Spis treści
Menażeria ludzkaBydlę
1Zaturkotało i na drodze od miasta wiodącej podniósł się tuman kurzu.
2Niewielki koczyk[1] zielony, ciągniony przez czwórkę w poręcz sprzężonych koni, stuknął silnie o belkę położoną na poprzek tuż przed chatą Hieronima i ku bramie dworskiej podążał.
3Na koźle, w szaraczkowy surdut[2] ubrany stangret i lokaj w długim czarnym anglezie[3], zetknęli się gwałtownie ramionami, zaklęli i do równowagi wrócili.
4Z koczyka tymczasem na obie strony, jak drogowskazy, sterczały dwa olbrzymie cybuchy, ciemne, z fajkami wypchanymi silnie tytoniem.
5Pan hrabia i pani hrabina palili w milczeniu, rzucając w jasność liliową wołyńskiej przestrzeni całe kłęby białego dymu.
6Pudełko z tytoniem stało na przednim siedzeniu.
7Pani hrabina miała płaszczyk i twarz lśniącą od nadużycia gliceryny.
8Pan hrabia miał prześliczne turkusowe oczy, wprawione w pożółkłą maskę zgryzionego wątrobiarza[4].
9 10Lokaj zlazł powoli i za wrota pociągnął, pasące się obok stado gęsi uciekło z przerażającym wrzaskiem.
11Koczyk próg bramy przestąpił, wstrząsając woźnicą, pudłem, panią hrabiną, panem hrabią i obydwoma cybuchami.
12Gęsi, drąc się, leciały wśród masy traw, łopocząc skrzydłami, i hen, aż pod tajemnicze gąszcze ożyn[5] się dostawszy, przypadły do ziemi, zdyszane i srodze zmęczone. Lecz już na ganku dworu powstał ruch i w kredensie Janek, czytający Resurrecturi[6] w „Tygodniku Ilustrowanym”, otarł nos w znaczący sposób.
13— Czort diabła niesie! — wyrzekł półgłosem.
14Znad tapczanu surdut zdjął, poślinił welwetowy kołnierz, na którym łupież silnie przylgnął, surdut nadział i powłócząc nogami, na ganek podążył.
15Już pani sędzina pędziła od strony garderoby, pokrzykując cienko:
16 17I szybko odwróciła się do Janka, który melancholijnie spod spadającej hyry na swą panią spoglądał.
18— A ty mi się nie upij, bo jak Boga kocham, tak już z tobą koniec zrobię! Słyszysz?
19Janek brwi zmarszczył i za poły surduta obydwoma rękami się schwycił.
20— Słyszę, jaśnie pani! — odparł.
21Koczyk z głuchym szumem już przed ganek zajechał.
22Sędzina wpadła we drzwi prowadzące do głębi dworku, a Janek, ze specjalnym gestem ze stopni ganku schodząc, drzwi wchodowe[7] hrabstwu ukazywał.
23— Państwo w domu? — zapytał hrabia.
24— Jaśnie państwo są! — odpowiedział lokaj.
25Cybuchy i tytoń na rękach lokaja wędrowały już w głąb domu.
26— A uważaj, kanalio, abyś cybucha nie przetrącił! — dodał w formie uwagi hrabia.
27 28 29
Chodzi, chodzi naokoło stołu, pociąga obrus, karbuje sól w solniczce, ustawia garnuszeczki ze śmietanką. Na środku piramida z poziomek krwawi się plamą purpury wśród zielonych liści. Po obu stronach, na złoconych porcelanowych koszyczkach, rudym tonem znaczą się świeże obwarzanki, cukier miałki piętrzy się piramidką prawie skrzącą w promieniach zachodzącego słońca.
30Poprzez okno na wpół otwarte płynie cała taka struga ognista, przecięta smukłością topoli, sterczących dokoła dworu.
31Jeszcze bydło z pola nie wraca.
32Nie słychać kołatek ani hukania pastuchów poza wodą, hen poza stawem.
33Janek ręce po napoleońsku na piersiach złożył i stanął koło okna.
