Spis treści
Uwspółcześnienia: ”abo co?” -> ”a bo co?”, nowonarodzonej -> nowo narodzonej, Odpędźno -> Odpędź no, fortyfikacyj -> fortyfikacji
Poprawione błędy źródła: ”powtórzył prawie bezwiednie!” — likwidacja wykrzyknika; zbędny cudzysłów otwierający przed ”kotlety z sosem”; znają ją Węgliński Lasek, cały w zieleń aksamitu spowity -> zna ją Węgliński Lasek, cały w zieleń aksamitu spowity;
Menażeria ludzkaMałpa
1Że Olka była małpą w całym tego słowa znaczeniu, o tym wiedziało nie tylko całe Żółkiewskie, ale nawet i het daleko aż poza rogatkami znano jej rudy, wiecznie rozczochrany warkocz i kaftanik w kratki, wydarty na łokciach, a aksamitem u szyi ubrany.
2Szczególniej wieczorami o zmroku — pełno jej było po wąskich uliczkach przedmieścia.
3Wiadomo było, po co się po cieniu słania, od czasu do czasu tylko pod latarnię podchodząc; dzieci małe znały ją nawet i palcem wskazywały, mówiąc z przedwcześnie rozwiniętą złośliwością:
4 5Ona wygrażała im tłustą czerwoną pięścią i rzucała gradem łupin od orzechów, których miała zawsze pełne kieszenie.
6Urodzona na przedmieściu, wychowana w cieniu kamienic, córka stróża, gnieżdżącego się w zatęchłej suterynie[1], podlotkiem[2] zaledwie uciekła, pozostawiając poza sobą ojca, młodszego brata, wiecznie zamorusanego Wicka i kij, którym ojciec zwykł był dzieciom na dobranoc kości łamać. Nie był to jednak zły człowiek, pracowity, przeważnie trzeźwy i zupełnie uczciwy. Ucieczkę córki odcierpiał ciężko i do samego zgonu, widząc ćmy nocne, czerniące się w głębi wąskich uliczek, dławił się z wściekłości na samą myśl o losie Olki.
7Ona przeniosła się w inne strony miasta i tam, wiążąc zatłuszczone wstążki na głowę, z szelestem świeżo wykrochmalonych spódnic spadała na ulicę o szarym zmroku, razem z całym stadem szarańczy po kątach ciemnych czatującej.
8Znały ją stawy Pełczyńskie i szumiące dokoła nich brzozy, zna ją Węgliński Lasek, cały w zieleń aksamitu spowity — powoli całe terytorium miasta, na wschód się pchającego, Olka zajęła w swe posiadanie, prezentując wszędzie swą twarz płaską, ospą znaczoną i z nosem zadartym, z wargami mięsistymi, w obramowaniu ostro najeżonych włosów o rudawym niepewnym połysku.
9Lecz dziewczyna ta wiecznie tęskniła za swą kolebką, za tym Żółkiewskiem, które bieleje jasną szeroką strugą głównej ulicy i rozlewa się potem w drobne, małe, ciemne zaułki pomiędzy domami zapchanymi żydowstwem płynące.
10Olka miała nostalgię tych wielkich kamienic, rozweselonych purpurową barwą pierzyn z ganków i z okien zwieszonych, tych dziedzińców nagle, brutalnie roztwierających się na zielony plac musztry, lub cały szereg fortyfikacji, w mgłę błękitną spowitych. Tęskniła za gwizdem pociągów, przelatujących wesoło po nasypie żółcącym się w oddali, pragnęła odetchnąć wonią kasztanów, płynącą z bukietu drzew Ogrodu Inwalidów, spośród których wystrzelał w górę biały, czysty gmach o harmonijnie pięknych liniach.
11Pod drzewami tymi Olka przesypiała nieraz całe popołudnia, gdy zamiast iść do szkoły wolała podchodzić pod łokcie przechodniów i skomląc wyżebrać parę centów. Najadłszy się owoców lub pierników, cała zamorusana rzucała się w trawę tuż około fontanny, z której płynął wąski srebrny bicz wody.
12Dziewczyna zasypiała zaciskając mocno powieki, cała czerwona, zdenerwowana, podniecona bezczynnością i dniem upalnym.
13Usta jej szemrały słowa bez związku, ręce otwierały się kurczowo.
