323„Zobaczycie — myślałem — że ten przeklęty murzyn znowu narobi mi zmartwienia!”
324Zasnąłem późno i późno obudziłem się na drugi dzień. Gdy zaś o jedenastej usiedliśmy z dziećmi do śniadania, Ewcia odezwała się niby tak sobie:
325— Wiesz?… Odnieśli ci twoją faworytalną[34] laskę.
326Myślałem, że zemdleję; w oczach mi pociemniało. Nareszcie, zdobywszy się na ostatni wysiłek, zapytałem dosyć ostro:
327 328— Woźny z Teatru Wielkiego — odparła Ewcia.
329Tego już było za wiele. Przez cały czas śniadania nie śmiałem ust otworzyć.
330Gdy Ludwika i Mieczysław wstali od stołu, Ewcia odezwała się nieco przyciszonym głosem:
331— Twoją laskę przyniósł kelner z restauracji „Pod Kometą”. Z osobnego gabinetu.
332Gwałtownie odsunęła krzesło i wyszła.
333Schwyciłem kij, i wsiadłszy w dorożkę, pojechałem „Pod Kometę” z zamiarem połamania Murzynka na grzecznym kelnerze. Ale człowiek ten rozbroił mnie jednym słówkiem.
334— Tyś odniósł mój kij do domu? — zapytałem go.
335 336— A… A kto ci powiedział, gdzie mieszkam i kim jestem?
337— O! — uśmiechnął się — jaśnie pana zna całe miasto. Wszyscy wiedzą, że pan zabił pułkownika.
338 339— Ten może i żyje, ale tamten, co go jaśnie pan golnął w brzuch, wcale nie żyje. Sam przecie byłem na pogrzebie.
340„Przeklęta popularność! — pomyślałem. — Nawet gniewać się nie mogę na tego osła”.
341— A na drugi raz — rzekłem, dając kelnerowi rubla — nie bądź taki usłużny i niczego nie odnoś mi do domu.
342— Nic nie odniosę choćbym znalazł pulares [35]jaśnie pana — odpowiedział bezczelnie patrząc mi w oczy.
343— No — rzekłem do siebie, zakończywszy z kelnerem — wobec Ewci jestem bez ratunku zgubiony; ale za to przekonałem się dziś, że już mówi o mnie cała Warszawa. O wyższym stanowisku nawet marzyć nie można.
344Było to akurat w karnawale. Stosunki nasze z Ewcią przez cały tydzień wlokły się w sposób nieokreślony. Nie robiła mi wymówek, odzywała się rzadko i obojętnie; słowem, czuć było nadchodzącą katastrofę. Może zażąda separacji?…
345Raz, kiedy siedząc na szezlongu, trzymałem w ręku „Figaro”, a myślałem o czym innym, usłyszałem w salonie jakiś szmer, a potem głos Ewci:
346— Proszę cię na chwilę, Ludwiku.
347Wchodzę… Osłupiałem… Boże miłosierny! Ależ w moim salonie, obok mojej żony, widzę Józię tokarkę, a za nią jakiegoś dryblasa…
348— Ludwiku — rzekła Ewcia — młodzi narzeczeni przyszli podziękować ci za posag…
349I gdy ja stałem bez ruchu, jak Niobe, rozpaczająca po dzieciach, Józia cmoknęła mnie w jedną rękę, a dryblas w drugą. Potem oboje upadli do nóg Ewci, która wręczyła Józi pięć sturublowych papierków i sznur korali.
350Po chwili narzeczeni wyszli, błogosławiąc nas, a Ewcia zwróciła się do mnie:
351— Oj ty dziadzie, ty stary dziadzie!… I komu to tu świat gubić!
352— A teraz, duszko — odezwałem się skromnie — chyba wierzysz w moją niewinność?…
353— O niewinności tej dziewczyny nigdy nie wątpiłam — odparła Ewcia.
354I co pan powiesz: na tym skończyła się cała awantura!… Tak przecie byłem wzruszony szlachetnością Ewci, tak zgnębiony jej pobłażaniem, że rozchorowałem się na gastryczną gorączkę, która na tydzień przykuła mnie do łóżka.
355Serce kobiety, panie, a mianowicie serce Ewci, na wieki pozostanie dla mnie zagadką.
356A swoją drogą mój kij — jest ostatniego rzędu gałgan, i nawet powiem panu, że straciłem dla niego wszelką sympatię.
III
357Teraz, poznawszy kim jestem i jakich dziwnych przygód doświadczyłem w życiu, z całą łatwością odgadniesz pan: na czym polega moja prośba?
358Ale… jeszcze jedno drobniuteńkie zboczenie[36].
359Dziwnym zbiegiem wypadków, urodziny moje przypadają 15 kwietnia, w dzień św. Ludwiki. Okoliczność ta w oczach wyrozumiałego człowieka usprawiedliwiałaby wiele moich wykroczeń; a że Ewcia jest bardzo wyrozumiałą, w tym więc dniu uroczystym wybaczyła mi wszystkie błędy.