34Włożył liliowy atłasowy krawat i włosy jasnoblond, w których srebrne nici się bielą, olejkiem zlał i z czoła odgarnął.
35Czeka, aż kucharz kurczęta z przypadłej opodal dworu kuchenki do kredensu przyniesie.
36Wtedy samowar, syczący w kredensie, do jadalni wniesie, na stoliku obok ustawi, otworzy drzwi do salonu i zaanonsuje niskim głosem:
37 38AlkoholTymczasem przecież coś go we wnętrzu ssie jak wąż, a śliny w ustach pełno.
39Janek wie dobrze, co to znaczy…
40Czczo mu; do karczmy go ciągnie.
41A jest ona tam po drugiej stronie stawu, ta karczma cała czarna mimo czerwonej jasności słońca.
42Janek drogę tę od lat trzydziestu zna.
43Zmienił ją tylko od chwili ożenienia. Trzeba bowiem było ze dworu do karczmy właśnie koło chaty iść, chaty, którą mu jaśnie pani dała, kiedy Warkę z garderoby wziął i z „werczem” do dworu przyszedł.
44Pani chatę i Warkę dała, ale Warka darła się o wódkę z Jankiem i zaraz na próg chaty wypadała, za poły surduta chwytała i zawodziła het, jak suka, gdy jej szczenięta odbierają.
45Wiedziała Warka, że jaśnie pani ma tego pijaństwa Jankowego dosyć i lada chwila go z kredensu wygna precz.
46Tym bardziej że Janek nie pił całe miesiące i tylko, gdy gość się zjawił, wnet do karczmy pędził i za siwuchę[8] chwytał.
47A przecież trzydzieści lat już w Horodyszczu przetrwał służąc wiernie, nieposzlakowanie uczciwy, pełen arystokratycznych przesądów, właściwych wołyńskiemu chłopu, cerując dywany i szlafroki pana sędziego, obijając sofy w buduarze panny sędzianki, obszywając gościnne kołdry na trawie dziedzińca, kolekcjonując „Tygodnik Ilustrowany”, bijąc Warkę i najstarszą córkę, Paraskę, tyranizując chłopaków kredensowych i leżąc bez pamięci, od czasu do czasu, w krzakach berberysu, które bukietem blaszanych liści i delikatnych jagód wznosiły się na środku dziedzińca.
48Pani sędzina nazywała go wtedy „bydlę”. Była to nazwa mniej wykwintna niż dosadna.
49Pani sędzina była jednak córką ekonoma. Stąd miała dużo poczuć arystokratycznych wrodzonych!…
50Lokaj, a zwłaszcza pijany lokaj, był dla niej bydlęciem!
51Hrabia mówił na swoją służbę „kanalia”.
52 53Pani sędzina nie lubiła chłopów i nie wdawała się z nimi w bliższe stosunki. Tolerowała tylko chłopki, gdyż jej przynosiły kury albo jaja, związane w szmaty.
54Pan sędzia ciągnął namiętnie starkę[9] rano i wieczorem, a czasem i w nocy.
55Pani sędzina znajdowała to naturalnym.
56Co innego było z pijaństwem Janka!…
57Co wolno panu — nie wolno bydlęciu.
58Pani sędzina, mówiąc o pijaństwie męża, mówiła „słabość mego męża”.
59Pijaństwo Janka było zbrodnią, nie chorobą.
60 61Organizm jego nie mógł żądać alkoholu.
62 63Pan sędzia pijany był… słabym!
64Przekonanie to wpoiła pani sędzina w Warkę.
65Dlatego teraz Janek miał schowane w oczerecie[10] czółno i drąg i poprzez staw się do karczmy Szmula dobijał.
66Kiedy bowiem szedł przez wieś — a Warka, broń Boże, „cupała” w ogrodzie za chruściakiem przy burakach albo tytoniu — to porywała się z wrzaskiem, aż jej medaliki po piersiach dzwoniły.
67— A doloć moja, dolo zatracona!… — krzyczała, przez płot przełażąc, rozdzierając spódnicę, zapaskę, z „dołami” najeżonymi dokoła twarzy jak faworyty[11] pana sędziego.
