Spis treści
TropyŚwit
1Ciemno. Wysoko, na gankach, nad przepaścią podwórza miejskiego zawieszonych jedne nad drugimi, za dnia snują się codzienności, dudniąc obcasami, szmer spódnic dolata stamtąd… Teraz cicho. Deski tylko tu i ówdzie rozsunięte, tak iż z dołu widzisz przez szpary niebo, a w dzień, idąc gankiem, patrzysz ze strachem wprost w kałużę, nisko pod tobą na ziemi.
2Ciemno. Nie głosi życia ruch ni szmer ciągły, który jest za dnia bytu znamieniem… ciemno, czerń zaś ta, zda się, leży wprost na piersiach twoich, jak ziemia na rzuconym w dół i zasypanym psie bezpańskim.
3Ciemno. Nie wybiła godzina wstawania nowych radości, a czarność leczy rany wczorajsze… chowa pomarłe stworzenia… dobra jest bowiem dla tych, co już wyrośli spod opieki słońca… dojrzeli do WIELKIEJ PODRÓŻY.
4Ciemno. Ale choć oczom, co mają po ziemi szukać swych pożytków… uciech… i miłości, światła za mało, patrzmy, czy na bezjawej pustaci nie zalśni tu kędyś ślad PRZEWODNIKA.
5
Nad miastem wysoko Bóg-Orzeł przed świtem, Bóg-Orzeł mocny, dalekowidz nad dalekowidze wisi na rozpostartych skrzydłach i patrzy.
6Nim świat się z nicości wychyli, idzie z dołu niby oddech śpiącego, gorąca fala, mdła, niemiła.
7Linie zaczną nabierać znaczenia, staną się znakami, z plamy wstanie kształt, rzecz żywa, stwora śpiąca albo rzecz, co kryje w sobie żywe.
8On, patrzący z góry, wie dobrze, że to wszystko jeno symbol. Kontur światłem określony, plam parę. Tajemnica na przykład słońca przez to, że na nią patrzymy co dnia, nie staje się dzięki temu jasną… my jeno, my patrzący kujemy słowa i stajemy się dewotkami, co skutkiem częstego sypiania po kościołach mniemają, iż mogą z familiarnym uśmiechem patrzyć, jak się w rękach kapłana dokonywuje przemiana prochu ziemi w BOGA żywego…
9On też patrzy, chcenie swe twórcze odsunąwszy ręką od działania, jak się odsuwa natrętne dziecko. Patrzy na zjawę błędną, co dziwną, zygzakowatą drogę zakreśliwszy, od wczoraj spadła ot tu… po wiekach czy sekundach, nie wiadomo… pod bramę kamienicy dotąd zamknioną[1] i drżąc ze zimna, przytulona u proga czeka… czeka smutnie, by wpaść co żywo… co żywo… i nie płacąc ODŹWIERNEMU-LOSOWI, który otworzy skrzypliwe wrota, co prędzej wbiec na schody… po dwa… po… trzy… skacząc do siebie do łóżka… do codzienności, watowanej cichością półmroczną, do spokoju, odrętwienia.
10On się nie złudzi niczym, choć wnet się „życie” wynurzy, to jest to, co ja, ty, on, my, wy, oni… zwiemy znanym i bliskim… my, kiepscy astronomowie, co nie świadomi pokrewieństwa gwiazd, tworzymy konstelację pozorów, fakty, majaki, nicość na nicości, głuszę w milczeniu, ciemń na czerni… słowa.
11
Coś leci pustymi ulicami. Coś tętni donośnie, pogłos wzrasta… przybliża się.
12 13Nie jest to pewnie wóz-śmietnik, bo dzwoni inaczej, sunie powoli… wiedząc, że co krok zatrzymać mu się trzeba, by nowe brzemię nabrać na się.
14Nie pora mu zresztą jeszcze. Jeszcze ciemno i wóz śpi cicho, czyściuteńko wymieciony z wczorajszych obrzydliwości…
15Coraz to głośniejszy tętent. To podkowy. Koń leci po nierównym bruku… rzuca się naprzód jak ryba we wodzie… pędzi wśród nocy.
