1
była dolina zmierzchu, jakby księżyc
przez chmury się przesiewał. Lecz nie była noc to.
Wraz z szarosrebrną wonią tej doliny
5ciemnej, zmierzchając, myśli me spływały,
i cichom tonąć począł
[1] w tym przędzącym,
przezroczym
[2] morzu — opuszczałem życie.
Jakżeż cudowne były tutaj kwiaty,
płonące kielichami! Gąszcz roślinny,
10w które blask żółto-krwawy, jak z topazów,
w strugach przenikał ciepłych, żarzył się.
Muzyka, SenA całość
sute, głębokie wypełniało tlenie
smętnej muzyki. I otom ja wiedział
[3],
choć nie pojmuję, ale to wiedziałem:
15że to jest zgon. Przemienił się w muzykę,
potężnie tęskniąc, słodki, ciemno-płonąc,
krewny najgłębszej melancholii.
Dziwne!
20w duszy mej, pragnąc życia, łkała,
jako ten szlocha, który na korabiu
w żaglach olbrzymich, pożółkłych, z wieczora
na toni modro-głębokiej swe miasto,
miasto ojczyste mija. Tedy widzi
25zaułki, słyszy studzien szum i wdycha
woń krzewów bzowych, postrzega sam siebie,
jak stoi na wybrzeżu dzieckiem, z czułym wzrokiem,
co jest zlękniony, płakać pragnie: widzi
poprzez otwarte okno blask w swej izbie —
30lecz wielki korab unosi go dalej,
po toni modrej, głębokiej, bez szmeru
sunąc w pożółkłych, niepojętych żaglach.