Spis treści
Menażeria ludzkaKoteczek
1Mąż, Żona, Skąpiec— Co chcesz do herbatki, koteczku?
2 3 4 5 6— Hm!… Zaraz trzeba brać pół funta.
7— Po co? Dla mnie nie trzeba, ja mam jeszcze pieczeń z obiadu!
8— Tak?… Ale zawsze to już duży wydatek, nie! — nie potrzeba. Zjem bułeczkę z masłem, mnie to wystarczy zupełnie. Zresztą oszczędzać musimy, daleko jeszcze do końca miesiąca…
9Młoda kobieta spojrzała z uwielbieniem na męża.
10Jej koteczek byłby w stanie zagłodzić się z oszczędności, gdyby ona na to pozwoliła. Prawda, że pensyjka bardzo szczupła, gratyfikacji nie ma podobno żadnych, a procent z jej posagu zaledwie piąty.
11Przynajmniej tak koteczek powiada.
12A co kotuchno powie — to święte. Żona ślepo ufać powinna mężowi. Tak ją od dziecka uczono.
13Tymczasem koteczek przeczytał „Kuriera” i ziewając powstał z krzesła.
14Był to wielki, rosły mężczyzna, szeroki w plecach, szeroki w karku, szeroki w czole. Zdrowie, siła biły aż odurzającym zapachem z tych wspaniale rozwiniętych członków dobrze odżywianego człowieka, twarz mieniła się niemal różową cerą. Jasne, delikatne włosy uczesane dość starannie, zakrywały mu wielką łysinę, usta foremnie wykrojone miały w sobie zmysłową wilgoć, jakby od świeżych jeszcze pocałunków lub połykanych ostryg, oczy senne, o namiętnym przywarciu powiek, patrzyły spod jasnych rzęs na wpół łagodnie, na wpół złośliwie.
15Ręka biała, zgrabna, o długich kształtnych palcach, gładziła starannie uczesaną brodę, od której z daleka rozchodziła się woń ateńskiej wody.
16Ubranie letnie, jasne, zdrowa cera, wreszcie cała postać, wyprostowana, nie zgarbiona, nie skurczona bynajmniej, nie miały cech charakteryzujących zwykłego biuralistę, spleśniałego w cuchnącej atmosferze wilgotnego biura.
17Koteczek był wprawdzie urzędnikiem, ale jednym z tych pomocników buchaltera, którzy po biurach kolejowych śpią na ceratowych kanapkach lub zadają tłuste szarady do rozwiązania swym kolegom, za co pobierają pensję, a nawet i gratyfikacje.
18Dziś — koteczek wrócił wcześniej trochę z biura, zjadł skromny obiadek, który sam zadysponował, ze smakiem, przespał się dwie godzinki wśród kościelnej ciszy na swej ulubionej sofie, a teraz, ubrawszy się, czytał „Kuriera” i czekał na herbatkę, którą mu żoncia poda.
19Później pójdzie przejść się trochę.
20Ona zostanie w domu, jutro pranie, bieliznę policzyć trzeba — wreszcie koteczek zwykle sam wychodzi.
21Żoncia zostaje, już się do tego przyzwyczaiła. Teraz do herbaty przygotowuje chodząc jak cień w swych biednych, przydeptanych pantofelkach, taka chuda, mizerna, znędzniała przed czasem. Ma zaledwie dwadzieścia pięć lat, a trudno byłoby oznaczyć jej wiek, patrząc na zapadłe piersi, na żółte plamy dokoła oczu, na nos wąski, wydłużony, na całą postać schyloną w tym bolesnym pochyleniu, właściwym chronicznie cierpiącym kobietom, które zasypiają obłożone mokrymi płatami, a melisę pochłaniają garncami prawie.
22I teraz, gdy zdejmuje z półek kredensowych filiżanki i wyciera je czyściuchną serwetką, krzywi się boleśnie, tłumiąc jęk, który jej się na usta wydobywa.
