Spis treści
TropyPułapka
1Trzymał się półprzytomny ze strachu zimnych, rdzawych krat więzienia i szeptał w czarną noc:
2 3— Słucham! — mówiła noc czarna i wył wichr[1].
4— Zbłądziłem w zakamarek, zbłądziłem… Coś zatrzasnęło drzwi… wyjść nie było sposobu… domy się poczęły ruszać… obstąpiły mnie parkany… przygięły się drzewa od góry… a nade wszystko, ktoś zatrzasnął drzwi…
5 6— Ty?… Nie, nie mów tak… Nie przerywaj… Nie może być… Więc mówię… zbłądziłem… A chciałem jeno… czekaj… coś chciałem… Aha… Coś połyskało na bruku…
7— Szkło! Szkło! Rozbita flaszka z wódki… Przeglądał się w niej Syriusz świetny…
8— Skąd wiesz? Nie, to było coś cudnego… I po cóż bym….
9 10— I po cóż bym dlatego miał zbaczać? Zresztą… wszystko jedno… nic zmienić tego nie zdoła, że: zbłądziłem.
11 12Sumienie, Kondycja ludzka, Zwierzęta— Zbłądziłem… błądził… dził….. dził… eeeem… em!… Żeeee… błądził… błą… Żeee…
13Coś jak papuga wrzeszczało gdzieś z góry spod sufitu.
14Więzień zeskoczył z przymurka, na którym wisiał, kurczowo trzymając się kraty.
15Papuga się zbudziła. Sumienie! Cała znów noc męczarni… Co począć… co?
16Wyciągnął pięści w stronę ptaka i wbiwszy oczy w ciemność, rozkazał:
17 18Przez chwilę łopotały skrzydła i rozlegały się gardłowe dźwięki. Potem nastała cisza. Liczył sekundy: jedna, dwie, trzy… dobrze!
19— Posłuchaj! — szepnęła znów ciemność — To było tak…
20— Czekaj! Czekaj! Jest tu pewnie jeszcze druga bestia. Poczekaj. Wlecze się przecież za człowiekiem druga forma sumienia… poczekaj…
21Z wyciągniętymi ramiony[2] obszedł całą celę. Nic.
22A może tam w górze, pod sklepieniem? — pomyślał.
23I jakby w odzew przypuszczeniu rozległ się kędyś spośród rozgałęzień gotyckich żeber cichy, szyderczy śmiech.
24Szukał skrzętnie za czymś[3], co by mu posłużyć mogło.
25 26Znalazł deskę ze sporym, sterczącym gwoździem.
27Oparł ją o mur, wspiął się wzwyż i szukał po sklepieniu.
28Natrafił na gotyckie wypukłe żebra, niby napęczniałe krwawe żyły ciała ludzkiego czy gałęzie drzewa.
29Szedł po konarze żebra i wnet dotknął zwornika.
30Misternie był wyrobiony w kształt małpy.
31Położył dłoń na jej ustach. Śmiały się szyderczo, cicho.
32Zamachnął się i trzasnął pięścią w te usta.
33 34Kopnął deskę. Padła z łoskotem. Zahuczało rozgłośnie, potem kaźnię zaległa cisza głęboka.
35— Teraz mów! — powiedział w ciemń nocy. — Jak się to stało?
36Nic mu nie odpowiedziało. Czekał, czekał… daremnie. Ta cisza wprowadziła go w rozpacz. Zrozumiał, że chcąc nawiązać kontakt z zaświatem… zerwał go.
37Chcąc uprościć drogę, zadeptał ślady w gąszczu życia.
38 39Rad by był usłyszeć cokolwiek, bodaj głos jakiś, bodaj papugi wrzask, bodaj śmiech małpy.
40— Mów! — prosił jak dziecko spłakane, zestraszone[4].
41 42Jak człowiek, który wszystko utracił, począł rozumować trzeźwo, zimno, porządnie. Był zdany na siły własne. Przede wszystkim więc: Jak się to stało?
43 44I już nic więcej nie wiedział, bo jakże może cokolwiek wiedzieć człowiek, który nagle zapadł się w świat inny.
45Byle promyk słońca, byle głos jakiś. Po tej wątłej nici wydostałby się jakoś w świat żywych.
46Strach, PtakTo nie był sen. O, sen jest jaśnią i prawdą wobec tych oto ciemności. Nie grób… grób jest ogrodem wobec tej kaźni!
47Wstał i jął[5] chodzić wokół zamkniętej przestrzeni.
48Naraz stanął. Coś pukało… pukało… cichutko, lekko… ledwo dosłyszalnie. Zaczął szukać. Wodził rękami po ścianach. Suwał je z góry aż do posadzki. Nic. Szukał dalej… idą za owym nieuchwytnym pukaniem.