68I był to lament tak wielki, że wszystkie baby, jakie były w chacie, wypadały na drogę z koszulami zawiniętymi po kolana, z zapaskami ubielonymi mąką, ta od łatania świty, ta od przewijania dziecka. Wszystkie otaczały Janka i Warkę, łamały ręce, kiwały głowami, a dokoła podskakiwały dzieci w zgrzebnych koszulach, czasem zupełnie nagie, z masą jasnych włosów na spiczastych głowach, i kwiczały prosięta zbiegłe ze źle domkniętych chlewików…
69Teraz — Janek już potrafił unikać tej gorącej łaźni. Wprost do stawu szedł, w czółno wskakiwał i wodę pruł, aż szumiała. Potem do drugiego brzegu gdy się dobił, to już do Szmula było tylko kilkadziesiąt kroków — i łatwo było się dobrać. Wracał jednak wolniej, na wpół przytomny, potrzebując mało do zupełnego upojenia, rozstrojony zupełnie nerwowo, mając dziwną naturę wtłoczoną w smutne ciało dworskiego służalca, z fantazją przepełnioną wizjami powieści i artykułów, których nie rozumiał w setnej części, z tęsknotą straszną, wrodzoną Wołyniakom, z tą tęsknotą, co serce z piersi wyrywa za czymś, czego określić na razie niepodobna[12], co szum sosen, zapach poziomek, krzyk spłoszonej gęsi, skrzyp wrót nagle budzi i potem jak druga dusza w ciele pokutuje, rwie, szarpie, nęka o zachodzie słońca i życia.
70Bydlę miało to wszystko w sobie, to wycie rozpaczliwe w pustkę, która się powiększa z dniem każdym. Jak duch pokutujący, jak trup, któremu nie dano mogiły i domowinki uskąpiono, tak błąkał się Janek od karczmy do dworu z „Tygodnikiem” sterczącym brudną bielą druku w obciągniętej kieszeni surduta. Włosy mu posiwiały, twarz o delikatnych rysach nerwowego blondyna nabrzękła, oczy zmalały i z jasnobłękitnych zrobiły się żółte. Plecy wygięły się w kabłąk, ręce jedne pozostawały nerwowe, silne, suche, jakby cała siła woli lokaja skoncentrowała się w tych rękach, w których była potęga jego pracy. Gdy z krzaków berberysów podnosił się po periodzie[13] pijaństwa, zaciskał silnie pięści, jakby próbując, czy cała wola pozostała w nim jeszcze, czy nie spływa razem z umysłem w ten cień niepochwytny, który go otaczał i do karczmy iść kazał.
71I — z pięściami jeszcze zaciśniętymi — szedł prosto do kredensu, do swego tapczanu, na którym wylegiwał się w czasie jego nieobecności Józiek.
72— Won, bydlę! — mówił chwytając chłopca za kołnierz — won, pan wrócił!
73
Kucharz nie dawał znaku życia i tylko z kuchenki dobywał się wąski pasek dymu, który się aż nad drzewa owocowe wznosił.
74Janek na lipę pod oknami patrzał i przypominał sobie, którego to było roku, gdy piorun w nią uderzył.
75Pan sędzia wtedy do Żytomierza na wybory pojechał.
76Ale który to był rok, za nic przypomnieć sobie nie może.
77 78 79Bydło wraca do obór, pastuchy do chat.
80Nie widać ich z okna, tylko duża smuga poza stawem się ściele, biała jak wielki kłąb powstającej pary.
81I razem z tym jękiem chłopów goniących bydło jakaś nieokreślona tęsknota spada na całą wieś.
82 83Żółte i jakby gasnące zapada coraz niżej.
84Coś się nad ziemią snuje, coś jakby widma z grobów wstające, szepczące tajemnicę mogił, trupich czaszek rozhowory[14].
85Janek określić tego nie umie, rwie się w nim tylko coś i w przepaść dąży.
86Obejrzał się jeszcze raz ku kuchni.