16Mignął w kopcącym świetle latarni dalekiej cień i poszła od zaułka do zaułka pogłoska:
17Na rozpędzonym koniu, jeździec… do ciała przywiązany duch… duch jeszcze przed chwilą promienny, teraz poczerniały jak ośniedziałe złoto.
18Lecą. W omdlałym ręku ducha nad ranem zwolniały wodze, czy chciał może doświadczyć siły swej… i uległ? Nie wiadomo. Koń niesie jeźdźca. Ratunku nie ma… Noc… ciemno… pusto… ni żywego człeka…
19Pędzą… tam… ku… rzece… czy dokądś…
20Może w ostatnią przed świtem kałużę użycia, świadomi, iż powstydzić się przyjdzie słońca…
21Nie. Pędzą w dół, ku rzece… Niechby się wreszcie bestia i zatopiła… rzeka się dziwnie szybko sama oczyszcza…. ale duch… duch… kto odwiąże ducha?
22Łomocą po bruku podkowy, odbłysk skier krzesanych dolata… zniszczała cała cisza przedświtowa. Błędny tułacz pod progiem, który śnił o domu, nie mając czym doń wejścia opłacić, zbudził się i uczuł, że zimno, że bardzo zimno… Huczy po ulicach przeraźnie[2], a echa echom podają gryzące, pilne pytanie:
23Ale duch… duch… kto odwiąże ducha?
24
Zza węgła domu, ze szpary pomiędzy murem a parkanem ogrodu wypełzło coś. Leciuteńkie, szarawe tony przylgnęły już do ścian, choć na niebie zmian nie widać wyraźnych ku jasności. Zda mi się, widać łeb. Wieczysty, pretensjonalny żal, jaszczur zielony powraca z łowów nocnych.
25Rusza się, miele żuchwami jaskry, stokrocie… Jada wszystko, mówią… wszystko, co się zjeść daje, tylko baczy, by nikt nie widział… przecież on „żal”.
26Widzę go. Napęczniały, opity wodą, lśniący stoi w niepewnej, rodzącej się poświacie, u okienka piwnicznego i czeka na coś.
27Jeszcze noc… jeszcze się liczy noc, jeszcze nikt nie widzi, że oto nażarł się znowu, że syty i dlatego to nie ginie… żyje ciągle, ciągle…
28Syty? Wstyd… wstyd… Spaliłby się ze wstydu, okryłby się płomieniem przed oczyma człowieka, który by dostrzegł, że jada po nocy… do… sytości… Skandal!
29Podniósł łeb… miele gębą, a z paszczy zwisają mu pęki ziela rozmaitego, nasiąknione[3] wodą.
30Wszyscy wiedzą, iż on… on… to tak zwana: „potrzeba duszy”… No, tego by jeszcze brakło.
31Łypie oczami i spoziera w górę… Patrzy w górę. No, Boga nie wstyd mu chyba… któż się tam Boga wstydzi… to się nie liczy… to się nie liczy…
32Spojrzał raz… drugi… i postąpił krok jeden, drugi i wsunął się do piwnicy.
33Ale Bóg-Orzeł nie patrzył na niego.
34Rozmawiał właśnie z wiatrem, który zerwawszy płachtę jakąś ze szczytu wieży ratuszowej, rzucił ją na plecy czekającemu pod progiem, zmarzłemu na poły.
35
Już świta, świta. Czuję, że kędyś hymny płyną, trąby grają. Modlitwa poważna, zamyślona. Jakie to JUTRO, to wstające… nie wiadomo wcale… może to wielkie…
36Wznoszę się na fali modłów, jak dym pod obłoki.
37Tu cicho jeszcze i pusto, nic nie gra… przywidziało się.
38Jasność tylko rozlewa się z wolna, prostuje, kładzie na ziemi i patrzy z niska, skośnie po samej powierzchni ziemi.
39W dole, słychać skrzyp. Otwarto drzwi starej wieży. Idzie stary dzwonnik ogłaszać dzień nowy.
