Spis treści
TropyLux perpetua[1]
1Szliśmy ku niemu poprzez noc. Szliśmy ku świecącemu przed oczyma… gdzie… nie wiadomo. Szliśmy, a wieki mijały, szliśmy, nie wiedząc nic prócz tego, że idziemy, że trzeba nam iść.
2 3— To pytanie gdzieś się zapodziało wśród pokoleń, zaginęło w ciemności, odeszło precz.
4 5Szliśmy po czerni niezmiernej, wielką falangą. Ciasno było, czułeś oddechy gorące, znojne czoła okrywał pot… wokoło ciała, ludzkie ciała stłoczone w jeden kłąb, ogarnione jednym pędem ku czemuś, co przed nim. Zresztą[2] nic.
6Tylko ono, to światło w dali tak zimne, obojętne, jak dalekiej gwiazdy ogromnej łyskanie, które nie daje ani jednego promienia idącym, nie oświeca nic… Tylko ono wiecznie oddalone tak, że mówią — ucieka przed pielgrzymami.
7A pono[3] pod nogami przepaści.
8Nie wiadomo dobrze gdzie są, tylko czasem krzyk strachu się rozlegnie i wydaje się, jakoby ktoś przepadł.
9Przestronniej robi się chwilami.
10— Kiedyś dopiero cała gromada przepadła! Słyszę głos jakiś tępy, zaaferowany, a twardy.
11— Eee nie! — odpowiadam — Nie! Pewnie jeno poszli na bliższe ścieżki…
12— Taaak? — dziwi się ktoś koło mnie. Słyszę szmer zmieszanych głosów, żywą rozmowę.
13— Nowe ścieżki… bliższe ścieżki…
14Śmiechy wybuchają, szepty szemrzą.
15Powstały „nowe, bliższe ścieżki”. Narodziła się nowa prawda. Czuję, że jestem obecny na chrzcinach nowej prawdy. Wiem, do jakiej wejdzie klasy prawd, działu, widzę jakieś widowisko, jakby w teatrze, słyszę jakąś muzykę, głos mówcy. A wszystko to jak we śnie, niejasno, ale pewnie znaczy: „Bliższe ścieżki”. Narodził się symbol nadziei.
16Kto to uczynił we mnie, myślę.
17I jak we śnie wiem zaraz: Tęsknota.
18Ciemno. Przez chwilę nie widziałem, ciemność, zajęty wraz z nimi nowym kłamstwem, ale teraz… boli.
19— O, jakże boli ciemność! — mówi sąsiad po lewej.
20Zamykam oczy i zaraz mi lepiej.
21— Zamknij pan oczy! — radzę — W ogóle… nie wiadomo, na co są oczy… Czy może potrzebne będą tam… Organy… na potem…?
22 23— Zapadł się człowiek pod ziemię!…
24Wyciągnąłem rękę… nie ma go… przepadł.
25— Morderca! — powiada ktoś nieśmiało, a zawistnie.
26— Morderca! — podejmuje kilka głosów z przekonaniem.
27— Wszakże nic nie widać! — broni mnie jakiś dziecięcy głosik.
28— Morderca! — huczy wokoło, tak pewnie i harmonijnie, że powtarzam razem z tłumem:
29 30— Umyślnie kazał mu zamknąć oczy!
31 32 33 34— Zabił go! To zazdrość. Silny był. Mógł dojść… tam.
35— Mógł zażegnąć pochodnię od Wiekuistej Światłości…
36 37 38Jakże naraz stało się przestronno[4]. Nie dowierzają mi ludziska.
39Nagle potknąłem się i jednocześnie uczułem pod stopą krawędź skalną. Noga, jakby miała oczy, zobaczyła śmierć.
40— Stać! — krzyknąłem. — Przepaść!
41Ścichły kroki. Ale nie, ktoś idzie dalej. Wyciągnąłem dłoń.