87 88Zanim kurczęta podadzą, on przez staw przepłynie i powróci.
89Wypije tylko jeden kieliszek, jeden tylko, aby lepiej służyć do stołu…
90Czuje bowiem, że jest cały z waty i na nogach się nie utrzyma.
91Wyskoczył przez okno, wpadł w grządkę nasturcji, zaklął i jak zając poprzez trawniki pomykać zaczął.
92Do stawu dopadł, do oczeretu, w którym drzemało płaskie, z trochą lśniącej wody na dnie, czółno.
93W czółno wskoczył, za drąg porwał, splunął w garść i od brzegu się odepchnął.
94W tej chwili ciemny pas jakby od żałobnego całunu na wodę padł.
95Janek w pas ten wpłynął i nawet białe smugi, które zwykle czółno po sobie zostawia, krepy tej rozjaśnić nie mogły.
96Od strony wsi kołatały wciąż drewniane dzwonki i wlokło się jękliwe zawodzenie.
97 98Janek w głosy te wsłuchiwał się i czuł, że pod dworskim surdutem, z którego numer „Tygodnika” wystawał, w piersi rwały mu się całe przepaście, ech, na dźwięk tych chłopskich nut.
99 100W tej samej chwili z kuchenki Józik z półmiskiem kurcząt wypadł i ku dworowi dążył.
101Idąc, mimo woli dziecinnym głosikiem powtarzał:
102 103Bose zastępy ku sobie się rwały, ręce łączyły w tęsknocie nieokreślonej, co ku nim spod ziemi płynęła.
104
Gdy Janek wreszcie z krzaków berberysu powstał i do kredensu się powlókł, zastał tam, oprócz Józika, jakiegoś młokosa ubranego w szary surdut, bez wąsów, z miną wyćwiczonego złodzieja nastawiającego samowar.
105Janek do intruza podszedł i ręce wyciągnął.
106— Czego to pan się do samowaru miesza? — zapytał zaspanym i powolnym głosem.
107Lecz nowy lokaj zmierzył go od stóp do głów.
108— Jaśnie pani kazała nastawić samowar! — wyrzekł i znów, za stary but z cholewą chwyciwszy, koło samowara krzątać się zaczął.
109Janek osunął się w kąt i na swym tapczanie przysiadł. Powoli jednak ręce jego namacały inną derkę, nie jego własną. Pochylił się i w ukośnym promieniu, idącym z okna, które lipy zaciemniały zupełnie, dostrzegł całą obcą pościel na swym łóżku. Poduszka była z irchy, druga gumowa, wypchana powietrzem, widocznie skradziona lub otrzymana w prezencie. Tylko nad tapczanem rozkładał się jeszcze szmat gobelinu, na którym widać było sczerniałe, jak nogi topielca, nogi jakiegoś mitologicznego bohatera i plamę kobiecej purpurowej sukni.
110Za obrębem gobelinu zatknięty obrazek z „Tygodnika”, kilka plam, fotografia pana sędziego, stara strzelba, profitka z różowych paciorek służąca za pantofelek do zegarka — wszystko jeszcze było na swoim miejscu, nieruszone i jakby uszanowane.
111Janek podniósł się i do okna podszedł.
112Tam był zawsze szuwaks[15] i szczotki do butów, ustawione we framudze razem z kałamarzem i gęsimi piórami, które Janek dla pana sędziego temperował.
113Pióra znikły, kałamarz także, pomimo tego, że lat dwadzieścia stały na tym miejscu…
114Janka ogarnęło złe przeczucie. Powoli spode łba spojrzał na młokosa, który samowar już z ziemi podniósł i do pokoju podać się gotował.
115 116 117— Nie trza — wyrzekł ten drugi, nogą drzwi otwierając.
118Janek pozostał na środku kredensu, w którym zaczynał zapadać powoli zmrok, przez abażur lipowych gałęzi koło okien rozpostartych.
119Nagle w bocznych drzwiach ukazała się pani sędzina.
120Miała usta silnie zaciśnięte i oczy zmrużone.