40Ptaka zaśnionego[4] na ramieniu nie zbudził. Jak spał w fotelu, wstał i idzie. Idą razem głosić dzień nowy, ach… jaki dzień… jaki… czyli nie ów… ów, o którym się potem śpiewa dzieciom w kołyskach leżącym… dzień-baśń szczęścia…
41 42Zwieszony kielich dzwonu jest jak kwiat o stulonych płatkach korony, w ten szary przebrzask.
43Śpi. Szemrze wiatr, słabo coś na rąbku spiżowym wygrywając. Szarpnięcia trzeba. Drżąca ręka starca spoczęła na ramie okiennej, dzwonnicy, siwa głowa zwrócona ku wschodowi. Stoi.
44Serce uprzedziło dzień, przymusiło stare nogi, ręce… Serce bywa czasem dokuczliwe.
45Szarość się srebrna rozpłynęła wokół, a z tej topieli wynurzać się powoli zaczęły zębate szczyty, ostre igle, długie grzbiety nasiekane i spuściste garby dachów.
46Jako prawda uznane i dlatego natrętne, co dnia się narzucające panowanie złudy pocznie się niebawem.
47Chociaż kto wie… nie powiedziano wyraźnie, po czym to poznamy ów świt inny, upragniony.
48Ostatnie momenty skupienia w ciszy i bezkształcie, kiedy dusza nie rwie się jeszcze w stu sprzecznych kierunkach.
49Słyszę pacierz poranny obłoków poważnie sunących, ledwo zarysowanych na niebie.
50Dzwonnik czeka z ptakiem zaśnionym na ramieniu.
51
Bóg-Orzeł posłyszał oddech przyspieszony, gorączkowy. Tam w dole pracował człowiek, śpieszył się…
52Z wysiłkiem, z napięciem całej woli pracował ów człowiek łopatą. Wbijał ją w twardy, kamienisty grunt i wyrzucał w powietrze czarne, rozlatujące się gruzły.
53Padały z ciężkim łoskotem, podobnym do westchnienia.
54Praca, SłowoTak, tak, pomyślał, śpieszy się… a wiedząc, iż mu ulży i sił doda, pytając (bo człekowi pomaga rozmowa o wielkim celu), zagadnął:
55 56Gruzły przestały padać, łopata szczękła[5] o bruk, a z dołu doszły wyrazy wyrzucone ze zdyszanych piersi:
57— Idzie… idzie… bo ja wiem zresztą… Może… gdyby noce dłuższe… gdyby długo, długo pożyć…
58— Albo mieć komu zostawić łopatę…
59— Hm… to trudno… trudno… Wolałbym dożyć…
60— Nie bój się! Nie bój! Dożyjesz… myślę, że dożyjesz…
61— Tak myślisz… ano to i dobrze…
62Znowu rozległo się pośpieszne kopanie. Człowiek pracował, by nagrodzić czas paru sekund na rozmowie zmarnowany… Tętniło o kamienie żelazo, padały z ciężkim postękiem wielkie gruzły ziemi… a nad pracującym coraz to się robiło jaśniej i jaśniej.
63— Co on robi? — spytałem wszystkowidza[6] zawieszonego wysoko.
64I usłyszałem werset znany, ach znany… ale zapomniany werset z pieśni O krzyżowaniu Tęsknoty.
65„I dam im moc wytrwania, iż ze świata ducha uczynią przekop w życie codzienne, a wody niebiańskie spłyną i omyją, i użyźnią je… i pięknym się stanie”.
Zawieszony na skrzydłach wysoko Bóg-Orzeł patrzył na wznoszący się, to znów chylący grzbiet pracującego z wysiłkiem i przytakiwał głową jego ruchom.
66On, zdało mi się, on jeden, jedyny na całym świecie przytakiwał mu… Chociaż może… Może gdzieś w ciemności skryty… zadyszany, z sercem głośno tętniącym któż wie jakimi przestrzeniami i czasami odległy mozolnie pracuje jeszcze ktoś inny, śpiesząc się, nim wzejdzie słońce i przywiedzie przechodniów… brat po duchu i tęsknocie nieznany… od wieków i na zawsze niepoznawalny… daleki, a bliski jak druga gwiazda jednej konstelacji…
67Grzbiet ruszał się, wybłyskiwał z ciemni i tonął w niej znowu, ostrze łopaty migało w powietrzu rozjaśnionym już teraz bardziej.