42 43Dotknąłem ramiona czyjegoś. Ręka, czułem, trzymała gruby kij.
44Sąsiad szukał swym grubym kijem stoku. Posunąłem po nim ręką, kierując w stronę właściwą.
45— Ot, tutaj, widzi pan! Tutaj…
46— Hm… to nic, to niewielka dziura.
47 48Dziwny jakiś kij, pomyślałem. Na końcu ma daszek lejkowaty, zaś pod daszkiem gruby hak. Drugi hak sterczy na końcu.
49 50Obeszliśmy, widać, szczęśliwie szczelinę, bo nikt nie płacze pomarłych swoich.
51Idziemy. Bliżsi rozważają minioną przeszkodę.
52— Ho, ho! — powiada jakiś facecjonista[5]. — Nie takie braliśmy z nieboszczykiem panem Hieronimem, świeć Panie nad jego duszą. Pamiętam, było to jakoś w Zapusty…
53Z dalszych szeregów dolata[6] wołanie:
54 55Ale słowo już mdłe jakieś, spóźnione, nic nie mówi.
56Śpiew słychać: pieśń w ciemności, to niemal jasność.
57Ścieżyny bliższe, ścieżki nowe kędyżeście, kędy?
O ścieżki tajemne, gdzieżeście? Któż był ten mąż, który was wyśledził?
Gdzież te nadzieje się narodziły, kiedy? Nie wiem sam nic, jak i oni. Tylko mi coś poczyna rozwijać w piersiach skrzydła, coś powstaje. Śpiewam wraz z tłumem:
58
Słyszę płacz kobiet tęskny i bezmyślny bek dzieci. Słyszę stąpanie wielu stóp, jakby po wodzie… Czy to nie fala łez przelanych?
59Ty, któryś znalazł bliższe ścieżki, witeziu[7] nasz… niech się stanie Królestwo Twoje… Niech będzie Wola Twoja… władaj… prowadź… rządź na wieki wieków Amen…
Podnoszę się na palcach, wyciągam się wysoko, posyłam wzrok na ciemń… Gdzieś, tam… na przedzie… On… odkrywca pewnie musi kroczyć na czele tłumów, obwołany królem… Czuję gorący oddech sąsiada.
60— Czy sądzisz obywatelu, że tam coś w ogóle zobaczymy? — pyta ktoś szeptem.
61— Oczywiście… naturalnie… — zapewniam, cały zasłuchany jeszcze w pieśń.
62 63— Hm… to jest… przypuszczam… — powtarzam i czuję, że znów mdleje we mnie światło i radość.
64— Przypuszczasz… hm… ano to mało obywatelu… mało… Ale przypuśćmy, że tak jest. Tedy pytam: cóż my tam zobaczymy?
65— Ot, nic nie wiedzą! — mówi ktoś za nami.— Mówiłem ci, nie wiedzą zgoła nic. Bo zresztą…
66— Dajże spokój! Wszak słyszałeś, jak mówił: oczywiście… naturalnie…
67— Światło zazwyczaj coś oświeca… po cóż by istniało! — wołam rezolutnie… — Wszyscy filozofowie…
68 69— A widzisz! — woła tryumfująco ten z tyłu. — Powiedział, że światło zazwyczaj coś oświeca. Poparł swoje twierdzenie świadectwem wieków myśli ludzkiej…
70— Ładne poparcie! — wykrzyknął nagle jakiś desperat. — Zupełnie jak z tym Cyganem, co się świadczył własnymi dziećmi.
71— To wariat. Nie zważajmy — ozwał się jakiś cichy głos przede mną. — Więc tedy twierdzi pan… no, ale gdzież dowód, gdzie jakiś namacalny dowód, że empiria nasza nie traci swych praw tam… uważasz pan… tam, poza szrankami poznawalnego… ha?
72— Dowód… dowód! — rozległo się wokoło. Umilknąłem, kryjąc się w ciemności, podczas gdy wokoło wrzało. Pochód zwichrzył się na chwilę.