23Lekarz mówił, że cierpienie jej pochodzi głównie z braku sił, i zalecił buliony, stare wino, surowe mięso… ba! nawet wyjazd do Krynicy… Ale lekarzowi łatwo mówić. Skądże ona wziąć by mogła na takie zbytkowne rzeczy, ona, której koteczek z najwyższą trudnością zaledwie jest w stanie tę skromną kwotę co pierwszego na utrzymanie domu wręczyć?…
24A potem, gdy zabraknie… A! niech Bóg zachowa! Koteczek nie doda ani grosza, choćby głodem zamrzeć przyszło. Pójdzie na spacer bez obiadu, bez herbaty, a nie doda nic, nawet z przyszłego miesiąca nie zaawansuje paru rubli…
25 26Ona mu tego za złe nie ma. O! Gdzieżby znowu. Gdyby miał, to by dał… Koteczek ma przecież anielskie serce… niedawno kupił jej skórzaną broszeczkę za dwa złote; kiedyś znowu pozwolił jej… natrzeć włosy wodą ateńską.
27O! Gdyby on miał, dodałby jej nieraz do miesięcznej pensji… raz nawet dał jej na to — słowo honoru — choć ona bynajmniej nie żądała takiego dowodu, ona wierzy mu we wszystkim.
28Tylko — jakże to można pozwolić, aby koteczek jadł do herbaty samą bułeczkę?!…
29Trzeba posłać po szynkę koniecznie, choćby się miał rozgniewać, zresztą ona wie, że koteczek pokrzepić się musi, wszak większe pół dnia w biurze pracuje!
30A wiadomo, biuro strasznie zdrowie niszczy. Podobno nawet suchoty[1] sprowadza.
31Nie!… Bóg by nie był tak nielitościwy i nie zabrałby jej koteczka — nie nawiedziłby go tak strasznym cierpieniem. Tak! Tak! Trzeba, żeby się mężuś lepiej odżywiał, trzeba po szynkę posłać koniecznie.
32Biegnie do komody, odsuwa szufladę, wyjmuje ostatniego rubla i chwilkę stoi zafrasowana. Cóż będzie z jutrzejszym obiadem?
33E! — poradzi sobie, już wie, w jaki sposób. I uśmiechnięta, podskakując trochę, wychodzi do kuchni. Tymczasem stojący przy oknie mężczyzna odwrócił się i skrzypiąc butami przeszedł przez pokój. Dobył z kieszonki od kamizelki kluczyk, otworzył małą szafkę i spomiędzy porządnie poukładanego ubrania wydostał niewielki pugilares[2]. W pugilaresiku tym szeleściły banknoty. Otworzył go i spiesznie przerachował. Było tam około pięćdziesięciu rubli. Pugilares schował do kieszeni, wyjął cieniuchną chusteczkę, z baletniczkami po rogach zamiast monogramu, zmienił szpilkę u krawata, po czym zamknąwszy szafkę podszedł do toaletki.
34Systematycznie zaczął czesać rzadkie włosy, przyciskając je lekko do różowej skóry, po czym wyjąwszy z szuflady puszkę z pudrem pudrował się lekko, starannie ścierając welutinę z brwi, rzęs i wąsów. Puder osiadł na lekkim meszku, pokrywając policzki koteczka, tworząc w ten sposób na twarzy mężczyzny jakby krepową zasłonę. Po czym lekkim a wprawnym ruchem koteczek przyczernił sobie brwi i rzęsy za pomocą ołówka i odsunąwszy się od lustra, począł rozmaite podbójcze miny próbować.
35Od kilku chwil otworzyły się cicho drzwi od kuchni i do pokoju wsunęła się żoncia.
36W ręce trzymała szynkę zawiniętą w papier i w niemym uwielbieniu spojrzawszy na męża stanęła, przyciskając szynkę do piersi.
37Wydawał się jej w tej chwili tak piękny, tak elegancki, tyle od niej wyższy dystynkcją i rozumem, i pięknością, że wciąż stała zapatrzona w swoje bóstwo fryzujące sobie teraz wąsy maluchnym, rozgrzanym żelazkiem.
38On, spojrzawszy przypadkowo na nią, dojrzał to uwielbienie malujące się w jej spłowiałych oczach.
39— Hm, patrz! jakiego masz męża — rzekł z zadowoleniem.