68I tak pracowali obaj, ten na ziemi i ten w górze, a posłaniec jutra, anioł skrzydlaty stał opodal i czekał.
69Wiedziałem… gdy odejdzie pracownik Boga, anioł usiędzie[7] na wale świeżej ziemi i nakryje przekop skrzydłami.
70Wiedziałem… czuwa tak co dnia… co dnia… rękami odsuwając różnych ludzi… różne zamiary… strzeże roboty świętej przed pysznym bezrozumem jawy.
71
Posłyszałem westchnienie. Ledwo zadrgały odeń szyby, ledwo się ujawniło, ale któż wie, jak silne było w miejscu swego poczęcia, jak wielkiego bólu było znakiem…
72Zbudził się ten tęskniący, który czeka odpowiedzi ziemi i waży w ręku każdą zjawę.
73Zbudził się. Ciemno było wokół, nic nie widział, czuł jeno, że leży na wonnej, cieniuchnej pościeli, a w powietrzu nad nim wisi nieruchoma fala zapachu.
74Paliłem wczoraj, myślał, kadzidło, leżałem krzyżem przed obliczem wyśnionej pierwszej litery imienia nowego Boga… ot tam leżałem z jękiem wielkim:
75Zjaw się! Zjaw!… błagałem… i wszystko nadaremnie.
76Tak było: …w cudnej, kamieniami zbieranymi po całej ziemi, siedmiobarwnymi, najdroższymi klejnotami sadzonej kadzielnicy ze złota palił się on sam w męce nieopisanej miast[8] kadzidła, ku czci Boga.
77Zjaw się! Zjaw!… błagała jego dusza.
78Jawiły się twarze przerozmaite, ale wołał do każdej zjawionej[9]:
79 80Zdawało się, jakby tęsknota jego bezskrzydłą była i odziewała się jeno w szaty szarej barwy, podjęte z pyłu dróg publicznych ziemi.
81— Nie ty! Nie ty!… — wołał. — Zdejmijcie maski, o bogowie, albowiem znam was wszystkich i bibliotekę posiadam świętych ksiąg ogromną.
82Przestali mu się tedy zjawiać.
83Owinęły się chmury jak u szczytu jedli o jego duszę i dumał skryty, odpędziwszy kształt wszelaki.
84Dumał w ciszy o promieniu siły bezformej[10], bezdźwiękiej[11], o przelewaniu się jej w próżnię od wieków… w próżń[12] straszną, gdzie wyzbywszy się wszystkiego prócz bycia, tkwiła zawieszona, bezojczyźniana… serce ludzkie… on sam.
85Marzyło mu się dalej pochłanianie owej siły, ekstaza sytości wiecznością… niewysławialne obcowanie z Niewysłowionym.
86 87— To nic — myślał — wszak odpędziłem kształty, uczyniłem się naczyniem próżnym, w które spływa napój widzenia.
88Ciemno… to dobrze… to jest światłu żywemu uczyniona droga, by przyszło, przez mrok się ścieląc…
89Objąć ją, tę ciemność silnie w ramiona, by nie pierzchła, by nie odeszła, jak odchodzi wszystko…
90Zerwał się, ukląkł, wyciągnął przed się ręce chciwe…
91Nagle tuż obok usłyszał lekkie westchnienie, jakby kogoś budzącego się.
92Zdrętwiał nagle, nie śmiejąc głowy zwrócić ku stronie, skąd głos doleciał.
93Myśl jego szeptała bezgłośnie, błagalnie:
94 95Ale cisza znów zaległa głęboka, więc oprzytomniawszy nieco, począł szukać wokoło siebie, a jednocześnie, z wolna zaczęło wracać wspomnienie dnia ubiegłego… z cieniów świadomości, niby konary z mgieł pod wiatru wiewem, mgliste zrazu, potem coraz to jaskrawsze, wyłaniały się kształty.
