1Ludzie,
czasami tu można cichutko zemrzeć, wyschnąć
w tym głodnym bastionie obronno-nacierającym, w tej
kraince
5poezji. W tym kunszcie tak ascetycznym
gdzie można do woli
używać słów: jak cegieł, jak karabinu maszynowego,
jak ogni — sztucznych i prawdziwych, jak siebie, jak życia
które
10ani wygrane ani przegrane
płynie —
A tu robótki: sklejanie całości
na ślinę, na intelekt, na kulturę, wbrew
kulturze (w ramach kultury); och, to popiskiwanie
15mocarne, erudycyjne, prywatne — ja sama
jestem jego zdradzieckim sumieniem bez wiary,
najchętniej
używam słowa wszystko
jakbym chciała to, co ono zawiera
20wystrzelić, wypluć — już! teraz!
I marzę o gigantycznym widowisku
jakiejś filmowej operze z baletem, z muzyką przez
armatofony;
świat światła sława miliardy widzów
25i doskonała wspólnota i rozumna, dokładna osobność
a nie tak jak tutaj:
relikwia
rzemiosło cienkiego nerwu
i cienkiego pędzelka
30które już ledwo zipie pod ciężarem
własnej formy, świata, który przetrawia, głosu
który się wypowiada w tych
słupkach
schodkach
35wersach.
I myślę: dobrze, na razie
jestem tutaj. I to na razie
prawdziwe czy nie
pociesza mnie najbardziej.