360Przekonałem się o tym, zobaczywszy w południe, w naszym domu, nieszczęśliwego Teofila, do którego Ewcia napisała list własnoręczny. Biedak uściskał mnie tak gorąco, jak wówczas na polu walki; następnie zaś począł przepraszać moją żonę (za to chyba, że go niegdyś wygnała), tłumacząc sobie, że pewno Fitulski narobił na niego plotek. Już to obawa jakowychś intryg Fitulskiego była chorobą Teofila.
361Nie koniec na tym. Ewcia bowiem w dniu urodzin spełniła moje najpiękniejsze marzenia, ofiarując mi: autentyczny londyński parasol, arcydzieło parasolniczego kunsztu.
362Cudo to kosztowało ze 40 rubli. Miało srebrne okucia, a rękojeść w formie dwóch ściskających się rąk, także srebrnych — massiv. Na jednej ręce był wyryty mój monogram w laurowym wieńcu, na drugiej data pojedynku.
363Niepodobna było w delikatniejszy sposób okazać mi, że nieporozumienie z „Pod Komety” było zapomniane, a także — złożyć hołdu mojej odwadze. To też upewniam pana, że gdyby mi kiedy cały naród na Placu Teatralnym ozdobił głowę dębowym wieńcem, chyba nie oceniłbym go tak wysoko, jak — ten parasol, darowany mi przez Ewcię.
364Stał się on dla mnie najdroższą pamiątką, symbolem moich drobnych zasług i małżeńskiego szczęścia.
365Zwykle, na co dzień, chodziłem po mieście z moim Murzynkiem, życząc mu, aby prędzej kark skręcił.
366Lecz pamiątkowego parasola używałem tylko na uroczyste wizyty, albo na jakieś wyjątkowo ważne zebrania.
367Najważniejszy w owej epoce wypadek stanowiła sprawa honorowa między dwoma młodzieńcami, którzy mieli stoczyć śmiertelny pojedynek. Położenie zaś było takie, że — naprzód jeden nie miał ochoty walczyć, potem drugi, a potem obaj; należało więc obmyślić inną satysfakcję.
368W tym celu, w mieszkaniu pułkownika Steinberga (obecnie mego najlepszego przyjaciela) zebrał się sąd honorowy z pięciu osób. Prezesem zaś tego sądu, prawie jednomyślnie, byłem wybrany — ja — panie…
369Jest to rzecz niemałej wagi. Od tego bowiem wypadku wszyscy tytułują mnie prezesem, a kochana Ewcia czuje się zupełnie zadowolona i nawet dumna z mojej popularności i stanowiska.
370Nie potrzebuję wspominać, że nad ciężką tą sprawą męczyliśmy się trzy dni, i dopiero w czwartym, około wieczoru, przyjęto mój wniosek, ażeby: obaj przeciwnicy podali sobie ręce. Co się też stało, a młodzieńcy jednozgodnie oświadczyli, że tylko wielka cześć dla moich zasług i powagi zmusza ich do schylenia głowy przed podobnym wyrokiem. Ciekawym jednak: co by zrobili, nie przyjąwszy go?
371Rozumie się, że na każde z tych posiedzeń brałem swój pamiątkowy parasol.
372Czwartego dnia, natychmiast po wyroku, Steinberg zaproponował nam, sędziom i rozsądzanym, małą wycieczkę do Marcelina. Ponieważ był to środek maja, a żona moja wyjechała do starszej córki, przyjęliśmy więc propozycję z należnym uznaniem. Trzy powozy ruszyły naprzód, a ja z jednym z młodzieńców skręciłem na chwilę do domu, ażeby przebrać się, wziąć mój codzienny kij, a zostawić pamiątkowy parasol, który bynajmniej nie kwalifikował się do majówek.
373Towarzyszący mi wbiegł za mną na górę, pomagał przebrać się i tak często nazywał mnie prezesem, że wychodząc z przedpokoju, niedobrze wiedziałem, jak jestem ubrany i co biorę z sobą.
374W Marcelinie bawiliśmy się do północy, a bawiliśmy się tak, że przez telefon musiano zamawiać świeżego szampana z Warszawy. Dosyć gdy powiem, że moje zdrowie pito ze dwanaście razy, nie uchybiając innym współbiesiadnikom.
375Wracałem do miasta lekkim powozikiem ze Steinbergiem. On przez całą drogę śpiewał albo komenderował szwadronem, a ja, przytrzymując kolanami swoją fatalną laskę, zarzuciłem ręce za tył głowy i marzyłem.
376Marzyłem to o domu, który na lato opuściła Ewcia, udając się na wieś, to o córce, która miała mnie pocieszyć wnukiem, to znowu o przygodach mego życia… Najczęściej jednak przychodził mi na myśl mój przeklęty kij — i jego psoty.