121— Niech Janek zabiera swoje rzeczy i idzie precz, zaraz… od dzisiaj!… Jaśnie pan za dwa dni wróci, to się z Jankiem obliczy! Trzeba się mi dzisiaj wynosić, mam już dosyć pijaków w kredensie!
122Ręką tłustą i żółtą drzwi ukazywała.
123Ręka ta w ciemności kredensu majaczyła przed Jankiem jak plama jasna, obwiedziona dokoła błękitną obwódką.
124— Jaśnie pani!… — wybełkotał wreszcie — ja… ostatni raz!…
125— Ta, ta, ta!… — przerwała sędzina — już mam dosyć trzydzieści lat takich skandali!… Janek niech się wynosi, bo wyrzucić każę!
126 127— Jaśnie pani wyrzucać nie ma potrzeby. Ja sam pójdę, choć trzydzieści lat wierniem przy służbie warował!
128 129— Bo to psi wasz obowiązek! Za pensję i ordynarię[16] jeszcze każdy wierny będzie.
130Janek drżał cały, włosy mu na czoło spadły. Cofnął się w cień kredensu i milczał chwilę, wreszcie, jakby chcąc upokorzyć sędzinę.
131— W konduktory pójdę!… — wyrzekł zdławionym głosem.
132 133— Z Panem Bogiem! Właśnie tam na pijaków czekają! A wynoś mi się dziś jeszcze!.. won!… won!…
134 135 136Obejrzał się dokoła i nagle uczuł w sercu ból straszny.
137Trzydzieści lat przeżył w tych ciemnych ścianach kredensu, w których zapach razowego chleba miesza się z wonią stygnących na półmiskach tłuszczów. W ciemnicy tej przeszedł życie całe, waląc się w nocy na tapczan, jak kłoda, smutny, wiecznie znękany, zniechęcony do życia, a mimo to bałwochwalczo do tych miejsc przywiązany.
138Chata, w której mieszkała jego żona, nie była mu domem, chodził tam w gościnę, w chwilach wolnych, nie pamiętając i nie wiedząc nawet, jakie imiona miały jego dzieci.
139Od grzebania się w ziemi i mieszkania w izbie z uklepaną z gliny podłogą odwykł i tylko w kredensie żyć już mógł, w tym kredensie pomiędzy szafą z ubraniami pana sędziego a kantorkiem, w którym chował roczniki „Tygodnika Ilustrowanego”. Dziś mu każą iść precz, nie pamiętając, że on, Janek, ma religię ścian, wspomnień i sprzętów, że on się tu przekołatał całe lata, całe noce, całe jesienne wieczory, obrębiając ścierki, wsłuchany w tony fortepianu, na którym uczyła się panna sędzianka i który dzwonił jak szklana kołatka spoza stawu w smudze białej płynąca.
140Kazano mu iść „won”, a przecież tam, przez ścianę, jest szafa, w której jest jego porcelana, jego srebro, jego szkło.
141Trzydzieści lat myje, ociera, czyści tę całą zastawę… to więc wszystko mu po prostu w duszę wrosło i on tego z siebie wyrwać nie może! nie może!…
142A piece! Te wielkie piece wszystkie schodzące się w jednej wielkiej izbie, w którą szedł wczesnym zimowym rankiem, za Józikiem niosącym całe naręcze polan grubych jak ludzkie nogi. On, Janek, niósł świece. Stearyna kapała mu po rękach, a on przez trzydzieści lat nie oprawił nigdy świecy w lichtarz. Miał takich przyzwyczajeń mnóstwo, teraz wszystkie jak mary otoczyły go i za gardło chwytały.
143Nawet ta pani sędzina, która wygnała go tak bezlitośnie, nawet ten pan sędzia, który nieraz uderzył go w kark i „wysobaczył” po swojemu, nawet ta panna sędzianka zatykająca nos, gdy przechodziła przez kredens, wszyscy oni byli mu teraz drodzy w chwili utraty.
144Kochał ich przywiązaniem psa, który nie dość, że dobytku pana strzeże, jeszcze pana tego kocha i po rękach liże.