14A tymczasem kasztany szumiały, ciało jej, przeświecające przez łachmany spódnic, wachlując swymi szerokimi liśćmi, przez które spływało słoneczne światło, wielkimi zielonymi plamami się znacząc.
15Olka chwile te pamiętała dokładnie.
16Gdy po nocy spędzonej w knajpie, z głową ciężką i ustami spieczonymi wracała do swej nory, cieplejszy powiew wiatru budził w niej myśl jedną.
17A gdyby tak wrócić na Żółkiewskie!
18 19 20Wiedziała, iż szukać jej nie będzie, lecz — gdyby mu pod oczy podlazła!…
21Snuła się więc znów po „Rurach”, omijając starannie czerniącą się sylwetkę policjanta.
22Czasem przemknął się koło niej terminator[3] bosy, obdarty, zasmolony.
23Podskoczył, gwizdnął i zajrzał w oczy rozczochranej dziewczynie, mknącej wzdłuż kamienic.
24Czasem, gdy już był po śniadaniu, zaskrzeczał przeraźliwym głosem:
25
Ona szła dalej z głową opuszczoną na piersi, plując śliny, które jej napływały wciąż do ust — prześladowana jedną i tą samą myślą:
26A gdyby tak wrócić na Żółkiewskie!
27 28
Wróciła po śmierci ojca, ukradkiem, po ciemku dziedziniec i znajome bramy obchodząc…
29Tak! Tak! Nic się nie zmieniło!
30Te same rynny, pod którymi w deszcz roztargany swój łeb moczyła, włosami poplątanymi kamienie zamiatając.
31Tu — koło tego mostku, cała gromada jej przyjaciół robiła groble z piasku i kamieni, tamując odpływ kolorowej wody, którą farbiarz całymi cebrami nieraz wylewał.
32Tu — Wicek, pierwszy raz przez nią namówiony, ukradł makagigę[4] starej, może stuletniej Żydówce, która drzemała nad deską pełną łakoci w cieniu oddrzwi bramy.
33A tu — tatlo nieboszczyk kazał jej polewaczki wody z dziedzińca sobie znosić i podawać. Nie było to rozkoszne, owe dźwiganie ciężkich konewek w skwarne popołudnie, tym bardziej iż tatlo ręki nie żałował, gdy się nie pośpieszyła.
34Dźwigała też, dźwigała, przechylona na lewy bok z ręką wygiętą, mocząc spódnicę, plączącą się jej wzdłuż nóg chudych i nie rozwiniętych; tatlo tymczasem wodą ulicę polewał, rysując esy floresy na szarych, półokrągłych grzbietach kamieni. Życie było ciężkie — prawda!… choć i teraz!… — pożal się Boże!… ot!..
35Olka stała teraz przed kamienicą, w której wraz z tatlem i Wickiem tyle lat spędziła, i pochyliwszy się, do okienka suteryny zaglądać zaczęła. Inni ludzie tam mieszkali, inna pościel, inne łóżko stało już w kącie, którego ściany na wpół pleśnią były zasnute.
36Świeczka „centówka”, oprawna w blaszany lichtarz, słabo ćmiła się na stole, do połowy garnkami zastawionym.
37Koło komina kręciła się mała dziewczyna, bosa, podkasana, z długim a cienkim warkoczem, spadającym na wypukłe plecy.
38W kolebce koło łóżka — dzieciak z brudnych łachmanów kostropatą głowę wytykał i wyciągał rękę, w której tkwiła drewniana łyżka, obmazana resztką przyschniętych kartofli.
39Olka teraz już zupełnie do ziemi przysiadła — a obie ręce o bruk wsparłszy, ciągle w okno suteryny patrzyła.
40Tak! Tak!… Ta dziewczyna rozczochrana, włócząca swe bose nogi po ubitej ziemi izby — to ona, ona sama lat temu piętnaście!
41A ten chłopak z kołyski łeb wytykający, toć to czysty Wicek, który krzykiem swym zdawało się nieraz, iż mury rozsadzi.
42Biła go za to po łbie, po pysku — ile się zmieściło, a czasem znów porywała go i do piersi cisnąć zaczynała z rozrzewnieniem nagłym.
43Sieroty bo oboje byli… sieroty bez matki, która zmarła w szpitalu bez uczciwego nawet pochówku na zaraźliwe choróbsko, co się w suterynach na Żółkiewskiem rozpanoszyło.