96Za każdym takim uświadomieniem, jęcząc boleśnie, jakby go biczowano u słupa, szeptał:
97— Ona… tak… ona… ona… włosy jej, ramiona… tak… oczy… to… ona… tylko… ona…
98Kilka łez gorących spadło z wysoka na twarz zaśnionej, więc ocknęła się i wyciągając w ciemną dal ręce, spytała pośpiesznym, cichym szeptem:
99— Co ci to ukochany? Co ci to?…
100
Dzwon! Dzwon! Dzwon! Bije dzwon!
101Strzał armatni wstrząsnął szarą, ciężką oponą co niebo słoniła[13].
102 103 104Siecią srebrnych pęknięć pokryły się niebiosy, a tam, gdzie, zda się, padł pocisk tonu, na wschodnim skłonie firmamentu, złota rozlała się krew.
105 106Bije dzwon. Kręgi się podnoszą wirujące szybko. Wichr je podtrzymuje w locie. Płoszą rozpędem czarniawe zbite, kry-chmury.
107Uciekają, tłoczą się, jak z owczarni wypędzane przez psa czarne barany. Zbijają się we wał[14] na zachodzie, potem toną w jakimś przepastnym, dalekim morzu.
108Wtem nagle człek pod progiem czekający, okryty od zimna sztandarem z wieży… podniósł na światło coś błyszczącego, a Bóg-Orzeł spojrzał z góry. Pochylił się na potężnych, nieruchomych skrzydłach i spytał:
109 110Człek drgnął. Trwożnie obejrzał się wokoło i schował w zanadrze rzecz trzymaną w ręku.
111— Nie bój się! To ja — krzyknął mu spod gwiazd wszystkowiedzący.
112Obłędnik spojrzał w górę i kiwnął Orłowi na dzień dobry głową. Znali się… dobrze się znali…
113Wyjął, co skrywał i podnosząc rzecz błyszczącą, zawołał:
114— To… z samego… dna… z sa-me-go dna…
115 116— Nienazwany żadnym imieniem… przeto nie będą wierzyć, ale skarb. Ja wiem.
117 118Ruszył ramionami i uśmiechnął się wzgardliwie…
119— NAZYWAJĄCY jeszcze śpi… ty sam wiesz… SĘDZIA WARTOŚCI NOWYCH jeszcze się nie narodził… nazywać nie można, bo w szkło się zmieni każda perła z samego dna dobyta…
120Patrzył na rzecz trzymaną w ręku i kiwał smutnie głową. Potem westchnąwszy, rzekł:
121— Ot i koniec, rzekłem szkło… i stało się szkło… Nie pora spoczywać…
122Ruszył spod proga, w dalszą tułaczkę, a Bóg-Orzeł nie namawiał go, by spoczął… Daremne… jakby daremnym było prosić czas, by stanął, choćby to miało przyczynić życia komuś, kogo się bardzo, bardzo kocha…
123Szedł prosto przed siebie, drogi nie pytając, a z pleców zwisał mu sztandar wypełzły, płaszcz darowany przez wiatr.
124
LOS-ODŹWIERNY sapnął głośno i kopnąwszy kołdrę, spuścił na ziemię długie, kosmate swe nogi.
125Przeciągał się, stojąc nad pustą miednicą.
126Zadumał się… Jakiż to u licha dzisiaj dzień… …ha?… Spojrzał w okno, posłuchał przez chwilę… nic.
127I po rozwadze, zważywszy, że dzień to bardzo sobie zwyczajny, a do onego JUTRA pewnie jeszcze dość daleko i czasu dość… uznał, że myć się nie warto.
128W otwartej bramie stał dobrą chwilę.
129Pusto było. Nie czekał nikt… ale to nikt dosłownie, jeśli mowa o ludziach. Kot jeno wraz z odźwiernym wyszedł z podwórza znużony nocnymi łowy[15], a nienapasiony nimi, i wyprężywszy grzbiet, machał ogonem z rezygnacją.