73Nagle tuż przy mnie posłyszałem szept:
74 75— Dzięki Bogu. Znalazłeś mnie…
76 77Rozległ się odgłos pocałunku, raczej domyśliłem się tego odgłosu. Czegoś się oboje bali, widać. Pośród tych mąk po ciemku, ludzie mieli czas bronić sobie jeszcze pocałunku, uścisku, związków wedle woli, kaprysu nawet… dziwni ludzie…
78— O pani — szeplenił teraz jakiś głos niedaleko. — Widzi pani tedy, że wszystko to są to tak zwane „legendy o Wielkiej Światłości”, utwory fantazji, przez wieki wytwarzane, budowane, spojone w gmach jednolity, piękne, szlachetne nawet w swej naiwnej, pierwotnej formie, przyznaję… w jakimś tam wieku trzynastym porywające nawet, ale dziś, teraz…
79— Więc czemuż wyszliśmy? — spytała kobieta.
80— Paradne! Nie, pani na serio zachwycająca jest w tej swojej dziecięcej naiwności. Dlaczego wyszliśmy? Po pierwsze… ot tak z wnętrznej[8] ochoty… a po wtóre… po prostu wytrzymać w domu nie było sposobu… Te ciągłe ciemności, ta czerń ciążąca na myśli, całun rozciągnięty na duszy… a pod nogami te nieznane, niepewne, śliskie rzeczy jakieś! Tu przynajmniej…
81— Ta jasność daleka, która choć nic nie oświeca przed nami, jednak…
82— Pani myśli: ten śpiew o jasności, ten wid cudu… prawda?
83 84— Zachwycająca… zawsze zachwycająca… Ta wyobraźnia…
85Więc zapomniałaś już pani? To, co widzieć się daje na ciemni, to jest projekcja stanów subiektywnych, obiektywacja ich, eksterioryzacja, powiedzmy fotografia uzewnętrzniona na przestrzeni… Jednym słowem jeno coś, czego nie ma zgoła realnie, faktycznie, obiektywnie. Dla istot innych, niżej albo wyżej ludzi stojących prawdopodobnie nie istnieją wcale te kształty i blaski, które my zwiemy: światłem. Więc możemy to wszystko jeszcze nazwać chorobą ludzką, epidemią, jaka grasowała na tym, a tym stopniu rozwoju istoty zwanej homo sapiens… Pani mnie rozumie? Ach! Cóż do diabła! Uważaj durniu jakiś!
86 87— Jakiś cymbał trącił mnie w głowę drągiem. Ouu! To gorzej, że na końcu było coś żelaznego, jakiś hak, czy coś… Latarnik przeklęty! Z gasidłem wybiera się na procesję… Bałwan! Pani się śmieje? Cieszy mnie ten doskonały zawsze humor…
88 89 90— Pocieszam się, że jest to tylko stan subiektywny, który właściwie realnie, faktycznie nie istnieje, wszak prawda?
91— Nieporównana! Zachwycająca! Co za dowcip!
92— Powiedz mi pan — nalega sąsiad z prawej — co możemy tam zobaczyć… tam… wiesz pan? Mów pan do ucha.
93 94— To wiem i ja. Ale co panu powiada nauka?
95 96— Inteligencja… zdrowy rozum… przeczucie? Co powiadają?
97— Że możemy ujrzeć tam albo rzecz pomyślną, zgodną z naszymi tęsknotami…
98— Albo zaprzeczenie ich i tragedię ostatnią… tak?
99— Tak jest. Albo nic. Po prostu coś, co z nami nie ma nic wspólnego.
100— Jak to? Nic wspólnego? Więc bezcelowymi byłyby te tęsknoty odwieczne…
101— Przede wszystkim nie są odwieczne, a po wtóre kwestia celu jest jeno zbyt pośpiesznym uogólnieniem faktów zaobserwowanych w życiu osobniczym. Nie da się zaś zastosować do wielkich kwestii bytu.