49 50Natrafił na coś miękkiego, ciepłego.
51Po chwili trzymał w dłoniach małą ptaszynę.
52 53Od uderzeń tych drżał cały, drżały mury więzienia, tętniła ziemia…
54Czuł, że uderzenia te mogą rozwalić ziemię.
55 56Porwał się biec ku oknu, ale musiał go długo szukać. Nareszcie trafił i wsunąwszy rękę poprzez kraty otworzył dłoń.
57 58— A to było tak… — posłyszał nagle z ciemności.
59 60Przywarł do krat łakomie. Ujrzał słońce na czerni, rozświetliła się noc. Zrozumiał, że może w ciemku żyć radość.
61Leżał na twardej słomie, głos od okna przywołał go i szeptać począł:
62 63 64— Szedłeś prosto… prościuteńko, jak każe prawo… a nad głową twą była pieśń…
65— Tyle wiem sam. Była pieśń radosna.
66— Tak. Szedłeś tedy… gdy wtem nagle..
67— Już wiem! Szkło! Rozbita flaszka!
68 69 70— Więc mówię ci… Szedłeś… wtem… nagle z bocznej, brudnej uliczki ktoś krzyknął: „Ratunku!”.
71— I co? I co dalej? — pytał rozciekawiony. Nagle pod sklepieniem załopotały skrzydła.
72Więzień skurczył się ze strachu. Czekał… wysilił swą wolę, skupiał do rozkazu, ale czuł, że mu jej braknie, że nie uśmierzy sumienia.
73— Wiesz, jak to się stało — powiedziała znów ciemność.
74No wiem… Ktoś z bocznej uliczki zawołał…
75 76 77— Tak było… Słuchaj! Szedłeś ulicą… szedłeś… ponad twoją głową był sztandar Jutra z koroną cierniową na czerwieni niepokalanej… wtem nagle…
78 79— Nie! Wcale nie!… Nagle zapłakało dziecko… dziecko… mała dziecina przestraszona tym, że śmieci porwane wiatrem tańczą dziwacznie w kółko.
80 81— Któż ci mówi, że dlatego…? Tak… było… to dosyć… tak lub podobnie… Dlaczego to ON jeden chyba wie sam tylko… albo i ON nie wie… Może tego pytania całkiem nie ma… Któż zgadnie… Wiele „kwestii” pojawiało się na świecie, pojawia się i pojawiać będzie… choć wcale nie istnieją.
82…To prawda. Na pytanie: „Dlaczego?”… odpowiedzieć się całkiem nie da… i koniec… podobnie jak na skrzyp drzwi źle nasmarowanych albo dźwięk dzwonka… pomyślał.
83Poweselał. Rzeźwy był, silnym się czuł, wszystko w nim wołało o czyn.
84Z wyciągnionymi[6] przed się rękami chodził po kaźni od muru do muru.
85Ratować, myślał, ratować trzeba…. ratować koniecznie, jeśli już nie mnie, to to, co niosę… …Serca mego męstwo, woli rozmach spętany rozkuć muszę… Tak człekowi nie wolno ginąć… nie wolno… Złe patrzy… a gdy pozna, że silne… Ratować trzeba siebie…. ratować… ratować!
86Potrącił deskę, z której sięgał ku sklepieniu i po chwili dłubał wyjętym z niej gwoździem koło osady kraty. Ale to było czyste dzieciństwo… Ileż lat… ile lat, a co jeść tymczasem?
87Jedynie u drzwi coś by się może zrobić dało… zaraz… ten sztyft… potem… tamten… ano może się uda…
88Zajęła go praca, klęczał u drzwi odwrócony od okna, którego prostokąt nieznacznie odciął się od czarnego wnętrza kaźni. Wytężywszy wzrok, dostrzec też można było obok okna wypukłe żebro sklepienia i jakieś połyskujące oczy wysoko ponad drzwiami, jakby ptak drapieżny siedział przyczajony na gzymsie.
89Pracował żarliwie, chociaż bez widocznego skutku, wybić usiłował nity wiążące zamek, dostać się do jego wnętrza.
90Przestał rozmyślać, był niemal wesoły, miał coś w rodzaju nadziei… To był przynajmniej realny, prawdziwy zamek, zrobiony przez prawdziwych ludzi… już bez pytania oczywista jawa… Dotykał palcami tej rzeczywistości… syn ziemi pieścił żelazo wykopane z tej ziemi, obrobione rękami czy maszynami ludzkimi…
91— Chodź no! Chodź! — szemrało od okna, mimo że nikogo nie było widać.
92Zbliżywszy się, choć ciemności zalegały wszystko, miał wrażenie, że okno więzienne znajduje się wysoko, bardzo wysoko ponad ziemią i że wychyliwszy się, można by patrzyć wprost z góry na czuby drzew i dachy domów.