44Olka — w dziecko ruszające się wśród łachmanów wpatrywała się upornie, jakby przykuta widokiem tej małej głowy, pokrytej sierścią jasnych włosów. Dzieciak w kołysce się gmerał i łyżką o brzeg kołyski uderzał.
45Olka dzieciństwo swe całe, z nędzą i troską, przed oczami miała teraz, objęte w ciasną ramę zaledwie przymkniętego okienka.
46Z wnętrza suteryn płynął ku niej chłód piwniczny z wyziewami ciała ludzkiego i gnijących odpadków połączony.
47Ona chłonęła w siebie to powietrze, w którym wzrosła, cała prawie pijana wonią nędzy brutalnie z wnętrza ziemi się wydzierającej.
48Razem z tą wonią budziło się w niej wspomnienie tatli, Wicka…
49Ulicznica kurczyła się przy ziemi, chcąc zniknąć prawie, wkopać się pod suterynę i znaleźć się nagle na środku tej izby, z której uciekała cichaczem, w nocy, na rozpustę pomiędzy „kanonierów” się przebierając.
50W naprężeniu nerwowym, w jakim była, zaczęła nagle majaczyć; zdawało jej się teraz, że Wicek chce wyleźć z kołyski, a ona uspokaja go i leżeć mu każe.
51— Leż, hyclu, robaku, sieroto! Bo cię uśmiercę!…
52Nagle poczuła się kopnięta silną, męską nogą, w gruby but zbrojną.
53— Ha, frajla! Wie gehts[5]? — zaśmiał się rozbawiony żołnierz, błyskający w świetle latami rzędem złotych guzików — chodź panna z nami, wypijemy paar śnaps zum andenken[6]!
54Olka ocknęła się z zadumy i porwała się z ziemi.
55— Gut, Herr Leitnant[7]! — wyrzekła, rzędem białych zębów błyskając — ja na to, jak na lato!
56— Fesches Mäderl[8]…
57Poklepał ją po ramieniu i oboje powlekli się w stronę szynku, z którego dobywały się ostre, zawrotne tony katarynki.
58
Spotkała się pierwszy raz z Wickiem nagle na zakręcie Piaskowej uliczki.
59Poznała go od razu, choć urósł i zmienił się dla obcych ludzi.
60Ona jednak — siostra, poznała w nim brata, którego biła i kołysała, targała za włosy lub tuliła, mrucząc uliczne piosenki.
61Szedł ubrany przyzwoicie, w wysokiej czapce z daszkiem, w długim surducie i w butach dobrze wyszuwaksowanych.
62W ręku pod chusteczką niósł kilka świeżo zerwanych róż, a pod pachą dużą harmonię; niebieski krawat, związany w kokardę, podnosił świeżość jego cery.
63Chłopiec to był dobrze odżywiony, silny, jeszcze pracą ani rozpustą nie zniszczony.
64Stolarzem bo był — i to już czeladnikiem, a wiadomo, stolarka to praca na bożym powietrzu i najczęściej pod gołym niebem, więc soków z krwi nie wyciąga i płucom rozróść się pozwala…
65Dziś Wicek szedł w zaloty do córki Jana Burby, także stolarza, który za panną Kazią daje trzysta papierków, a po śmierci warsztat cały na zięcia przeleje.
66Wicek ma wszelkie szanse dostania stolarzówny, bo ojciec przyjmuje i jego, i harmonię łaskawie w niedzielne popołudnie, a Kazia czerwieni się jak burak i firanki siatkowe u okien „szalonu” niemiłosiernie skręca.
67Wicek idzie więc — przez Piaskowy zaułek, pogwizdując lekko. Szary, bo już zapada zmrok z pogodnego nieba, nieszpór skończony. Pani majstrowa kawę z babką na czerwonej serwecie zastawia. Śpieszyć się trzeba, bo panna Kazia pewnie już przy oknie stoi i przez siatkę firanki patrzy a czeka…
68Z małych okienek zaułka tu i owdzie błyskają światełka, na progach domów bawią się dzieci, na środku ulicy mały piesek w piasku się kręci.
69Nagle Wicek czuje się pociągniętym nieśmiało za rękaw.
70 71Obok niego, kryjąc twarz dłonią, stoi tęga, wysoka dziewczyna w kratkowanym kaftaniku i w spódnicy z falbanami.