102— Słuchajcie! Słuchajcie! — rozległo się wołanie. — Dwaj mędrcy się zeszli i rozważają nasze przeznaczenie.
103— Jak to, nie są odwieczne? — dziwił się sąsiad z lewej strony.
104 105— To nie dwaj mędrcy! Nie! To mędrzec i jego uczeń. Wszak słyszycie, że jeden wciąż pyta, a drugi mówi.
106— A który mądrzejszy? — kpił ktoś inny.
107— Obaj osły kwadratowe! — krzyknął ochrypły człowiek.
108— Oszalał! Cicho bądź, cymbale! Pijanico!
109 110— Ten pan ma wiele racji, tylko trochę przesadza. Powinien był powiedzieć: dwaj poszukiwacze prawdy, dwaj miłośnicy jasności, męczennicy dociekań… Na czymże to stanęliśmy? — spytałem sąsiada.
111 112— Ach! O to panu idzie. Więc powiedzmy na kwestii, jak należy postawić tezę istnienia samego problemu Wiekuistej Światłości… prawda?
113— Tak. Bowiem nie spostrzegam rzeczy pewnych i niezmiennych.
114— Widzicie, że to dwa osły. Miałem rację. Nie chcieliście mi wierzyć… Ha?
115 116— Jest tak, jak powiadam. Ja, panie święty, mam zawsze rację… Zawsze. Tylko psiakość, panie święty, gdzieś mi się zagubiła droga do karczmy. Zabłądziłem, panie święty…
117— Więc pan ośmieliłbyś się podać w wątpliwość trwanie Wielkiej Światłości… Więc pan… Ach, Jezus Maria!
118 119 120— Czekaj no pan, zejdziemy na bok. Proszę o miejsce dla chorego. Na bok moi państwo. Przepraszam…
121Znaleźliśmy się na wolnej przestrzeni opodal głównego koryta płynących fal.
122 123— Panie łaskawy! — szepnął — Nie wbiłem sobie niczego do nogi. Chciałem tylko oddalić się od sąsiadów, by z panem swobodnie porozmawiać.
124— Przykro mi, ale nie mam czasu! — zawołałem z trwogą. — Spieszę się bardzo, a i panu radzę nie tracić ani chwili drogocennego czasu. Nic tego nie nagrodzi!
125— E, cała wieczność przed nami! — odparł.
126— Nie znamy dnia ani godziny, mój panie!
127 128— Cóż znaczy to wszystko? Co to znaczy? — krzyczał nade mną.
129 130— Powiedz mi pan zaraz! Te półsłowa napawają mnie wielkim niepokojem… mów pan!
131— Wracajmy — odparłem — Nie traćmy ani chwili życia. Lada moment bowiem może stać się coś okropnego…
132 133— Może stać się wokoło nas tak straszliwie ciemno… tak ciemno, że słów nie ma w ludzkim języku, ani krzyków w ludzkim gardle, ani serce tak mocno ze strachu bić nie potrafi w piersi.
134 135Jeno to miałem na celu, jeno to. Źle jest cierpieć wraz z natrętnym sąsiadem. Wmieszany w tłum szedłem po chwili spokojnie.
136Cicho płynęła pieśń o ścieżynach bliższych. Była jakby skrzydłem anioła, co zasłania przepaść śmierci. Dziękowałem Bogu, że przeze mnie to uczynił.
137
Zatopiony w rozważaniu prawdy i kłamstwa, owego podwójnego oblicza Boga życia doczesnego, szedłem, a ponad mną, niby sztandar, wiła się pieśń owa, pieśń-kłam o ścieżynach bliższych, wolnych od zasadzek, witeziu jakimś niewidzialnym posłanym przez Wiekuistą Światłość ku pomocy idącym.