40 41Uśmiechała się tylko, prostując się także, jakby z dumy… urosnąć chciała.
42— Możesz mnie pocałować — dodał z pobłażliwością — ale tu w szyję… o!…
43Wyciągnął swą tłustą szyję dobrze zbudowanego blondyna i przymknął oczy z dobrotliwym uśmiechem.
44Ona zbliżyła się szybko, zmieszana, niezgrabna, nie przyzwyczajona do częstych tego rodzaju pieszczot. Gdy znalazła się tuż przy nim, tak nędzna, mała, chuda, zmieszała się jeszcze więcej.
45W lustrze widziała odbicie postaci swej i stojącego wciąż ze zmrużonymi oczyma męża.
46Zawstydziła się samej siebie, swego wyniszczenia, swego skromnego szlafroka i stała niezdecydowana, cisnąc wciąż papier z szynką do zapadłej piersi.
47Lecz on zniecierpliwił się wreszcie.
48— No, korzystaj, kiedy pozwalam…
49Podniosła się więc na palce i cała spłoniona pocałowała go w klapę od jasnego żakietu, a silna woń white rose[3], wydzielająca się z ubrania męża, odurzała ją do reszty.
50Jak pijana zwróciła się do stołu, na którym zaczęła ustawiać talerzyk i rozkładać na nim szynkę.
51Ręce jej drżały, widelca utrzymać nie mogła.
52Była w tej chwili bardzo szczęśliwa.
53Łzy jej oczy osłaniały mgłą wilgotną, serce biło w piersi bardzo żywo.
54Tymczasem koteczek nałożył w eleganckie etui całą masę papierosów i z małej doniczki niezapominajek, stojącej przed obrazem Matki Boskiej, uszczknął gałązkę.
55Gałązkę tę zatknął sobie w butonierkę i zasiadł do herbaty.
56Żona podała mu filiżankę i nasmarowaną bułeczkę. Po czym, jeszcze cała zmieszana, z uśmiechem na pobladłych wargach, podsunęła mu talerzyk z szynką.
57On — ze zdziwieniem poruszył umalowanymi brwiami.
58 59— Tak, kotku — proszę cię, jedz! — odpowiedziała nieśmiało.
60— Zbytki! Zbytki!… — dodał, biorąc na talerz największy różowy płatek. — Ale pamiętaj! Gdy zabraknie, nie dodam ani grosza! Ani grosza!
61 62— Nie bój się, wystarczy!… Jedz tylko! Proszę cię!
63Krzątała się koło niego, podsuwając mu cukier, masło, śmietankę.
64On — nawet nie zważał na tę usłużność, snadź[4] przyzwyczajony do tej troskliwości i niewolniczej czci, jaką go zwykle otaczała.
65Jadł powoli, nie spiesząc się, odsuwając z daleka talerz z gracją i manierami aktorki, o której gazety piszą ciągle, że jest „dystyngowana”. Wreszcie zapytał, nie podnosząc głowy:
66 67— O, ja mam co innego — odpowiedziała kobieta.
68Nastała znów chwila milczenia.
69Jakże chętnie pragnęła żoncia zacząć jaką dłuższą z swym koteczkiem rozmowę.
70Lecz o czym — o czym ona mówić mogła, pogrążona cała w drobnych kłopotach swego nędznego gospodarstwa, pomiędzy imbrykiem melisy a wiązką rzodkiewki? Instynktem zgadywała, że podobne przedmioty nie są odpowiednie dla jej eleganckiego koteczka, który w tej chwili tak delikatnie, tak ślicznie mieszał łyżką herbatę.
71I w głowie tej kobiety powstała myśl bardzo zuchwała.
72Gdyby tak koteczek zechciał dziś cały wieczór poświęcić dla niej, dla niej wyłącznie pozostać w domu!
73Gorąco jej biło do głowy na samą tę myśl… jakże to byłby miły dla niej wieczór! Jakże jej szczęście byłoby zupełne!…
74Ma wprawdzie liczyć brudną bieliznę, ale może to odłożyć do jutra…
75Siedzi więc pochylona nad swoją filiżanką i w biednej głowie szuka zawzięcie sposobu, aby stać się miłą, rozmowną.