130ODŹWIERNY-LOS pomyślał: Nie czekał nikt… znowu dziś nie czekał nikt… hmmm… to dziwne… nie ma tego, kto by plon nocy dniowi przynosił… Przepaść… istna przepaść… bez mostu… bez najwątlejszej kładeczki… Zresztą… diabli mi tam do tego… Nie moja w tym głowa! Niech ich tam siarczyste pioruny…
131Klął, ale nie był pewny. Przeciwnie, gdzieś w głębi świadomości czuł, że oto mogło się stać, iż wielu, wielu odeszło, znudziwszy się staniem… dzwonieniem nawet… dzwonieniem… Odeszli, zrzekłszy się schrony[16], przyjaciół miłości… bóstw mających tu swą świątynię… bóstw, o które spytać zawsze warto, bo nie wiadomo, które zostanie ukoronowane na Pana nad Pany, skoro nadejdzie on dzień…. on wielki… oczekiwany…
132Przez chwilę stał zapatrzony w niebo, jakby śledził drogę dusz, co ostatniej nocy odeszły do OJCZYZNY…. potem powiódł po ziemi oczyma, jakby stóp śladów szukając w złe i dobre drogi idących po ciemku, za niewyraźnym głosem… dumał też o tym, co mu i czy mu cośkolwiek INNEGO robić wypadnie dzisiaj.
133Stał nierad wracać do zwyczajnej pracy, stęskniony za odmiennym bodaj ruchem rąk…
134 135— Psiakrew, sto tysięcy diabłów!! — i splunął z pasją.
136Złości było dość powodów… wreszcie i do siebie się zwracał, do ogarniającej go ociężałości, i… do… owych, do owych, co… pono[17] myśleć mieli o jakimś ponagleniu, o jakimś sposobie, by nareszcie się stało coś… coś… co przepowiedziane…
137— Zatracona ich mać! — mruczał, idąc w głąb podwórza, ku swej izdebce, gdzie głośno chrapiąc, spała wśród pierzyn żona jego, tuląc do siebie dzieci… jedno… drugie… trzecie… czwarte…
138Stał chwilę z rękami w kieszeniach spodni i patrzył na śpiących, potem splunąwszy niechętnie, wziął z kąta miotłę przytartą już porządnie i wyszedł.
139Idąc, mamrotał końcami warg pacierz codzienny. Czasem przymieszała się do słów nabożnych, jakowaś lżejsza klątwa, czasem je rozdzieliło splunięcie…
140Zamiatał sień, podnosząc tumany kurzu.
*
141Zadudniły ganki, skrzypnęły drzwi, ukazały się wnętrza straszne, nieposłane łoża rozpusty, stoły ciekące winem, twarze się wychyliły pijane, żółte, blade, o podkrążonych oczach… a wszystko to spozierało tam, skąd szedł dzień… a wszystko pytało niemo dnia, co szedł:
142— Coś ty zacz?… kiedyż nadejdzie ów… wielki?
143Zajęczały deski pod stopami, biedne deski ganków spiętrzonych jedne nad drugimi… Kobieta z wielkim koszem na ramieniu pobiegła do miasta po sprawunki…
144Bóg-Orzeł z wysoka rzucił pióro z swych skrzydeł do zabawy dziecku, co zadumane na kupie przygotowanego do wywózki śmiecia patrzyło na swe ręce bezczynne.
145Podniosłem ku niemu oczyma. Wisiał na błękicie nieruchomy, maleńki, teraz niedostrzegalny tym, którzy zajęci są zawsze rzeczami położonymi nisko.
146Wpatrzyłem się we wszystkowidza, przed którego okiem, mówią, nic złego ni dobrego utaić się nie może… i zdawało mi się, że bystrooki, zwany latarnią morską świata, patrzył za czymś z wytężeniem, a dojrzeć nie mógł.
147Wisiał na zawrotnej wyży i zwarty w sobie, skupiony, cichy wypatrywał na wielkiej, niezmierzonej rozchwiei zjawisk, tropów onego marzonego, idącego z bezmiarów przestrzeni, wielkiego świtu ziemi.