145Powiedział pani — „pójdę w konduktory”, ale teraz, w tej chwili, myśleć o tym nie mógł. Dławił się własną żałością.
146Nerwy tego chłopa zalkoholizowanego tańczyły piekielną sarabandę[17] bezsilnej rozpaczy.
147Gdyby mógł się rozpłakać, byłoby mu lżej. Lecz nie, łzy go piekły, były w nim całym, rwały mu serce, paliły powieki, płynąć mu jednak nie chciały.
148149
Po chwili przecież Janek ocknął się, zbliżył się do tapczanu i szalonym ruchem zdarł ze ściany gobelin. Profitka, fotografie upadły na ziemię. On schylił się, podniósł je, wetknął za pazuchę, potem podszedł do kantorka, wyjął całą masę gazet i w gobelin zawinął. Czynił to machinalnie, gryząc wargi. Zwrócił się po ubranie, które wisiało na gwoździach wbitych w ścianę, lecz machnął ręką i tylko tłumok z gazetami pod pachę wziął, czapkę na głowę nasadził.
150 151Przeszedł pod lipami i wydostał się na trawniki. Słońce znów zachodziło całe krwawe, na wiatr się znacząc. Staw w ciszy i w obramowaniu oczeretu drzemał, a nad jego brzegiem, na pagórku, brzoza dziwaczna i pokręcona długie gałęzie w wodzie rozpaczliwie moczyła. Janek machinalnie do stawu się skierował i czółno odszukawszy, gobelin z książkami na dno czółna cisnął. Po czym sam w łódź wlazł i drąg chwycił. Zdawało mu się, że idzie gdzieś w daleką drogę, a ten drugi brzeg nigdy nie trąci o drzewo czółna. Drżącymi rękami drąg pchnął i na staw wypłynął.
152Cisza była dokoła prawie kościelna.
153Janek szmer wody tylko słyszał, która się skarżyła cicho na ciężar, jaki jej nieść kazano.
154I nagle, z daleka, delikatny, jakby krepą przysłonięty, daje się słyszeć głos kołatek i przeciągły jęk pastuchów.
155Serce Janka, które było w tej chwili jedną raną, targnęło się jeszcze silniej, i codzienna melancholia, tłocząca go ku ziemi, wżarła się w boleść rozstania z tym, co już za swoje przywykł uważać, go się z nim zrosło, z czym umrzeć miał…
156Przed nim bielił się dwór, nieduży, silny, dobrze rozłożony na tle masy drzew. Z boku widać było ganeczek i wejście do kredensu. Do kredensu!…
157 158Schwycił gobelin i cisnął go w wodę.
159— Sczeźnij — zasyczał przez zęby.
160Gobelin zakołysał się na wodzie i pozostał tak rozciągnięty, prezentując w świetle krwawego słońca wypłowiałą barwę delikatnych linii.
161Janek drągiem gobelin w wodę zanurzać zaczął.
162 163SamobójstwoBył cały teraz czerwony, z sinymi pręgami żył po obu stronach skroni. Z serca krew mu płynęła na mózg zatruty siwuchą. Pijany był w tej chwili, pijany rozpaczą.
164 165Teraz pochylił się, cały stos „Tygodnika” w wodę wrzucił. Woda prysnęła miałą masą, łódka zachybotała, Janek nogą w ścianę czółna kopnął.
166— Na pohybel[18] ci! — zaklął.
167Nie dokończył, bo czółno się gwałtownie przechyliło, a on z dziką radością, po raz pierwszy w życiu roześmiany serdecznym, gorącym śmiechem, w wodę skoczył, waląc się głową naprzód, tak jak zwyczajnie na swój tapczan w kredensie się walił.
168
Teraz kołatki triumfalnie wypłynęły nad brzeg stawu i dzwoniły ciągle mistyczną litanię w obłoku białym z ziemi się wznoszącym.
169Na stawie była cisza zupełna i kołysało się tylko próżne czółno, które powoli wróciło do swej równowagi…