138Czasem także szły szmery o mordercy, który przebija nożem każdego, kto się doń zbliży. Czasem opowiadał ten i ów o sporze proroków, z których jeden był fałszywy, a drugi prawdziwy. Pono stoczyli ze sobą walkę o władanie światem. Walczyli długo, aż prorok prawdziwy pożarł fałszywego. Radość wielka zapanowała na moment, a sama Światłość wiekuista miała tak się ucieszyć, że, jak mówiono, rozsiała swe blaski po ziemi. Zalała świat jasność, ale tak była przeraźliwa i krótka, że nikt nie skorzystał z błyskawicy… Pono tylko mąż zabić miał czas niewierną przysiędze żonę, no i pijak trafił do karczmy. Tyle wszystkiego dobrego się stało. Szły legendy różne, pełzły cicho, nie rozgłośnie, jak szmer fal rzeki podziemnej, co płynie niedostrzeżona ku morzu wiecznego zapomnienia.
139Jakby mnie od nich, od tych idących pośród ciemni oddzieliło coś nieznanego, zostałem sam w ścisku. Nikt do mnie nie mówił, nie dyskutował ze mną, nie pytał o nic. Anim wiedział, czy jest kto obok, ani oni nie zdawali sobie pewnie z tego sprawy. Zostało tylko jakieś głuche, niepewne uczucie, że otom część z części, atom masy całej, kropla fali.
140 141Jako kropla bezwiednie toczyłem się naprzód niezdolny zboczyć, nie chcąc, nie mogąc chcieć, chyba w fantazji czasem… przez ten sen, który zowią rozumowaniem.
142I naraz uczułem… (a może trwało to już czas jakiś, tylko teraz uświadomiło się…) uczułem, że kroczy ktoś koło mnie z intencją zaczęcia rozmowy, z zamiarem powiedzenia czegoś ważnego.
143Coś nas dzieli, czułem, coś nas dzieli, niepotrzebnie dzieli, albowiem należałoby wyświetlić bardzo ważną rzecz.
144Milczenie nas dzieli, pomyślałem i począłem śpiewać wraz z innymi. Głosy płynęły harmonijną, szeroką falą. Pieśń o nadziei była już teraz samą nadzieją. Akordy spiętrzyły się w ruchome kształty, jak fale morza, a na nich zamigotał żagiel, nie… rycerz płynący na białym płaszczu swoim, witeź opowiadany, a teraz już dopełniony, ożywiony tęsknotą i postawiony na czele tłumów idących po ciemni… Był już, czułem, widziałem go nieledwie, i śnił mi się szum sztandaru, który trzymał w ręku.
145Śpiewaliśmy chwałę jego, pobudkę bohaterowi nuciły serca.
146FilozofI ciągle ten jakiś człek, tuż przy mnie, a daleki, obojętny, a złączony z moimi myślami.
147— Tak, tak! — począł mówić w tej chwili — Złączony jestem z twymi myślami obywatelu, podobnie jak i tamten, ów na przedzie… Hej, hej! Jednegośmy wszyscy rodu, po prawdzie, jednego!
148 149— Sługa waszmości, ba, dziecko rodzone! Przypuszczenie jestem, które było na tyle śmiałe że wzięło na siebie formę widoczną. Mogłem być tym, mogłem być owym, wisiałem ponad ludźmi jako możliwość jeno… Tyś rzekł… no i stałem się. A mogę być jeszcze czymś innym…
150— Dialektyka po ciemku mnie nie bawi.
151— Po ciemku mówisz? O, nie wiesz, co znaczy ciemno… A wszak myślałem, że wiesz. Przecież mówiłeś: „…tak ciemno, że słów nie ma w ludzkim języku, ani krzyku w ludzkich piersiach, ani serce ze strachu tak bić mocno nie potrafi”… …Wszak tak mówiłeś? Otóż posłuchaj… Myślę, że coś się wielkiego stanie?