72 73 74 75Trzyma go mocno za rękaw surduta.
76— Wicek… taże spojrzyj! To ja!…
77 78 79I purpura oblewa twarz młodą wesołego i zdrowego chłopca.
80Słyszał często o siostrze, lecz powoli zaczęła być dlań po prostu mityczną postacią. Wiedział, że się „puściła” — ale co robi, jak wygląda, czy jeszcze istnieje — nie przeszło mu to nawet po głowie.
81Nagle zjawia się żywa, zdrowa, hańbą okryta, niosąca na swym czole widmo jawnej rozpusty, tolerowanej swawoli.
82Pragnie się od niej odczepić za jakąkolwiek cenę, drżąc, aby go z dworku Burbów nie zobaczyli z „ladacznicą”, rozmawiającego pośrodku ulicy.
83Wyrywa jej rękaw i uciekać szybko zaczyna, nie oglądając się nawet poza siebie.
84Olka stoi jak przykuta na środku ulicy, nie śmiejąc gonić niknącego w cieniu brata. U stóp jej mały piesek szczeka teraz groźnie, poszczuty przez dzieci, które z przekorną ciekawością przypatrują się ulicznej włóczędze, w zmroku się słaniającej.
85
Czatowała na niego teraz po nocy pod parkanami, gdy wracał z roboty lub od Burbów, z czapką przechyloną na bakier i miną junacką rozwiniętego prawidłowo mężczyzny.
86Nieraz przechodził mimo[9] niej, nie widząc wśród stosu desek przyczajonej postaci, która śledziła go smutnym, przygasłym wzrokiem.
87Nie spotykając siostry na drodze, uspokoił się powoli.
88Wiedział, że jest na przedmieściu i krąży po szynkach, lecz do niego nie zbliża się już więcej, pewnie dumą zdjęta.
89I myśląc o niej czuł jakąś litość nad jej osamotnieniem, litość, do której przyznać się sam przed sobą wstydził, cały przejęty pogardą dla rozpusty ulicznej, dla sprzedaży ciała i targu o miłosną pieszczotę.
90Ona tymczasem gryzła się i truła tą pogardą brata i jego ucieczką, w chwili gdy w niej serce kołatało jak dzwon i piersi mało nie rozsadziło…
91Wiedziała, że była bardzo nędzną istotą, lecz on, brat jej — powinien mieć dla niej więcej pobłażania aniżeli inni.
92Nieraz w szynku biła pięściami w stół krzycząc, iż dożyje chwili, w której ci, co jej znać nie chcą, do nóg upadną!… lub kułakiem groziła w stronę miasta spowitego w ciszę, jakby zaprzysięgając zemstę tym, którzy ją pierwsi w kał ten wepchnęli.
93Powoli jednak myśli jej zaczęły przybierać jakieś wyraźniejsze kształty.
94Wicek się od niej odwraca, bo jest biedna i obszarpana.
95Gdyby miała dobrze nabity worek, kto wie, co by było!…
96I od tej chwili zrobiła się chciwą, wyrachowaną, ceniąc każdą chwilę, słaniając się ze znużenia, lecz licząc oszczędzane pieniądze.
97Wicek tymczasem dzień ślubu przyśpieszył i w kościele Panny Marii Śnieżnej, wypomadowany, wyświeżony, wieczną „uczciwość małżeńską” — spoconej i ściśniętej gorsetem Kazi zaprzysiągł.
98W wilię[10] jednak ślubu, gdy po raz ostatni do swego kawalerskiego mieszkania wracał, rozmarzony libacjami swych przyjaciół i towarzyszy, potknął się o jakąś masę do desek przytuloną.
99 100Olka głos brata poznała, lecz drżąc cała, nie odpowiadała nic.
101On pochylił się nad nią, sądząc, że to ktoś zemdlony.
102 103Dziewczyna zebrała się na odwagę.
104 105Krew uderzyła do głowy Wickowi.
106— Czego ty się tu przywłóczysz? — zasyczał wściekły i groźny — czego?
107Ona dźwignęła się na klęczki i za rękę go pochwycić pragnęła.
108 109— Nijaki ja tobie rodzony, małpo jedna!
110Popchnął ją silnie, aż głową o parkan uderzyła.
111— Ta za co ty mnie walisz? Wicek, za co?