377— Pobiłem nim niewinnego człowieka… Naraziłem się na pojedynek… Zdradził mnie gałgan tyle razy, a nie wiadomo jeszcze, co mi zrobi w przyszłości… Trzeba z nim raz skończyć.
378I marząc tak o moim kiju, z wolna odchyliłem kolana. Kij zaczął skakać, jakby zawiadamiając o grożącym mu niebezpieczeństwie, uderzył mnie parę razy w nogę, i nareszcie… wysunął się z powoziku.
379— No, już teraz nie wrócisz do mnie, zdrajco! — szepnąłem, czując taką ulgę, jakby mi z serca spadł ciężar.
380W kwadrans stanęliśmy przed moim domem. Steinberg spał. Nie chcąc budzić go, zręcznie wyskoczyłem z powoziku i… zwichnąłem sobie nogę w kostce!…
381— Jedź! — zawołałem na stangreta.
382Ledwiem się dodzwonił, zgrzytając z bólu. Zaspany stróż wywindował mnie na schody i obudził lokaja. Gdy zapalono światło, posłałem służącego po doktora, a sam usiadłem w przedpokoju na krześle, jęcząc.
383Wtem… włosy stanęły mi na głowie, a ból na chwilę ustąpił… W kącie, obok lustra ujrzałem… mój przeklęty kij, ten sam kij, z główką murzyna, który mi niedawno wyleciał z powoziku!
384Zacząłem wołać i pukać. Przybiegła pokojówka i kucharka.
385— Co to jest? — spytałem, wskazując murzynka.
386— Ten kij? To laska jaśnie pana — odparła kucharka, myśląc, że jestem nietrzeźwy.
387 388 389— Jak to stał? Przecież wziąłem go z sobą do Marcelina!
390— Nie. Jaśnie pan do Marcelina wziął parasol, a kij wciąż tu stoi — objaśniała kucharka
391Sprawiedliwe nieba!… A zatem zgubiłem, i to zgubiłem rozmyślnie, mój pamiątkowy parasol, a ten gałgan Murzynek został! Co powie Ewusia?
392Zapukano do drzwi; lokaj przyprowadził doktora i felczera[37]. Nastawili mi nogę, obandażowali, obłożyli lodem. Alem nawet nie czuł bólu, wyłącznie zajęty straszną myślą, że zgubiłem parasol, i… co o tym powie Ewusia?…
393A teraz — chyba zupełnie odgadłeś pan moją prośbę? Więc zaklinam cię na wszystko, co wielkie i święte: zrób o moim parasolu ogłoszenie. Napisz, że parasol ten stanowi drogą pamiątkę i że gotów jestem zapłacić znalazcy choćby 50 rubli. Ale ogłoś swój adres, a mego nazwiska nie wymieniaj, bo inaczej Ewcia dowie się o wszystkim.
394Parasol!… Pamiętaj pan — parasol!…
395Post scriptum. Właśnie kiedy skończyłem list niniejszy, odwiedził mnie Steinberg. Nie mogłem powstrzymać się od przeczytania mu tego interesującego utworu.
396Kochany pułkownik śmiał się, aż mu oczy zachodziły łzami, szczególnie słuchając ustępów, poświęconych jego osobie.
397Skończywszy czkanie, zapytałem: co o tym sądzi?
398— Pyszny jesteś, prezesie! — zawołał. — Więc ty, przy pojedynku, śmiałeś się ze swego kija, nie ze mnie, a ja… chciałem cię zastrzelić. Doskonała pomyłka!…
399Starość— Ale — rzekł po chwili — widzę, że diabelnie starzejesz się, kochany prezesie…
400— Skądże znowu ten szczególny wniosek?
401— Nieszczególny, ale bardzo prosty. Zamiast napisać w dwu wierszach „Zgubiłem angielski parasol, ze srebrną rączką taką i taką — a znalazcy dam 50 rubli nagrody” — ty, prezesie, pleciesz, jak stara baba, o całej dywizji wypadków, nie mających żadnego związku z parasolem. Co prawda, jesteś, prezesie, skończony filister[38], a do tego… chory na gorączkę — dodał, uderzając mnie z całej siły w kolano.
402Osądźże pan teraz bezstronnie: czy Steinberg nie jest grubianinem? Ale nade wszystko — nie zapominaj o moim pamiątkowym parasolu”.
403Na tym kończą się przygody p. Wesołowskiego, tudzież jego kija.
Przypisy
nota bene (łac.) — zauważ dobrze (zwrot wprowadzający ważną wtrąconą informację). [przypis edytorski]
tamburek — okrągły przedmiot, na którym rozpina się tkaninę przeznaczoną do haftowania. [przypis edytorski]
Otto von Bismarck (1815–1898) — niemiecki polityk, premier Prus, kanclerz Rzeszy Niemieckiej. [przypis edytorski]