152 153— Słabe wyginą od ciemności. To jest tajemnica Sądu.
154Filozof, Kondycja ludzka— Czemu?
155— To pytanie stworzyli ludzie. Nie ma go wcale.
156— Nieprawda. Ja nie chcę. Ja zniszczę wszystko, co jest w tobie. Wszak mogę cię unicestwić, gdy zechcę.
157— Mogłeś. Teraz już nie. Patrz…
158 159Uczułem, że jego ręka z gasidłem wyciąga się ku stronie, gdzie błyszczy nadzieja nasza, przeto chwyciłem ją, ściągnąłem ku ziemi i zawołałem głośno:
160161 162Chwała ci jasny na ciemności, chwała bliski zwycięstwa, w przededniu szczęścia witamy cię pokłonem my, umęczeni drogą niezmierną…
Zaparłem się nogami w ziemię, wbiłem plecy w postępujących za mną i przejęty przerażeniem wołałem:
163 164— Na bok! Na bok! Nie tamować ruchu!
165 166 167— Pomrą — jęknąłem — poszaleją zaraz w pierwszej sekundzie! Co czynić? Co czynić?
168— Sięgam! Patrz! Idę! — mówił straszny człowiek.
169Krzyknąłem i zaraz oprzytomniałem pod silnym wrażeniem.
170Co za głupstwo. Co za głupstwo!
171Strach przywiódł mnie do równowagi. Uczułem bezsens własnej halucynacji.
172Wyciągnąłem ręce przed siebie i dotknąłem ludzi żywych. Złudzenie. Głupie złudzenie.
173 174— Oczywiście. Za godzinę dostaniesz pan zadatek. Doskonale, do widzenia.
175Słyszałem znowu rozmowy. Finał jakiegoś interesu pieniężnego. Roześmiałem się. Więc ludzie załatwiają jeszcze interesy finansowe… dziwni ludzie…
176Było mi teraz raźnie, wesoło niemal. Jakaś zmora usunęła się z piersi moich.
177Z ufnością, jak nigdy dotąd, spojrzałem przed siebie, ku owej nadziei kroczącej przed nami w niezgłębione dale.
178Naraz ziemia zatrzęsła mi się pod nogami. Coś białego spadło na głowę. Uczułem, że kolana ugięły się, w piersiach zabrakło tchu. Skamieniało wszystko, nawet ból…
179 180 181Życie ruszyło naprzód… naprzód… świat się zachwiał, ale nie padł jeszcze martwy…
182To tylko „ono” zachwiało się na małą chwilkę…
183Świat wydał jęk, stęknięcie. Przeleciał wielki głaz, z wirchu oberwany, przeleciał blisko, bliziuteńko, musnął człeka i z cichym szelestem, po trawach zesunął się w przepaść. Jękła pierś ocalonego, zawyło pierwsze odetchnienie samo z siebie, gdy rozum jeszcze niczego podjąć nie zdołał.
184Trawy załopotały i tyle. Nie zrozumiały niczego.
185I oni nie spostrzegli nic. Przeminęło, przeminęło szybciej, jak lata, jak zdolny był latać ich strach, ciężkie, niezdarne ptaszysko o nietoperzych skrzydłach.
186Więc nie można ich przygotować na zło.
187 188Także nie trzeba im innego pokazywać szczęścia. Nie poznają twarzy obcej.
189A gdyby nawet to wszystko, co zwie się nadzieją, gdyby nawet Wiekuista Światłość zagasła, szliby dalej ku niej, wpatrzeni w nią, jak patrzą na gwiazdę przed wiekami spaloną; której promienie dawno, dawno wysłane ku ziemi, nie dobiegły dotąd, nie sięgnęły w ten zakątek daleki, gdzie płynie fala głów po ciemni, gdzie brzmi rozlewna pieśń o bliższych ścieżkach, ku uciekającemu mirażowi wiodących.