76Wzrok jej pada na leżący na ziemi „Kurierek”.
77— Co tam w „Kurierku”? — zapytuje niepewnym głosem.
78— Przeczytasz sama — odpowiedział mąż. I znów nastaje milczenie.
79Kobieta prawie rozpaczliwie wodzi wzrokiem dokoła.
80Tak mają mało spójni moralnej, że wszystkie jej wysiłki pozostają bez skutku. Wreszcie on wstaje, ociera starannie wąsy i raz jeszcze podchodzi do lustra.
81 82Za chwilę koteczek wyjdzie, a ona zostanie sama! Na cały wieczór, na długi, smutny wieczór.
83Zapewne — jest do tego przyzwyczajona, ale dziś szczególnie jej smutno. Wszak to dziś rocznica ich ślubu…
84 85Lecz ona nie zapomniała i chce mu to powiedzieć, wszak dzień taki to prawie uroczyste święto… Lecz on wziął już kapelusz i elegancką laseczkę, teraz naciąga rękawiczki, pogwizdując lekko. Żona zbliża się ku niemu, przełykając z trudnością ślinę.
86— Wychodzisz? — pyta, patrząc mu błagalnie w oczy, jak pies świeżo obity.
87 88Ona przestępuje z nogi na nogę, ręce jej machinalnie wyciągają bryty szlafroka.
89— Zostań w domu — prosi cichutko.
90On odwraca ze zdziwieniem głowę.
91 92Tym jednym pytaniem przybija ją do miejsca.
93 94Taki strojny, mądry, piękny mężczyzna ma siedzieć w tych trzech klatkach, których okna wychodzą na odludną ulicę…
95 96Pragnie go jednak zatrzymać choćby chwilkę jeszcze.
97— A… co chcesz jutro na obiad? — pyta śpiesznie, wciskając głowę między ramiona.
98— A!… co chcesz, byle tanie — odpowiada koteczek, otwierając drzwi do przedpokoju — najlepiej barszczyk, bo może późno wrócę…
99Ona już nic nie odpowiada, tylko stoi na środku pokoju, smutna, zgnębiona — ujawniając w ostatnich blaskach zachodzącego słońca swą nędzę opuszczonej i oszukiwanej kobiety.
100Nagle — porywa się i biegnie do okna.
101On — będzie przechodził przez dziedziniec, zobaczy go jeszcze, może się uśmiechnie do niej, głowę odwróci…
102 103Przeszedł przez dziedziniec pewnym i śmiałym krokiem, wywijając laseczką i pogwizdując lekko.
104Dwie dziewczyny stojące koło pompy obejrzały się za nim ze znaczącym uśmiechem. Zniknął w ciemnej bramie, nie myśląc wcale o tym, że na drugim piętrze spoza białych pocerowanych firanek śledzą go oczy pełne łez i miłości, biedne oczy schorowanej kobiety, a zżółkłe i spieczone usta szepczą z dumą i niewysłowionym uczuciem:
105106
Siedziała tak w oknie z pół godziny. Była to jedyna chwila dnia, w której oddawała się próżnowaniu.
107Wciągała zgniłe powietrze podwórka pełnymi piersiami i wpatrywała się w szmat nieba, który zarysował się ostro pomiędzy szczytami dachów.
108W trakcie tego robiła myślą rachunek wydatków dnia całego i układała budżet na dzień następny.
109A wszystkie jej myśli kręciły się tylko około jednego punktu.
110Punktem tym był naturalnie… koteczek.
111Od pierwszej chwili poznania rosły ten blondyn zaimponował jej i oczarował jej dziewiczą istotę.
112Gdy się oświadczył o nią, a właściwie o jej skromny posążek, nie mogła szczęściu swemu dać wiary.
113Gdy odchodziła od ołtarza, już patrzyła na niego tym pokornym, błagającym wzrokiem, jak pies, którego po raz pierwszy na łańcuchu prowadzą.
114Oddała mu się z pokorą i wdzięcznością, kryjąc rumieniec w dłoniach i szepcząc: „Kto się w opiekę”.