112 113— Ta cóż robić?… kiedy już tak jest? Teraz już nikt tego nie odmieni!
114 115Wiatr drzewami za parkanem kołysał.
116Latarnia naftowa, na słupach za pomocą sznura zawieszona, pośrodku uliczki się chwiała, cala żółta, smutna, jakby mgłą przysłonięta.
117— Ty się jutro żenisz? — zapytała wreszcie dziewczyna.
118 119— Nic!… daj ci Boże jak najlepiej!
120Przekleństwo uwięzło w gardle Wicka.
121— A w którym ty kościele ślub będziesz brał?
122 123— U Śnieżnej… ale co ci do tego, ty mi czasem do kościoła nie przychodź! Słyszysz?
124 125— Bo to… widzisz Wicek, ja sobie pieniędzy trochę złożyłam — zaczęła prędko — mogłabym porządną jaką kieckę przywdziać i wstydu byś ty nie miał!
126 127— Nie o kieckę tu chodzi — krzyknął — ale o ciebie samą, słyszysz!
128Głowa ulicznicy pochyliła się jeszcze niżej.
129 130Pokora drgała wielka w jej głosie.
131Małą i nędzną zdawała się, klęcząc tak u stóp brata, do desek parkanu przytulona.
132Wicek chwilę stał niezdecydowany, czując znów litość budzącą się w sercu.
133— Bądź zdrowa! — wyrzekł nieco łagodniejszym głosem i odwróciwszy się szybko iść zaczął.
134Lecz ona wyciągnęła ręce i powlekła się za nim na środek ulicy, w żółtą strugę światła z latarni płynącego.
135 136 137 138— Kiedy ty nie chcesz mnie na ślubie mieć… — podjęła gorączkowo — to choć ty mi jedną łaskę zrób! Niewiele ja pieniędzy mam, ale to, co jest!… weź!… zda ci się na jutro!… weź!…
139Ręce wyciągnięte trzymała wciąż, błagalną linią wśród światła się znacząc.
140Wicek uczuł w piersiach dziwne ściśnienie.
141— Nie! — odpowiedział — nie… pieniędzy twoich nie chcę!
142Ona targnęła się, jakby uderzona biczem.
143— A!… tak!… masz recht![11]…. łajdackie pieniądze…
144Lecz w nim, w tym brutalnym chłopie, zbudził się cień delikatności.
145— Nie, nie dlatego! — odparł szybko — lecz ja mam dosyć, schowaj je dla siebie!
146Ona uśmiechnęła się teraz radośnie.
147— Schowam je dla… ciebie, Wicek!
148On, oddalając się i malejąc coraz więcej w przestrzeni, powtórzył prawie bezwiednie:
149150
Trzy lata upłynęło, a Olka ciągle włóczyła się po przedmieściu, zdobywszy sobie powoli nawet sympatię ogółu.
151Nazywano ją ogólnym mianem „małpy” — lecz że zachowywała się względnie przyzwoiciej, „grajzlerówki[12]” mówiły o niej:
152— Choć małpa, ale porządna dziewczyna!
153Zaokrągliła się, wypełniała i tylko twarz miała niezdrową bladość strawionej bezsennością i trunkami kobiety.
154Ręce jej drżały, a oczy często mgła zasłaniała.
155Zrobiła się dumną i nieraz w szynku chwaliła się „uczciwą” rodziną, z której pochodziła.
156Pieniądze Wicka chowała święcie i od czasu do czasu drogę bratu zabiegała, zapytując, czy oddać ma złożone w kącie swej izby papierki?
157On, według usposobienia, usuwał ją przekleństwem lub dobrym słowem, cały teraz przejęty ważnością swego stanowiska — ważnością zięcia Burby, który choć w grosze nie tak bardzo zasobny, cieszył się poważaniem całego cechu stolarzy.
158Olka nie podchodziła nigdy w stronę ulicy Piaskowej, gdzie teraz mieszkał Wicek wraz z żoną i teściem.
159Znów spotykała go ukradkiem, czyhając nieraz miesiącami całymi, zanim go w bramie lub jakim przejściu spotkała.
160Powoli dowiedziała się z boku, że trzysta papierków posagu Wickowej były bajką i tylko przynętą na lep dla złapania męża.
161Wicek więc pracował teraz na troje, bo stary Burba, odpoczywając na respekcie ludzkim, hebla się więcej nie imał[13], na zięcia się oglądając.
