1Ksandzie, Podargu, Ajtonie i Lamposie żelazny
gdzie się podziało wasze ostre, końskie włosie
wasze gęste grzywy zasłaniające mi głębokie doły
kopane na grobowce Heliosa okrutnego wieczorem
5muskularne, dźwigające mój odwłok władczy
Pociągowa wasza misja skończyła się dosyć szybko
Podkradł mi was inny bóg zachodu z brązową twarzą
Nie barwi się tak mocno przy zmierzchu czerwienią
Me słoneczne potomstwo uciekało promieniami
10przed mym gniewem olbrzymim i wrzaskiem furii
Jednakże wszystkie z dala gdzieś krążyły na orbicie
Mieszkałem jako prawie trup słoneczny trochę w Italii
Mój pierwszy syn, Faeton, nie mógł patrzeć na mnie
nawet w słonecznych okularach, wybuchał płaczem
15Miażdżyłem jego pneumatyczno-aerodynamiczne kości
żelazkodeskami płonącymi, krzesłami wirującymi
Jego delikatna matka, pogruchotana odwożona karetkami
karetami króla słońca, jechała na sygnale mego odrzucania
Nienawidziłem widnokręgu przypisanego mi przez los
20Wypalałem ich delikatne powierzchnie i wilgotne kąty
zakamarki schowane przede mną, jakoś trochę urodzajne
Faeton popełnia samobójstwo w trakcie zaćmienia słońca
tak był przyzwyczajony do mojego oblicza spalającego
Widząc już tylko pustynię w owej krainie pogrzebanej
25szczątki plączące mi się między zębami i odchodami
na drodze gwiaździstej poznałem kobietę-kometę uciekającą
podążyłem za nią w inną galaktykę i tam poślubiłem ją
koronując się jednocześnie na największego patriarchę
Me kolejne mitologiczne potomstwo to drobne księżyce
30za małe, by je rozbić o siebie z hukiem, ich jęki posłyszeć
Meteoryty wysyłane i przedmioty zderzane z ciałem
przy wieszaku na płaszcze przygodne, bujający się abażur
Abażur złoty był mi konkurencją w oświetleniu wnętrza
Abażur żółty, zgnieciony, bujający się wśród przerażenia siłą
35Bicie po ich lekko uniesionych głowach w stronę słońca
Nikt nie jest dostatecznie godny, by spoglądać w me oblicze
gniewu i nienawiści do panoram rozpostartych wokół
Ona — kometa uciekła z dziećmi z mego widnokręgu
montując markizy przeciwsłoneczne, żaluzje ciemne
40Przesunął się mój ruch jednostajnej fizjologii w bok
Mieszkałem znów tam, gdzie inna strona świata się myliła
Z kolejną boginią rodziłem kolejne brzuchy nienażarte
Przychodziły do mnie, prosząc o ciepło, biłem je okrutnie
po tych ustach zdziwionych, oczekujących minuty solarium
45Potłuczone żebra córki nieznośnej i syna z chorym sercem
Sikali ze strachu, gdy wracałem wieczorem do mego pałacu
Zniszczeni, płaczący, lizali swe rany po wybuchach słońca
Wpełzali pod meble włoskie z wyprzedaży zakupione
Byłem przekonany o swej nieśmiertelnej sile niszczącej
50lecz pomału prawie niezauważalnie stawałem się słaby
Traciłem swe rumaki ciągnące mój rydwan spalony
ich kopyta jakoś tak tętniły w coraz większym oddaleniu
Zrzucony ze swego słonecznego powozu dotknąłem ziemi
na której już nikt nie zamieszkiwał, porzucona w pośpiechu
55Zdychałem przez kilka lat, doczekawszy niepełnosprawności
Zachowałem swój jad ukryty między zmarszczkami na zapas
by starczyło do końca tego niszczenia wszelkich przejawów życia
Me mroczne panowanie i regulacja buntów żelaznym drągiem
zanikało jakoś i bladło, znikał mój ostry blask z powidokami
60W domu starców nikt nie chciał się mną zajmować i doglądać
Każdy się mnie bał, opowiadałem im o mym niszczycielstwie
o tych zależnych i zaciemnionych, powoli wzrastających w cieniu
Opowiadałem, jak odchodził Faeton pierworodnie niszczony
po miękkościach odsłoniętych, po miękkościach zasłoniętych
65Pielęgniarki chowały twarze, a chłopcy ze wstrętem spoglądając
życzyli mi wszystkiego najgorszego, dużo chorób w dniu imienin
podawali mi papierosy, czekając, aż zgasnę, charcząc w dymie
Z czasem zmieniłem się w
czerwonego olbrzyma[1] obrzękniętego
Nowotwór wpompował w me ciało wiele powierza i wodoru
70choć leżałem, umierając, byłem znów najmasywniejszy, potężny
W samo południe, gdy słońce było najwyżej, pojękując, odchodziłem
Jak umrę, wszystko zgaśnie, potężne bóstwo zasypia ze wszystkim
w grobie wraz z rodziną żywcem pochowaną, wraz ze służącymi
i psami, i z wężem ogrodowym, programem telewizyjnym na piątek
75Miękki zastrzyk przeciwbólowy kołysał się we mnie łagodnie
Łuski węża ogrodowego pokryły me oczy, oddech ustał w ciszy
Wtedy poczułem pierwszy raz lęk, zmuszał mnie do uciekania
odrzucając moje zewnętrzne warstwy, zachował się tylko środek
Jądro, skondensowane w środku mym, okazało się skarłowaciałe
80Zostałem zdetronizowany, pośmiertny zamach stanu i ścięcie głów
Nagłe zrozumienie uderzyło mnie w brzuch najgłębszy, w biszkopt
Uciekłem jak najdalej od tych szeptów nawracających uciążliwie
w wielkim pośpiechu, histerii dotarłem tu, do królestwa strachu
zsikując się ciągle przed sobą — przed nadchodzącym czarnym karłem
[2]
85Zbity do mego wnętrza, nigdy się nie poszerza ani zwęża
Przypominam sobie płacze nieustające za mną, za okrutnym
że był taki ohydny, już prawie nie wspomina się go przy obiedzie
Jakieś charczące huki tylko określają moje pochodne kształty
ktoś ciągle śpiewa głosami mych ofiar w tle, naśladując idealnie
90Przypomina mi ich strach przed nadchodzącym Pseudoheliosem
zamykane przede mną żółte drzwi do pokoju, drzwi do piekła
które i tak wyważę, i wejdę do tej szczeliny, i zmieszczę się tam