115On — wspaniale, jak dobry książę z bajki, przyjął klejnot jej dziewictwa i pięć tysięcy rubli, które jako sierota złożone miała w kasie oszczędności.
116Od tej chwili Józia o pieniądzach tych nie wiedziała nic.
117Należały do niego, rozporządzał nimi według upodobania.
118Ona welon oblubienicy zamieniła na fartuch ceratowy i rozpoczęła swą domową krzątaninę. Powoli on oddalał się coraz więcej z domu — wracał późno w noc, często podpity, włócząc na drugi dzień po kątach mieszkania ten „katzenjammer”, w zamiejskich knajpach nabyty. Ona kochała go ciągle tym psim przywiązaniem kobiety, dla której pierwszy mężczyzna chwytający ją w objęcia jest zarazem jedynym przedmiotem uwielbienia.
119Koteczek nie miał błędów, koteczek był najlepszym, najmilszym, najpiękniejszym… Dzień, w którym koteczek kładł nowy garnitur, był dniem prawdziwego święta.
120Wzruszona, zarumieniona, drżąca okrążała go w kółko, patrząc na niego z podziwem. Jakże piękny i jak zgrabny był jej koteczek!… Ona sama, mój Boże!… ona nie potrzebowała się stroić. Ot, byle co na siebie włożyć. Zresztą nigdzie przecież nie wychodziła z koteczkiem, nigdy — gdzież znowu!… Zawsze jej coś do stroju brakowało. To kapelusza, to bucika, to znów rękawiczki. I tak dzień za dniem schodził. Zresztą nie miała czasu ani zdrowia. Ciągle stękała, chorując już od lat czterech, zaraz po urodzeniu nieżywej dziewczynki. Doktor mówił, że to anemia, ale ona nawet w części nie powiedziała doktorowi, co i gdzie ją boli. Po co? Lekarstwa drogie, a ledwo koniec z końcem ściągnąć można…
121Wprawdzie koteczek jest niewybredny, je, co mu podadzą — nawet ją samą do oszczędności zachęca.
122Ona nieraz dziwi się, jak mało jada w domu ten rosły, wielki mężczyzna, i frasuje się, że widocznie jadło mu nie smakuje.
123Mój Boże! Robi, co można przecież. Ona i sługa jadają „plecówkę”, dla koteczka bierze się na rosół pierwszą krzyżową, masło także kupuje dla niego osobno…
124 125Byleby nie zachorował z tego braku apetytu… jutro trzeba upiec parę kurcząt i zrobić trochę sałaty…
126Ostatni rubel wprawdzie wyszedł, ale Józia ma jeszcze dwa pierścioneczki z pozostałych po rodzicach drobiazgów.
127Zastawi je u znajomej fanciarki i dociągnie w ten sposób do końca miesiąca.
128Mój Boże!… Ile tam już rzeczy Józi spoczywa u tej fanciarki! I srebrne łyżeczki, i bransoletki po matce, i medalion z perełką, ba! nawet medal od chrztu, i srebrna portmonetka, złoty zegarek! Łańcuszek! Wszystko wyniosła tak wieczorami, gdy mąż wyszedł z domu, „przejść się trochę” — jak mówił — a wracał późno w noc, gwiżdżąc i śpiewając jakieś nie znane Józi piosenki.
129Z początku przykro jej było rozstawać się z tymi drobiazgami, później oswoiła się z tą myślą.
130 131Kochała go bardzo, bardzo, miłością schorowanej i zamkniętej w domu kobiety. Gdy słyszała jego kroki na schodach, serce jej biło bardzo silnie — w nocy nie kładła się nigdy, dopóki nie wrócił. Rozbierała się wprawdzie, ale bosa i w koszuli siedziała przy oknie, patrząc w ciemną jamę bramy, czy nie dojrzy wysuwającej się z ciemności eleganckiej postaci męża. Gdy nie wracał długo, z najwyższym niepokojem śledziła godziny i przyciskając ręce do piersi, szeptała:
132— Boże mój! Niech on już wróci!…
133Zdawać by się mogło, że to namiętna kochanka oczekuje swego wybranego na pierwszą schadzkę miłosną — jednak!… jakże dalekie od namiętności było uczucie kładące w spieczone od gorączki wargi tej kobiety modlitwę szczerą, prawie dziecięcą.