162Nareszcie Wickowa, chodząca w ciąży — porodziła córkę, lecz ciężko zaniemogła i akuszerka doktorów wezwać kazała.
163Zaczęły się ciężkie dni we dworku na Piaskowej ulicy.
164Olka wszelkimi siłami teraz brata spotkać chciała.
165Wychodził często, biegał bez pamięci do aptek, do doktorów, ale po ludnych ulicach i w dzień, kiedy ona po świetle doń przystępu mieć nie mogła.
166Nareszcie Kazia podniosła się z łóżka i do sił wracać poczęła, dziecko chowało się zdrowo, Wicek odetchnął i roboty się chwycił.
167 168Wszystkie zasoby wyczerpały się i poszły na lekarstwa i doktorów.
169 170Znajomi o sute chrzciny się domawiali, stary Burba pragnął ludzi fetą zadziwić i zły stan swoich interesów w ten sposób ozłocić.
171 172Wicek nie sypiał nocami, drażniony przez teścia, przez żonę, która także chciała sąsiadkom proch w oczy rzucić i dać im powód do zazdrości najmniej na tydzień.
173Nareszcie w bramie domu, gdzie Wicek blejtramy zamówione odnosił, spotkała go Olka, zmęczona dnia tego czatowaniem na brata od samego świtu.
174— Wicek — szepnęła, w kąt bramy go pociągając — powiedzże, co się tam u was dzieje?
175On oparł się o ścianę, znękany, przybity walką o byt.
176 177Olka ręce na piersiach złożyła.
178 179 180 181— E!… czerwona jak rak… Gadają, że ładna!
182 183 184 185Badała go gorączkowo, cała podniecona tą myślą o noworodku, o dziecku śpiącym w białych pieluszkach we wnętrzu kołyski.
186— Najgorsze… że chrzciny wyprawić trza — podjął Wicek — a ja…
187Urwał nagle, przypomniawszy sobie, do kogo mówi.
188Lecz Olka podchwyciła jego słowa i porwawszy go za ręce, gorąco prosić zaczęła:
189— Taże ja właśnie o to za tobą łażę… weźże ty ode mnie te swoje pieniądze, bo jeszcze mi je jaka psiakrew ukradnie.
190 191 192Lecz kobieta nacierała coraz gwałtowniej.
193— Taże to są twoje pieniądze! Twoje rodzone, schować mi je kazałeś…
194 195— Ale tak! tak! sprawiedliwie… nie pamiętasz jeno!
196Zza pazuchy wyjęła szmatę, w której szeleściło kilkadziesiąt papierków.
197— Ja je mam przy sobie już od tygodnia, lecz nigdzie cię dopaść nie mogłam! Masz, na chrzciny ci starczy!…
198On odsuwał się jeszcze, cały zmieszany myślą dotknięcia się w ten sposób zarobionych pieniędzy.
199Lecz kobieta instynktem odczuła myśl brata.
200— Weź, Wicek, weź!… To pieniądze z uczciwego zarobku! Jak Boga kocham. Koszule po nocach szyłam!… weź… to nie z „tego”!…
201Kłamała, cała potem oblana, pełna wysiłku nerwowego.
202Wreszcie udało jej się pieniądze w rękę brata wcisnąć.
203 204Odetchnęła pełną piersią, jakby się ciężaru zbyła.
205Lecz on stał przybity i upokorzony, ściskając w ręku szmatę z pieniędzmi.
206Czuł, iż biorąc od Olki pieniądze, czyni krok pojednawczy i że powinien siostrę, przychodzącą mu z pomocą, na owe chrzciny zaprosić.
207— Olka!… może by ty… — wykrztusił wreszcie przez nerwowo ściśnięte gardło — może by… ty… przyszła…
208Lecz ona otworzyła szeroko oczy.
209To, co zdawało się jej naturalnym lat temu kilka, teraz wydało się jej po prostu… potwornym. Przygryzła drżące usta i ręce kurczowo dokoła szyi zacisnęła.
210— Dziękuję ci, Wicek!… nie przyjdę!… — a widząc niepokój drgający na twarzy brata, dodała stanowczo:
211— Przyjść nie mogę… nie mam uczciwej kiecki.
212
Chrzciny wnuczki Burby sute były i wspaniałe.