93— Wychyl się… wychyl się… — usłyszał.
94Nagle coś mu się ciężkiego położyło na ramionach, jak gdyby ktoś go przytrzymywał z tyłu i nad samym uchem coś szepnęło:
95 96Wolność, ŚmierćChwycił się krat i trzymając się ich silnie, pił powietrze całą piersią. Teraz, gdy było bodaj trochę rozwidnione, stało mu się z dławiącej trucizny nektarem.
97Pił powietrze, nie słuchając wcale, co szemrze koło niego. Był nawykły do głosów, dobywających się z każdego stworzenia… czytał ruch chmur i gwiazd hieroglify…
98 99 100— Kędyż[7]? Kędy? — pytał.
101— Przez Wrota Strachu! — odpowiedział głos, jakby z wielkiej dali.
102 103 104Pytał jak dziecko, co się boi dać wyrwać ząb zepsuty.
105Znowu nie rozumiał nic a nic… Ten głos, ten głos, który go ratował tyle, tyle razy… teraz, w chwili nieszczęścia, w zawikłania momencie, strasznej goryczy, czaszę śmierci do ust mu przykłada?
106Wrota Strachu… Nie, kiedyś, wśród światłości i ciszy, gdy zbieleją już włosy… ale teraz… dziś…
107Umiał czytać ruch chmur, gwiazd hieroglify… i cóż z tego… nie umiał przeczytać swego życia…
108— Chodź! — mówiła ciemność z coraz większej dali. — Chodź w przemienione istnienie, w wolność, ty spracowany za młodu… chodź po szafirze radosnych tropów szukać życia innego co dnia…
109— I czemuż — pytał — ty oddalająca się, tająca się w czerni wabisz mnie na okropną, przeraźną[8] ścieżkę? Mówiłaś mi zawsze o zwycięstwie, o nieśmiertelności…
110Z dali, ale wyraźnie, jak głos dzwonu, posłyszał:
111— Jak to?… nie wiesz?… Nieśmiertelność jest córką skonu.
112— Wiem, wiem — odparł, trzymając się krat — Wiem, ale… wszakże kraty…
113— Chodź! Jeszcze chwila, a drzwi się mogą zamknąć z trzaskiem… na zawsze…
114Na poły zdecydowany zszedł jednak z przymurka i nagle rzucił się na posłanie ze słomy.
115— A niech się tam zatrzaskują drzwi — pomyślał lekceważąco — byleby wróciło to, co jest prawdziwą, codzienną prawdą… to życie bez maski, czy też nawet w masce, ale w znanej, dobrze znanej masce jawy… ach… byle wróciło…!
116Ale nim dokończył tej myśli, już zawołał:
117— Nie! Nie! Nie chcę przemazać[9] pragnień…. nie! Raczej śmierć!
118— Chodź! — doleciało go z dali wielkiej. Zerwał się.
119— Dobrze! — wrzasnął z rozpaczą na całe gardło, aż jękły[10] echa potężne. — Dobrze! Idę!
120Wyskoczył na okno i przechylił się na zewnątrz.
121Zdziwiło go, że przemknął kratę jak duch. Zdziwiło go też, że nie zaskrzeczała papuga.
122— Ach! Więc ja nie zbłądziłem! — pomyślał — to była moja droga… kawałek tylko biegła pośród ciemności…
123I ogarnięty nagle ogromną radością, wolny już wnętrznie[11], rzucił się w półmrok gęsty.
124Ledwo stracił spod nóg ziemię, uczuł, że się kłębi pod nim powietrze, że go niesie, że u rąk ma długie, kładące się na fali wiatru skrzydła giętkie, ruchliwe, czułe na każde drgnienie, a stalowe, zdolne nieść wysoko… w samo choćby niebo.
125Spłynął. I nagle ujrzał przed sobą w niepojętej oddali coś błyszczącego, niby mała gwiazda.
126Podobne to było błyszczącemu ziarnu pszenicy.
127Otaczała je jakby mgła jasna, jakby płomień liliowy, to znów szafirowy…
128Od gwiazdy tej jaśniała szybko ciemna przestrzeń. Pędził w topiel światła, ciągniony, bezwolny, choć jednocześnie własną mocą, pospiesznie, nagląc się sam, jak do wybawienia.
129
Pod sklepieniem kaźni więziennej rozległ się łopot skrzydeł.
130Wielkie, ciężkie ptaszysko sfrunęło na dół, siadło na przymurku okna i wsadziwszy głowę w kwaterę kraty patrzyło w rosnącą jasność, mrugając oczami.
131A ponad ptakiem chwiała się w powietrzu na długiej, wężej[12] szyi maska rozgrymaszonej małpy.
132