134 135A potem ten powrót koteczka nie dawał jej żadnej pieszczoty miłosnej, żadnej chwili tej rozpaczliwej rozkoszy, która jęk prawie z piersi kobiety wydziera.
136Koteczek wchodził wolno, systematycznie, nakręcał zegarek, zapalał papierosa, zmieniał obuwie, wystawiając je za drzwi pokoiku, wyciągał z krawata elegancką szpilkę i chował ją w etui.
137Wszystko to robił z właściwą sobie gracją, nie spojrzawszy nawet na żonę, która spoza przymkniętych powiek śledziła jego czynności, cała w ciągłym wyczekiwaniu jakiegoś dobrego słowa, przyjaznego spojrzenia ze strony męża. Nic, nic!
138Koteczek zasypiał, uśmiechając się do wrażeń w ciągu wieczora otrzymanych, do jakichś wspomnień… na myśl których przeciągał się rozkosznie.
139Ona śledziła go ciągle, śledziła uważnie.
140Słabe światełko lampki płonącej przed Matką Boską oświecało w zupełności różową twarz mężczyzny, lubieżny wyraz ust, tęgą szyję wychylającą się spod ukraińskich haftów nocnej koszuli.
141Instynkt samicy ostrzegał ją, że nie o niej, nie o jej uległości i zżółkłej twarzy myśli w tej chwili ten człowiek.
142Lecz tak wierzyła mu, tak bardzo ufała w jego „małżeńską uczciwość”, że myśl zdrady nie powstała nigdy w jej głowie.
143Myśli pewnie o gratyfikacji, a może… może o niej!
144Wszak wczoraj jeszcze, wychodząc, powiedział:
145— Dla kogoż się zapracowuję, jeśli nie dla ciebie? — Biedny! Drogi koteczek!…
146Ach! Ona by życie swoje dla niego oddała!
147I leżała tak cicho, nie śmiejąc się poruszyć, drętwiejąc w jednej pozycji, aby nie zbudzić koteczka, który w tej chwili uśmiechał się, jak tylko nasyceni mężczyźni uśmiechać się umieją!
148
Kareta ruszyła wreszcie z miejsca.
149Lecz pani Lena była dnia tego w złym humorze.
150Na próżno siedzący obok niej mężczyzna uśmiechał się i usiłował umieścić dogodnie jej kapelusz, cały z brązowego tiulu, istne pieścidełko wydmuchane z purpurowego obłoczka. Na próżno, zdjąwszy jej rękawiczki, zwijał je starannie i wsuwał pomiędzy poduszki powozu, na próżno chwalił jej nowy dolman[5], na który wyszło z pięćset łokci koronki; ona siedziała ciągle chmurna, z brwiami ściągniętymi, z twarzą gniewnie wykrzywianą.
151— Dlaczego tak późno przyjechałeś? — zapytała wreszcie, zwracając się twarzą do swego towarzysza.
152— Nie mogłem! Wierz mi! — tłumaczył się mężczyzna.
153 154— Bo!… bo!… mieliśmy gości!… — odparł, udając nonszalancję i oglądając sobie paznokcie.
155Znać było, że blaguje, lecz ona nie poznała się na tym.
156— Kto był? — nalegała już trochę udobruchana. — Kobiety?
157— O, zaledwie kilka! Kuzynka Esterghazy z córką, wiesz… ta hrabina!
158 159— Tak! Tak! Mówiłeś już mi o niej, a z mężczyzn?
160 161— Więc to jour fixe[6]?
162— Tak!… five o'clock tea[7].
163Rzucił wyraz angielski, posłyszany kiedyś ze sceny w teatrze, który zapamiętał i używał w razie potrzeby, co nigdy nie chybiało efektu. I teraz dosięgnął celu.
164Kobieta siedząca obok niego zdawała się na chwilę przybita posłyszanym słowem.
165Lecz prędko odzyskała równowagę.
166— Nie wiem, czy to wygodne — wyrzekła — wolę już urządzić receptions matinales[8]…
167Spojrzała na niego triumfująco.