213W wieczór majowy, przy na wpół otwartych okienkach weselili się dobrani goście naokoło dobrze zastawionych stołów.
214Była więc cielęcina z czerwoną kapustą, kotlety z sosem pikantnym, kawa, babka i tort z cytryną nowo narodzonej.
215Kazia blada, lecz zdrowa, kręciła się pomiędzy gośćmi, wesoła, uśmiechnięta, pełna macierzyńskiego wdzięku.
216Wicek, trochę chmurny, dolewał gościom wina, rozsypywał po kolanach kobiet bakalie z jakąś dziwną rozrzutnością, jakby chcąc cały ten częstunek jak najprędzej załatwić.
217Pod okna oświetlone ściągali ci i owi, aby się owemu traktamentowi[14] przyjrzeć, lecz powoli pustoszało dokoła dworku, ludzie wracali do swych legowisk i do snu się kładli.
218W cieniu spowite jaśminy ogródka całe kłęby woni w wilgotną noc wyrzucały, szumiąc z lekka.
219Z daleka majaczyły naftowe latarnie ubogie i smutne wśród dzikiego bzu zawieszone. Pod parkanami mknął biały kot, czając się i odskakując co chwila.
220Z dworku Burby dolatywały głosy harmonijki, grał na niej Wicek, siedzący teraz na stole, z którego na wpół ściągnięty obrus opadał na ziemię. Dokoła niego kręciło się kilka par w takt polki, a stary Burba z dzbanka szklanego piwo do szklanek dolewał.
221Na oknach ledwo przymkniętych powiewały muślinowe firanki.
222Pod jednym z nich, wychodzącym na ogród, siedziała Kazia, trzymająca w poduszce kokardami upstrzone dziecko.
223Matka patrzyła na tańczących machinalnie, poruszając poduszką, z której długa, lekka spadała sukienka.
224Nagle zdawało się jej, że ktoś za oknem westchnął. Nie poruszyła się nawet, pogrążona w słodkiej ekstazie na widok tak dobrze bawiących się gości.
225Tymczasem za oknem, uczepiona prawie o ramę, stała Olka, z oczyma szeroko rozwartymi, z których dwie strugi płynęły.
226Wiatr, wiewając muślinową zasłoną, ukazywał jej wnętrze wesołej, widnej izby, napełnionej rozbawionymi ludźmi.
227Dźwięki harmonijki serce jej szarpały na strzępy — z piersi wydzierało się westchnienie, w jęk prawie psi przechodzące.
228Widok brata, żyjącego pomiędzy inną sferą ludzi, inną niż ona — wyklęta i wydziedziczona, napełniał ją dojmującym bólem, a drobna główka dziecka w tiule i muśliny spowitego, zbudziła w niej samicę.
229Wyciągnęła rękę z jękiem ku tej drobnej istocie, której stóp nawet ucałować nie miała prawa.
230 231Od okna porwała się Kazia i szybko podjęła firankę.
232Olka nie zdążyła się cofnąć, bratowa przeszyła ją oczami.
233Siostra, Kobieta "upadła"— Wicek! — zawołała — Wicek, a pójdzi tu ino!
234Mąż zlazł ze stołu i nie przestając grać, do okna poszedł.
235 236— Odpędź no jakąś małpę, co się pod oknami słania!
237Przytrzymując dziecko prawą ręką, lewą odkręciła rygiel i otworzywszy na oścież okno, miejsca mężowi ustąpiła.
238On, grając ciągle, bokiem przez parapet się przechylił i wśród smugi światła dojrzał w oddaleniu bladą i spłakaną twarz siostry.
239Przez chwilę milczał, grając machinalnie polkę, nie mogąc słów znaleźć dla oddalenia tej, za której pieniądze zdołał ochrzcić swe dziecko i uraczyć gości.
240Żona tymczasem ciągnęła go za surdut.
241— Zamknij okno, dziecko się zaziębi!
242Teraz on przechylił się jeszcze silniej i niskim, wzruszonym głosem rzucił:
243 244Ona wyciągnęła ku niemu ręce drżące, jakby rzucając pocałunek i odwróciwszy się wolno, odeszła w głąb ciemnej ulicy, po której kłęby woni jaśminów płynęły.
Przypisy
paar śnaps zum andenken! (niem.) — właśc.: paar Schnaps zum Andenken, tj. kilka kieliszków wódki na pamiątkę. [przypis edytorski]