168 169— Zapewne, lecz już cały dzień jest zderanżowany[9].
170Pochylił się teraz nad podbitą już kobietą.
171— No, cóż?… darujesz mi to opóźnienie? — szeptał miękkim głosem — wierz mi, tylko obowiązki światowe mogły powstrzymać twego koteczka; wierzysz mi? No… Leno!…
172I objął ją ostrożnie, cofając się w tył, gdyż kareta skręcała w ciaśniejszą ulicę, a na chodnikach kręciło się sporo przechodniów.
173Lena potrząsnęła wspaniałomyślnie głową. Dobrze! Przebacza mu, ale pod warunkiem, że to będzie raz ostatni… zapewne nie wie, że i ona ma obowiązki światowe, które trzymają ją poniekąd na uwięzi; jeśli on ma żonę prowadzącą dom otwarty, ona nawzajem ma męża, który od niej pewnych ustępstw światowych wymaga, a przecież…
174On przyznaje jej rację, cały rozpłomieniony tak bliską obecnością tej kobiety, której pełny gors i błyszczące oczy działają na niego jak rozpalający trunek — ostrożnie, delikatnie szuka jej ręki w całych falach koronek i rękę tę znalazłszy całuje długo, wysysając paluszki o krogulczo zagiętych paznokciach.
175Ona poddaje się tej pieszczocie, jak kobieta przyzwyczajona do podobnego rodzaju objawów powstrzymywanej namiętności, drugą ręką zasłania sobie twarz, gdy kareta nadto się zbliży do chodników.
176Czyni to z wprawą wielką, w ogóle czuje się zupełnie swobodnie w tej ciasnej atmosferze powozu, w której cudzołożne szepty, śmiechy, pocałunki zdają się drzemać wśród zagięć zniszczonego sukna okrywającego poduszki.
177— Gdzie dziś pojedziemy? — pyta koteczek.
178— Gdzie chcesz… — odpowiada Lena — byle nie do Marcelina.
179— Masz rację, kuchnia tam wcale[10] nieszczególna.
180— O, tak! Bordeaux niepodobne do picia…
181I znów zaczyna grać ze sobą komedię tych dwoje ludzi, którzy się poznali pod cieniem drzew Saskiego Ogrodu i nic prawie nie wiedzieli o sobie ani o swej pozycji socjalnej.
182Ona — miała w sobie popsutą krew trzydziestoletniej kobiety, wiecznie niezadowolonej ze swego otoczenia, obnoszącej w czarnych oczach i pełnych kształtach chęć nieprawych rozkoszy i zakazanych wycieczek. Pozowała jednak przed nim na „damę” — wykwintną i wytworną — pragnęła mu imponować koronkami, wziętymi na kredyt, i francuszczyzną, zapożyczoną z Rozmówek pani Bocquel.
183On — dokładał wszelkich usiłowań, aby ujść w oczach tej wykwintnej damy za człowieka bogatego, prowadzącego dom na wielką skalę. Olśniewał ją szpilkami u krawatów, jasnymi garniturami i znajomością gabinetów restauracyjnych, po których włóczyli się często, siedząc do późnej nocy i rozstając się w pełni niesmaku i chęci ponownego zejścia się, aby nawzajem udawać przed sobą wytworne maniery i… namiętne porywy.
184Kareta wjechała teraz w ulicę Mokotowską i powoli skręcała na lewo.
185Wozy z beczkami zastąpiły jej drogę, woźnica wstrzymał konie na chwilę.
186 187 188Nagle cofnął się w głąb powozu.
189Towarzyszka mimo woli spojrzała w otwarte okienko.
190Na chodniku, pomiędzy gromadką bosych dzieci czekających na opróżnienie ulicy, stała ciemno, ubogo ubrana kobieta w zniszczonym kapelusiku na pochylonej głowie.
191W tej chwili kobieta ta z wyrazem zdumienia na pożółkłej twarzy wpatrywała się w okienko karety, a z wpół otwartych ust zdawał się ulatywać jakiś głos stłumiony.
192Pani Lena odwróciła się i spytała szybko:
193— Patrz!… Ta kobieta dziwnie tu spogląda, czy może znasz ją?
194Lecz mężczyzna nie ruszył się nawet, przytulony do kąta karety, nikczemny, nędzny w tej trwodze, jaka zwykle ogarnia każdego z nich na widok zdradzonej kobiety.
195— Siedź spokojnie! — wyrzekł — to szwaczka mojej żony!…
196Kareta ruszyła wreszcie z miejsca, obryzgując błotem stojącą na chodniku kobietę.
197Ona patrzyła jeszcze długą chwilę, zdumiona, przerażona, powtarzając cichutko:
198 199Lampka przed Matką Boską dopalała się prawie, a nikt nie myślał o dolaniu oliwy.
200Cicho było bardzo w sypialnym pokoiku. Obydwa łóżka małżeńskie były próżne, choć już druga wybiła na kuchennym zegarze.
201Józia, boso i w koszuli, siedziała skulona na oknie, czekając na powrót męża.
202Była bardzo wzburzona, niespokojna, smutna. Wszakże to wracając od fanciarki dostrzegła w karecie obok jakiejś ładnej kobiety mężczyznę tak bardzo podobnego do koteczka!
203Lecz cóż by jej koteczek robił w karecie o tej porze i to jeszcze z jakąś damą?… A może to dyrektorowa biura spotkała go i wzięła na przechadzkę…
204Szukała teraz w swojej biednej głowie rozmaitych kombinacji, potykając się co chwila o jakąś myśl zbyt trudną…
205Nie — stanowczo zrozumieć tego nie mogła.
206By mąż ją zdradzał — nie przeszło jej nawet przez głowę, jej koteczek, skądże znowu?
207Zanadto czystą, niewinną była w swym zastoju moralnym; zdradzać? — tak!!! Tak! To istnieje w książkach, na scenie, ale w życiu!…
208Gdy przyszła od fanciarki, policzyła bieliznę, pocerowała skarpetki, zrobiła rachunek ze służącą, zadysponowała obiad, a teraz, posławszy łóżka, usiadła w oknie, czekając męża.
209Noc zapadła, noc ciemna, wietrzna, chłodna. Z zacienionego dziedzińca, po zamknięciu bramy wzbił się w górę silny zaduch wylewanych przez dzień nieczystości.
210Ona — otworzyła lufcik i przechyliła swą biedną, znękaną głowę. Smrodliwe powietrze owiało ją. Ona — nie czuła tego zaduchu, przyzwyczajona do tej atmosfery, którą wciągała w siebie nocami całymi. Przechyliła głowę i patrzyła wciąż w czarną przepaść podwórka.
211 212Lecz on nie wracał, rozkoszując się w tej chwili wonią rozkwitłego bzu w podmiejskim ogrodzie i ciepłymi wargami kochanki, z których zbierał krople wina i słodycz kompotowego syropu.
213Siedzącej w lufciku kobiecie wiatr rozwiewał rzadkie włosy i ziębił plecy. Ona — skurczyła się jeszcze bardziej, podsuwając pod siebie chude, zżółkłe nogi.
214Jeść się jej chciało, obejrzała się na kredensową szafkę majaczącą w półcieniu. Była tam wprawdzie pieczeń pozostała z obiadu, ale koteczek dysponował barszczyk na jutrzejszy obiad, z pieczeni będą uszka… nie można więc poruszyć, nie można!…
215Józia zwinęła się teraz prawie w kłębek i głowę smutnie zwiesiła.
216Jakoś jej tak smutno! Tak bardzo, bardzo smutno, jak nigdy nie było!
217 218Wszak on wraca tak codziennie, wraca późno, a ona czeka nań i zimą, i latem, skurczona przy szybie, pełna niewytłumaczonej chęci ujrzenia go powracającego.
219Zegary miejskie biją wpół do trzeciej.
220Na twarzy Józi płyną dwie wielkie, gorące łzy, zamiast serca czuje, że jej się otwiera rana… rana ta piecze, boli, pali jakby zarzewie… a wynędzniałe usta szepczą:
221— Boże!… Niech koteczek wróci!…
222